Falcones Ildefonso - Ręka Fatimy.pdf
(
2474 KB
)
Pobierz
Ę
ILDEFONSO FALCONES
Z hiszpańskiego przełożyły TERESA GRUSZECKA-LOISELET
ANNA ŁOCHOWSKA
R
K A F A T I M Y
Tytuł oryginału: LA MANO DE FATIMA
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Moim synom: Ildefonsowi, Alejandrowi, Josemu Marti i Guillermowi
Muzułmanin, który walczy lub znajdzie się w środowisku pogańskim, nie
ma obowiązku różnić są wyglądem od otoczenia. W takich okolicznościach
muzułmanin może pragnąć lub zostać zmuszonym do tęgo, aby wyglądać tak
samo jak inni, pod warunkiem że swą postawą służy religii a więc głosi zasady
wiary, zdobywa sekrety, które przekazuje muzułmanom, zapobiega krzywdom,
stara się. być pożyteczny.
AHMAD IBN TAJMIJJA (1263—1328) słynny prawnik arabski
I
W imię Allaha
...Walczyliśmy codziennie złogami, mrozem, upałem, głodem, powszechnym brakiem amunicji i wszelkiego sprzętu, nowymi stratami i nieustan-
nym żniwem śmierci, aż ujrzeliśmy wrogów. Cały wojowniczy naród uzbrojony, ufny — pomimo oblężenia — w pomoc barbarzyńców i Turków zo-
stał zwyciężony i pokonany, wygnany ze swej ziemi, ograbiony z domostw i mienia; mężczyźni i kobiety pojmani i związani, dzieci sprzedawane na
targu jako niewolnicy lub wywożone na obcą Ziemię z dala od swoich... Wątpliwe zwycięstwo o tak niebezpiecznych skutkach, że czasem zastanawia-
no się, kogo Bóg chciał ukarać: nas czy wrogów?
DIEGO HURTADO DE MENDOZA
Guerra de Granada,
księga pierwsza
Juviles, Alpuhara, królestwo Grenady,
niedziela, 12 grudnia 1568
Dźwięk dzwonu wzywającego na sumę o dziesiątej rano przeszył mroźne powietrze spowijające osadę
położoną na jednym z wielu stoków pasma Sierra Nevada. Metaliczne echo ginęło w wąwozie, jakby chciało
roztrzaskać się o zbocza łańcucha górskiego Contraviesa, zamykające od południa żyzną dolinę z rzekami
Guadalfeo, Adra i Andarax, nie licząc wielkiej ilości ich dopływów, których wody spadają z zaśnieżonych
szczytów. Dalej, za łańcuchem Contraviesa, ziemie Alpuhary ciągną się aż do Morza Śródziemnego. W nie -
śmiałych promieniach zimowego słońca blisko dwieście osób—mężczyzn, kobiet i dzieci—wlokło się noga
za nogą w milczeniu, do kościoła. Coraz większy tłum gromadził się przed drzwiami wyjściowymi.
Świątynia z kamienia koloru ochry, bez jakichkolwiek ozdób, składała się jedynie z prostokątnego korpu-
su, przy którym, z jednego boku, wznosiła się masywna wieża z dzwonem. Z placu przed kościołem rozpo-
ścierał się widok na przełęcze i plątaninę ścieżek biegnących zboczami z Sierra Nevada ku dolinie. Stąd roz-
chodziły się wąskie uliczki z domami bielonymi sproszkowanym łupkiem: budynki jedno- lub dwupiętrowe
z malutkimi oknami i drzwiami, z płaskimi dachami, z których wystawały okrągłe kominy zwieńczone koł-
pakiem w kształcie grzyba. Na dachach suszyły się w słońcu papryki, figi i winogrona. Ulice pięły się zygza-
kami, tak że płaskie dachy domów niżej położonych stykały się z fundamentami usytuowanych wyżej, jakby
wspinały się jedne po drugich.
Na placu przed wejściem do kościoła kilkoro dzieci i paru starych chrześcijan — wioska liczyła ich nieco
ponad dwudziestkę — przyglądało się staruszce na drabinie przystawionej do głównej fasady świątyni. Ko-
bieta przycupnęła na samej górze, trzęsąc się i szczękając szczerbatymi zębami. Wchodzący do kościoła mo -
ryskowie nie mogli oderwać wzroku od swojej siostry w wierze. Tkwiła tam już od świtu, trzymając się
ostatniego szczebla drabiny, lekko ubrana mimo zimowej pory. Dzwon wciąż dzwonił i któreś dziecko do-
strzegło, że kobieta porusza się w rytm uderzeń serca dzwonu, próbując utrzymać równowagę. Ktoś za-
chichotał, mącąc ciszę.
— Wiedźma! — dało się słyszeć między parsknięciami śmiechu.
W stronę staruszki poleciało parę kamieni, przechodzący obok pluli na drabinę.
Dzwon przestał bić; stojący na zewnątrz chrześcijanie w pośpiechu wchodzili do kościoła. W środku, nie-
opodal ołtarza głównego, klęczał zwrócony twarzą do wiernych gruby, smagły mężczyzna ogorzały od słoń-
ca, bez płaszcza czy peleryny, z powrozem na szyi i rozkrzyżowanymi ramionami, a w każdej dłoni trzymał
gromnicę.
Przed kilkoma dniami ów człowiek wręczył staruszce koszulę swej chorej żony, żeby uprała ją w cudow-
nym źródle, które —jak wieść głosi — miało moc uzdrawiania. W tym naturalnym źródełku ukrytym między
skałami, wśród roślinności gęsto porastającej górę, nigdy nie prano bielizny. Kiedy miejscowy proboszcz
don Martin zobaczył kobietę piorącą koszulę, nie miał ani cienia wątpliwości, że chodzi o jakieś czary. Karę
wymierzono niezwłocznie: staruszka miała spędzić całe niedzielne przedpołudnie na szczycie drabiny, wy-
stawiona na ludzkie pośmiewisko. Naiwny morysk, który zamówił u niej czary, musiał odpokutować swą
winę przez wysłuchanie mszy na klęczkach, żeby wszyscy zgromadzeni mogli na niego patrzeć.
Zaraz po wejściu do kościoła mężczyźni zatrzymali się w tylnej części świątyni, a ich żony i córki poszły
do przodu, zajmując przeznaczone dla nich miejsca. Pokutnik spoglądał niewidzącym wzrokiem. Wszyscy
go znali: był dobrym człowiekiem, dbał o
swoją ziemię i parę krowin. On pragnął tylko pomóc chorej żonie!
Mężczyźni zaczęli kolejno ustawiać się za kobietami. Kiedy już wszyscy znaleźli się na swoich miejscach,
wyszedł przed ołtarz proboszcz don Martin, prebendarz don Salvador i zakrystian Andres. Don Martin, tęgi,
z czerwonymi plamami na bladej twarzy, wystrojony w ornat ze złotogłowia, usadowił się w fotelu na
wprost zgromadzonych. Prebendarz i zakrystian stanęli po jego obu stronach. Zamknięto drzwi kościoła;
ustały przeciągi, a lampy zaświeciły jaśniej. Światło odbijało się wieloma kolorami od kasetonowego stropu
w stylu mudejar kontrastującego z surowością i smutkiem retabulum ołtarza głównego i naw bocznych.
Zakrystian, wysoