23_Atak.doc

(258 KB) Pobierz
W mroku

Atak.

 

Gdy przekraczaliśmy bramę wjazdową, pierwszy długi promień słońca strzelił w najwyższą wieżę zegarową i zaczął powoli rozciągać się na całe mury. Nasze sześć samochodów jechało w ustalonym szyku wąskimi uliczkami, zupełnie o tej porze pustymi. Wampiry zeszły już z ulic, a ludzie jeszcze nań nie weszli, więc bez problemów ustawiliśmy się dokładnie w miejscach przewidzianych przez misterny plan. Na początku od grupy odłączył się samochód kierowany przez Emmetta, w którym siedzieli jeszcze Eleazar, Tanya, Siobhan, Maggie i Liam. To była sześcioosobowa grupa poszukiwawcza Rosalie, którą ustalili Eleazar z Carlisle’m. Wiedziałam, że trzymają się schematu i wkrótce ich zobaczymy, ale mimo to ścisnęło mi się serce, gdy samotnie wjeżdżali w odnogę naszej uliczki. Do ostatniej chwili śledziłam wzrokiem ich granatowe Volvo, jakbym w ten sposób mogła ich choć trochę osłonić. Zaraz jednak zniknęli mi z pola widzenia, a pięć pozostałych aut posuwało się dalej.

Następnie przyszła kolej na samochód Carlisle’a, smukłego mercedesa o przestronnym wnętrzu. Kryło ono Kate, Garretta, Benjamina, Noah’a i Claire, czyli grupę poszukiwawczą Alice. Gdy oni zniknęli za rogiem, poczułam jeszcze większą pustkę. Ten samochód skrywał jeszcze więcej drogich mi osób, niż poprzedni, a teraz ich traciłam. Z drugiej jednak strony, podziwiałam Eleazara i Carlisle’a za doskonale opracowany podział na grupy i cieszyłam się, że tak wielu moich przyjaciół pozostanie pod ochroną potężnej tarczy Noah’a. Co prawda nasi przywódcy starali się ułożyć wszystko tak, aby każda grupa chroniona była przez jeden z największych darów, jednak ta była wyjątkowo silna. Aż trzy utalentowane wampiry, gdyż spodziewaliśmy się wokół Alice wzmożonej ochrony. W końcu Volturi zawsze na niej zależało, Aro wielokrotnie dawał wyraz swemu pożądaniu. Na pewno Alice będzie lepiej pilnowana niż nasza piękna Rose. Do jej poszukiwań wystarczyła siła i miłość Emmetta oraz skupiona na celu Siobhan.

Trzecia grupa, mająca na celu namierzyć Jaspera, odłączyła się od nas parę minut później, gdy przejechaliśmy na drugą stronę zamku. Kierowcą ich Chevroleta kombi był Peter, a prócz niego w środku mieścili się Charlotte, Charles, Makenna, Esme i Declan. Pamiętałam, że Carlisle bardzo chciał umieścić Esme w grupie piątej, przypuszczalnie najbezpieczniejszej z nas wszystkich. Chyba ostatecznie przekonała go jednak obecność Declana. Uzdrowiciel, prócz swego cudownego daru, dysponował jeszcze bardzo dobrą znajomością zamku, dzięki czemu zawsze mógł poprowadzić tę grupę do odwrotu. Jednak nawet pomimo tego, myśl o delikatnej, słodkiej Esme wśród wrogich Volturi napawała mnie przerażeniem.

-          Bello, włóż słuchawkę... – napomniał mnie delikatnie Edward. – Carlisle się niecierpliwi.

Żeby sprawnie się porozumiewać, Carlisle, Benjamin i Kate opracowali genialny system połączenia. O ile się orientowałam, wykorzystywał on coś w rodzaju internetu i satelit czy innych cudów techniki i łączył naszą grupę przemyślnym systemem słuchawkowym. Każdy z maleńkich odsłuchów mieścił się w uchu i osłonięty był przedziwnym tworzywem, które nie przepuszczało absolutnie żadnych dźwięków. Dzięki temu głos towarzysza słyszał tylko członek grupy, choćby nawet krył się właśnie przed wrogim wampirem za cienką zasłonką. Nawet wampirzy, wyczulony słuch nie był w stanie wychwycić żadnego dźwięku, testowaliśmy to miliony razy. Minimikrofonki już od dawna mieliśmy wpięte w golfy i kołnierze.

Posłusznie włożyłam słuchawkę do ucha i zabezpieczyłam ją tworzywem tak, jak uczono mnie w domu. Edward kiwnął aprobująco głową, a ja natychmiast usłyszałam spokojny głos Carlisle’a, tłumaczący raz jeszcze znany nam wszystkim na pamięć plan działania.

Wiedziałam, co teraz nastąpi, ale i tak z bólem patrzyłam za oddalającym się Porsche. Na szczęście kochana Laurie uchyliła szybę i pomachała mi serdecznie, pokazując zaciśnięty kciuk. Uśmiechnęłam się mimo woli i odprowadziłam Porsche wzrokiem, choć zza przyciemnionych szyb nie widziałam ani Stephenie, ani Setha, ani Roberta. Tylko tę jasną, pogodnie ściśniętą dłoń Laurie.

Zostaliśmy już tylko my i grupa piąta. Do ostatniej chwili mieliśmy trzymać się razem, więc zaparkowaliśmy jednocześnie, w ocienionej, nieco zaniedbanej uliczce tuż koło wysokiego muru. Kiedyś mieściła się tam stara remiza strażacka, więc jeden z budynków ział ogromnym, dawno nie używanym garażem dla ogniobójczych wozów. Z łatwością ukryliśmy w nim naszego vana i zgrabnego Cadillaca Carmen. Potem zaś bezszelestnie dostaliśmy się na piętro.

-          Jesteśmy – mruknął Edward do mikrofonu, stając ostrożnie w pustej ramie okna.

-          Doskonale – usłyszałam w uchu głos Carlisle’a. – Widoczność dobra?

-          Bez zarzutu – odparła Tia, która miała za zadanie uważną obserwację terenu.

Trzeba przyznać, że Carlisle świetnie to obmyślił. Bez niego nigdy nie znaleźlibyśmy tego punktu, a do naszego planu nadawał się on idealnie. Z drugiego piętra starej remizy można było wejść na niewielką wieżyczkę, która prawdopodobnie załamałaby się pod niezdarnym człowiekiem. Tia jednak z lekkością wbiegła na sam szczyt i stamtąd mogła widzieć niemalże całe miasto i zdecydowaną większość zamku. Jeśli gdzieś zacznie się dziać coś niedobrego, ona pierwsza powiadomi o tym innych. Razem z nią zostać tu miały Naima i Carmen.

Pozostali zaś, czyli ja, Edward, Gabriel, Lily i obaj Rumuni, to była grupa poszukiwawcza Renesmee...

Cieszyłam się z jej składu, choć był w nim pewien wyraźny zgrzyt. Jednak Carlisle słusznie stwierdził, że woli trzymać Vladimira i Stefana blisko Edwarda, który zawsze może zawczasu skontrolować ich nieprzewidziane pomysły. Tylko on był w stanie odczytać myśli Rumunów, a jednocześnie w razie czego ich powstrzymać. Jednak obok Edwarda i Gabriela czułam się bezpiecznie, a mała Lily była dla mnie upragnionym rozwiązaniem. Może uda nam się uniknąć walki, jeśli ona będzie w stanie uśpić naszych przeciwników.

Ledwie zdążyliśmy rozejrzeć się dokoła, dzwony na wieży kościelnej wybiły godzinę szóstą i wydarzenia ruszyły całą lawiną. Wraz z miarowym, dźwięcznym biciem poczęło budzić się całe miasto. Ludzie wychodzili na ulice, pozdrawiając się serdecznie i kierując w stronę głównego placu, na którym zaczynały się rozstawiać kolorowe, bogate stragany. Dziś był dzień targowy i Carlisle od początku o tym wiedział. Uprzedził nas, że Włosi od samego rana będą zbierać się w głównym punkcie miasta i będziemy mogli to wykorzystać. Na razie tłumek powoli gęstniał, roześmiani sprzedawcy wołali do siebie gromko i wykładali przed barwne namioty całą moc owoców, warzyw, tkanin, mięs i zabawek. Zostało nam jeszcze troszkę czasu, więc mogliśmy ukończyć przygotowania.

Najważniejszą na tym etapie rolę miał bez wątpienia Gabe. Jego dar, jego skupienie i praca miały zapewnić nam dobry start, dlatego na chwilę zostawił Lily pod opieką Carmen i stanął samotnie w oknie, starając się za bardzo nie wychylać. Przymknął złociste oczy, wystawił twarz ku powiewom wiatru i głęboko nabrał powietrza w płuca. Zastanawiał się niecałą sekundę, po czym szybko, choć spokojnie zaczął recytować coś, na co wszyscy z utęsknieniem czekaliśmy:

-          W zamku jest około sześćdziesięciu wampirów, może więcej – mówił. – Interesujące nas osoby są w sektorach, które ustaliliśmy na podstawie wcześniejszych obserwacji, więc jesteśmy dobrze ustawieni. Nadal nie wyczuwam naszego tropu, a Alice jest bliżej lewej flanki niż zwykle, ale ogólny schemat pozostaje bez zmian. Przy wejściu grupy Carlisle’a stoi nie jeden, ale dwóch strażników, wampiry. Oprócz tego w zamku jest sporo śmiertelnych, co najmniej dwadzieścia osób.

-          Wejście Emmetta? – usłyszałam w słuchawce głos Carlisle’a.

-          Czyste, jakieś czterysta metrów wgłąb stoi tylko jeden strażnik, jak zwykle – stwierdził Gabriel.

-          A nasze? – tym razem rozpoznałam głos Petera.

-          Standardowo, jeden strażnik – odparł tropiciel.

-          Dacie sobie radę? – spytał jeszcze Carlisle.

-          Pytanie! – prychnęli równocześnie Emmett, Peter i Gabe.

Uśmiechnęłam się mimowolnie, choć drżałam na myśl o ich nonszalancji. Bałam się tego, co miało nastąpić. Nie ze względu na siebie, ale ze względu na moich przyjaciół, którzy już niedługo mieli ruszyć w bój. Jednak ani przez chwilę nie pomyślałam o odwrocie.

-          Dużo ich... – mruknął Edward. – Znacznie więcej niż zwykle.

-          Może są po łowach? – podsunęła Tia.

-          Może... – Edward przytaknął, ale zauważyłam zmarszczkę na jego alabastrowym czole.

Dzień robił się coraz gorętszy, słońce pięło się po nieboskłonie, a na ulice Volterry wychodziło więcej i więcej ludzi. Z rynku dobiegał gwar, wyraźnie słyszalny nawet na naszej oddalonej sporo wieżyczce. Dla bezpieczeństwa odczekaliśmy jeszcze jakiś czas, po czym wreszcie we wszystkich słuchawkach padły słowa, których wszyscy się spodziewaliśmy:

-          Stephenie, już czas... – powiedział Carlisle.

Krótkie potwierdzenie zabrzmiało w moich uszach jak wystrzał armatni. Tak, to był nasz sygnał. Walka się rozpoczynała...

Srebrne Porsche z piskiem opon wyjechało z ukrycia i dumnie przedefilowało główną ulicą, przyciągając spojrzenia przechodniów niczym wyjątkowo jaskrawy neon. Kierujący samochodem Robert brawurowo przejeżdżał między mniejszymi, skromniejszymi pojazdami i ostentacyjnie trąbił na wszystkich dookoła, zwracając na siebie uwagę większości mieszkańców Volterry. W końcu efektownie zahamował na głównym rynku, teraz pełnym już ludzi. Sekundę potem usłyszeliśmy pierwszy okrzyk:

-          To Robert Pattinson!

Zaraz potem nasz wyostrzony słuch zarejestrował charakterystyczne piski i powtarzające się nawoływania. Wyłapałam powtarzające się nazwisko Roberta, Laurie oraz Stephenie i podniecone głosy, przekazujące sobie nowinę. Wystarczyło kilka minut, a całe miasto drogą pantoflową świadome było obecności trzech niepoślednich sław na głównym rynku. Zaś nasi przyjaciele bohatersko słali wszystkim uśmiechy, rozdawali autografy i odpowiadali na niezliczone pytania. Nikt nie zwracał uwagi na Setha, krążącego spokojnie, choć czujnie, wokół ludzi. Wreszcie, gdy już absolutnie cała Volterra wyległa na plac przed zamkiem, Carlisle krótko zakomendrował:

-          Ruszamy!

Biegłam z Edwardem u boku w stronę naszego wejścia do zamku, które prowadziło przez stare przewody kanalizacyjne. Za nami podążali Rumuni, a pochód zamykali Gabriel i Lily. Wystarczyła sekunda, żebyśmy wszyscy zanurkowali w ciemność pod klapą studzienki na małej uliczce i wylądowali miękko na wilgotnym, twardym podłożu. Biegliśmy dalej, choć tunel był tak wąski, że z trudem mieściła się w nim dorosła osoba. Wszyscy prócz Lily musieli biec pochyleni i trzymać ręce ściśle przy sobie.

W słuchawce słyszałam, że nasi przyjaciele z innych grup też są w drodze. Od czasu do czasu ktoś krótko komunikował swoje spostrzeżenia, Carlisle wydawał polecenie, a Tia zwięźle potwierdzała, że na rynku nadal panuje zamieszanie. Chcieliśmy to wykorzystać, bo wampiry z Volterry na pewno będą chciały sprawdzić jego źródło, co odwróci ich uwagę od naszego wejścia. Jednocześnie tłum ludzi na placu powstrzyma Volturi od przeniesienia pola bitwy poza zamek. Na pewno nie zaryzykują wejścia do miasta i ujawnienia, a tym samym nie wyprowadzą z zamku tych, których szukaliśmy. Dlatego tak bardzo zależało nam, aby cały atak przeprowadzić w ciągu dnia, w pełnym słońcu, wypełniającym Volterrę.

Jednak w kanałach było całkowicie ciemno. Od czasu do czasu dostrzegałam plamkę światła, przebijającą się z mikroskopijnych otworów mijanych studzienek, ale poza tym normalny człowiek nie widziałby absolutnie nic. My jednak poruszaliśmy się pewnie i szybko, nie zwracając na ciemność żadnej uwagi.

-          Stójcie! – zagrzmiał nagle Gabriel.

Zatrzymałam się natychmiast i odwróciłam w jego stronę. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, skupiony jak nigdy i nagle przerażony.

-          Co się dzieje?! – spytał niecierpliwie Stefan.

-          O nie... – szepnął Edward.

-          Peter, uważaj! – krzyknął do mikrofonu Gabe. – Strażnicy przed wami, zbliżają się bardzo szybko!

W słuchawce usłyszałam krótką szamotaninę, a potem przerażający odgłos, jakby coś cięło metalową płytę. Odgłosy mnożyły się, nakładały na siebie i przybierały na sile, od czasu do czasu przerywane krótkimi ostrzeżeniami, rzucanymi między Peterem, Charlotte, Declanem i Charlesem. Ani razu nie usłyszałam Esme, co trochę mnie zaniepokoiło. Właśnie gdzieś w podziemiach Volterry rozgrywałą się pierwsza bitwa, a my nie braliśmy w niej udziału.

-          Co się dzieje? – syknęłam w stronę Gabriela.

-          Nie mam pojęcia – odparł, zdenerwowany tak samo, jak ja.

No tak, Gabe wyczuwał tylko ślady zapachowe. Nie umiał stwierdzić, czy dana osoba żyje, czy nie. Jej zapach wyczuwał tak samo przed śmiercią, jak i po. Ewentualne obrażenia nie robiły mu różnicy, więc nadal nie mieliśmy pojęcia, czy wygrywają nasi przyjaciele, czy wrogowie. Edward próbował wychwycić myśli kogoś z grupy poszukiwawczej Jaspera, ale w ogromie cudzych umysłów bardzo trudno było mu odszukać właściwe.

-          Makenna! Wszystko w porządku? – usłyszeliśmy zaniepokojony głos Charlotte.

-          Peter, co się tam dzieje?! – do rozmowy włączył się napięty jak struna Carlisle. – Mów cokolwiek!

-          Wszystko w porządku, było ich dwóch – odparł wreszcie Peter. – Nie żyją, ale od nas nikomu nic się nie stało. Trochę uszkodzili ramię Makenny, Declan już ją leczy...

-          Peter, tuż obok ciebie jest strażnik! – przerwał mu gwałtownie Gabriel.

-          Wiem, leży u moich stóp – potwierdził Peter. – Nie żyje, pali się.

-          Jeśli nie żyje, to czemu się rusza?! – ryknął Gabe. – Jest tuż za...

Urwał, bo w słuchawce znowu rozległ się potworny, metaliczny zgrzyt i nagły krzyk Esme. Spięci i przerażeni, wsłuchiwaliśmy się w hałas, chcąc wyłapać cokolwiek znaczącego, jednak przeważał odgłos rozdzieranego metalu.

-          Boże... – szepnęła Lily.

Nastąpił ostatni, ogłuszający dźwięk, po czym zapadła całkowita cisza, a my nie śmieliśmy nawet się odezwać, pełni obaw o to, co mogliśmy usłyszeć w odpowiedzi. Wydawało mi się, że te ułamki sekundy ciągną się całą wieczność i nawet nie potrafiłam wyobrazić sobie udręki Carlisle’a, który przed chwilą usłyszał krzyk przerażenia swojej ukochanej i w żaden sposób nie mógł ruszyć jej na pomoc.

-          To był trzeci strażnik – słuchawka rozbrzmiała nagle chłodnym głosem Esme. – Nie żyje. Ale Peter jest bardzo poturbowany.

-          Nic nie szkodzi, dajcie mi parę sekund – mruknął Declan, a my z ulgą wypuściliśmy z płuc powietrze. – Za to temu strażnikowi nic już nie pomoże. Pięknie go zdjęłaś, Esme.

-          Nikogo już przy was nie czuję – powiedział wreszcie rozluźniony Gabe. – Uleczcie Petera i ruszajcie, macie czystą drogę.

My też musieliśmy ruszać. I, jak wynikało ze słyszanych rozmów, pozostali także. Wyglądało na to, że wszyscy zatrzymaliśmy się na chwilę, z zapartym tchem śledząc przez słuchawki walkę jednej z grup. Teraz jednak nie było już czasu na ociąganie. Nie mogliśmy za każdym razem przystawać, bo takich walk czekało nas jeszcze mnóstwo.

Pobiegliśmy dalej, a ja postanowiłam skupić się na czekających naszą grupę przeszkodach i poszukiwaniu córki. Nie mogłam pilnować swoich przyjaciół cały czas. Czekało nas konkretne zadanie i musieliśmy je wykonać. Tym bardziej, że już zbliżaliśmy się do celu, bo tunel zaczął robić się coraz jaśniejszy.

-          To ukryte wejście do hallu – mruknął Edward, widząc przed sobą rozświetlony prostokąt. Z drugiej strony miał to być wielki, olejny portret samego Aro. – Bello, jeśli możesz rozciągnąć na nas swoją tarczę, to najlepiej zrób to w tej chwili...

Skupiłam się i zdołałam wciągnąć całą szóstkę pod świetlisty baldachim chroniącej mnie mocy, jednak doskonale czułam, że nie jest on tak mocny, jak niegdyś. Powinien zapewnić stosowną ochronę, ale jak długo wytrzyma? – nie wiedziałam. Na razie z całej siły próbowałam utrzymać go w miejscu. Edward kiwnął głową i uchylił ramę portretu, a po sekundzie wszyscy staliśmy w jasnym, przestronnym hallu.

I tu zaskoczenie było ogromne – nikt nie zwrócił na nas uwagi!

Przy ladzie recepcji stała jakaś kobieta i coś pracowicie zapisywała, naprzeciwko niej swobodnie rozmawiały dwie osoby. Jakiś wampir przyglądał się uważnie trzymanej w ręku książce, a dwójka innych wyglądała przez okno. Zauważyli nasze wejście, ale najwidoczniej uznali nas za swoich, bo kiwnęli tylko głowami i powrócili do swoich zajęć.

-          Jest ich tu dzisiaj bardzo wielu – mruknął do mnie Gabe. – Może to jakieś zebranie? Może nie znają się wzajemnie i myślą, że jesteśmy jakimiś gośćmi?

-          Na to wygląda – odmruknął Edward. – W ogóle o nas nie myślą, żadne z nich...

-          Chodźmy po prostu dalej – zaproponowałam trochę nerwowo. – Gdyby coś się zaczęło psuć, to zareagujemy. Chodźmy.

Dostrzegłam wahanie w oczach męża, ale po chwili z ulgą stwierdziłam, że kiwnął głową na znak zgody. Uśmiechnęłam się blado do recepcjonistki i przeszliśmy obok jej lady w miarę spokojnie. Z korytarza wyszły kolejne trzy osoby, zmierzając ku skrzydłu, z którego przyszliśmy. Przez sekundę wydawało mi się, że kogoś rozpoznałam, ale na szczęście po bliższej obserwacji nie było tam nikogo znajomego. Tylko ludzie, mężczyzna tuż przed trzydziestką i dwie kobiety: jedna dość stara, a druga młoda i prześliczna, ubrana w balową niemalże suknie i długie, jedwabne rękawiczki, sięgające łokci. Nawet na nas nie spojrzeli, pochłonięci własnymi myślami. A my już widzieliśmy drzwi, przez które mieliśmy przejść. Były ledwie parę metrów od nas, gdy drogę zastąpił nam masywny wampir o zwężonych, złośliwie uśmiechniętych oczach.

-          Witam państwa... – wycedził jadowicie, wbijając kamienny wzrok w Edwarda. – No, no, tego się nie spodziewałem. Pozwólcie ze mną.

-          Witaj Feliksie – odparł spokojnie Edward, ale uścisk jego dłoni od razu powiedział mi, że jest bardzo źle. – Może najpierw poznasz naszych przyjaciół? To Gab...

-          Formalności dopełnimy za chwilę – przerwał mu Feliks, obnażając zęby w upiornym uśmiechu. – Myślę, że Aro nie wybaczyłby mi ani chwili zwłoki.

Zamarłam. A więc wszystko skończone, tak po prostu. Jeszcze nie zdążyliśmy nawet zacząć, a już całe nasze plany wzięły w łeb? Nie odnajdę córki, nie dowiem się niczego o innych zaginionych? Stanę tylko przed obliczem Aro, skazana na pewną śmierć...

Feliks odwrócił się lekko i wskazał nam dłonią drogę ku wielkim odrzwiom z rzeźbionego drewna. Dokładnie tym, których za wszelką cenę mieliśmy unikać. Nie było jednak wyjścia. Edward dumnie skinął głową i poszedł w ich kierunku, pociągając mnie lekko za sobą. Przez myśl przemknęła mi wizja rzucenia się na Feliksa i przegryzienia mu wielkiego karku, jednak po pierwsze sama nie byłabym w stanie tego zrobić, a po drugie takie działanie natychmiast zwróciłoby na nas uwagę wszystkich w hallu i postawilibyśmy na nogi cały zamek. Jeśli nawet nasza misja się nie powiedzie, będziemy modlić się o to, aby inni wykonali swoje zadania. Nie wolno nam ich narazić. Przeszłam koło Feliksa ze słabo ukrywaną wściekłością, malującą się na twarzy. Nie mogłam się powstrzymać i spojrzałam na niego raz jeszcze, ale wtedy jego uśmiech nagle zbladł, powieki osunęły się bezwładnie i jego ogromne cielsko poleciało prosto na mnie.

Zaskoczona, odruchowo się cofnęłam. Na szczęście Gabriel wykazał więcej refleksu i pochwycił padającego olbrzyma, zanim jego ciało huknęło o posadzkę. Razem w Edwardem sprawnie utrzymali go w pozycji pionowej i wyprowadzili przez drzwi, którymi od początku planowaliśmy przejść, nie przyciągając niczyjej uwagi. W ich ramionach Feliks wyglądał prawie naturalnie, jakby szedł samodzielnie. W dodatku Rumuni szczelnie osłonili całe zajście własnymi ciałami, więc bez przeszkód dostaliśmy się w upatrzone miejsce, choć ja nadal byłam w szoku niezrozumienia. Stefan zamknął za nami drzwi i staliśmy teraz w dość wąskim, ciemnym korytarzu.

-          Bardzo sprawnie, kochanie – Gabriel posadził Feliksa na podłodze i uśmiechnął się do Lily.

-          Dziękuję – zaśmiała się cicho dziewczynka.

No oczywiście! Jak mogłam zapomnieć! Teraz już wiedziałam, czemu Edward bez oporów przeszedł koło Feliksa i pociągnął mnie za sobą tak stanowczo. Już wtedy zdawał sobie sprawę, że Lily ma swój plan. Bez problemu musnęła palcem nadgarstek wielkiego wampira i pozbawiła go przytomności.

-          Jesteśmy już chyba w tym właściwym korytarzu, nieprawdaż? – spytał powoli Vladimir, rozglądając się uważnie.

-          Tak, to tutaj... – potwierdził krótko Edward. – Musimy iść na wschód, niedługo powinniśmy spotkać się z grupą Rosalie.

W słuchawkach od czasu do czasu rozlegały się krótkie komendy, ale nikt jeszcze nie dał znaku, że znalazł kogokolwiek z poszukiwanych. Plan zakładał jednak, że grupy spotykają się w określonych punktach, przeczesując zamek według schematu pajęczyny. Ruszyliśmy przed siebie, pozostawiając nieprzytomnego Feliksa w ciemnym kącie, osłoniętego nawet grubą zasłoną. Korytarz nie miał wprawdzie okien ani żadnego oświetlenia, ale wiszące na ścianach obrazy zaopatrzone były w odpowiednie kotary. Przemykaliśmy do przodu, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do miejsca spotkania, gdy w słuchawkach zapanowało poruszenie. Coś przez chwilę zakłóciło łącze, ale zaraz usłyszałam głos Carlisle’a:

-          Peter, powtórz, co powiedziałeś! Peter!

Przez kilka sekund nic się nie działo, ale potem dotarł do nas przerywany, zniekształcony elektronicznie głos Petera:

-          Znaleźliśmy Ja... powtarzam, mamy Jaspera! Uważajcie na... Jasper odnaleziony! Powtarzam! – coś wyraźnie przerywało połączenie, jakby zasięg nagle bardzo osłabł, ale najważniejsze usłyszeliśmy wszyscy.

Odnaleźli Jaspera!

-          Uwaga... to nie... turo... oni są... – słuchawka krztusiła się głosami Petera, Makenny i Declana.

-          O Boże... – usłyszeliśmy nagle niedowierzające westchnienie Esme.

-          Potwory... jak oni mogli... – mówiła załamana Charlotte.

-          Peter, czy Jasper żyje?! – ryknął do słuchawki Carlisle. – Czy on żyje?!

-          Nie mamy... to teraz... Decl... – odpowiedziała słuchawka, po czym kontakt z grupą Jaspera urwał się całkowicie.

Wszyscy próbowaliśmy ich wywoływać, jednak słuchawki uparcie milczały. Poddaliśmy się po wielu próbach i Carlisle stanowczo kazał nam wracać do swoich zadań. Jego grupa miała się spotkać z grupą Jaspera na następnym punkcie, więc obiecał od razu przekazać nam wszystkie wiadomości. Wyglądało na to, że nadajniki Petera i reszty nie łapały zasięgu, ale nie było to przesadnie dziwne, zważywszy na miejsce, w jakim się znajdowali. Według ustaleń Gabriela bowiem, Jasper przebywał głęboko w podziemiach zamku.

-          Carlisle, wasz cel oddala się na północ – zakomunikował teraz krótko. – Jesteście już bardzo niedaleko niej, uważaj!

-          Dzięki, Gabe. Wy też uważajcie – odpowiedział doktor. – Jakieś ślady?

-          Nic, chociaż przez chwilę wydawało mi się, że... – Gabriel urwał gwałtownie. – Ale to był tylko jakiś człowiek. Idziemy na wschód, więc, Emmett, widzimy się niebawem.

-          Jasne – w słuchawce rozbrzmiał mocny głos naszego brata. – Już do was biegniemy. Wywąchuj moją Rose!

-          Mam ją ciągle na celowniku, bo podobno jest fantastycznie ładna – odparł Gabe, z trudem powstrzymując śmiech. – Nie poruszyła się ani razu, ciągle jest w waszym sektorze. Pospiesz się, a może zaraz ją uściskasz.

Byliśmy tak blisko, a ja ciągle nie mogłam poczuć ulgi, na którą tak liczyłam. Na razie tylko jedna grupa odnalazła swój cel, ale natychmiast straciliśmy z nimi kontakt. Inne były blisko, jednak wciąż nie u celu. A my znaleźliśmy się w najgorszym położeniu, bo nie mogliśmy wyczuć nawet śladu Renesmee. Pocieszałam się jednym: nawet jeśli Gabe jej nie wyczuje, to przecież Alice, Jasper i Rosalie MUSZĄ wiedzieć, gdzie ona jest! A Emmett już za chwilę miał się z nami spotkać.

Biegliśmy na wschód, zmierzając ku umówionemu punktowi. Choć doskonale znałam wszelkie mapy, przedstawiające rozkład zamku w Volterze, nigdy nie przypuszczałam, że w rzeczywistości te korytarze będą tak długie. Na szczęście żadne z mijanych drzwi nie otworzyły się ani razu, nikogo nie spotkaliśmy i bez przeszkód mogliśmy pokonywać kolejne ich kilometry.

Nagle Edward stanął w oświetlonym delikatną lampą rozwidleniu.

-          To tu... – powiedział tylko. – Tu mamy czekać, Emmett powinien nadbiec z południa.

Stanęliśmy więc bez słowa i czekaliśmy niecierpliwie. Gabe troskliwie pochylił się nad Lily i pytał ją o samopoczucie, Stefan i Vladimir szeptem wymieniali jakieś uwagi, a ja odruchowo zbliży...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin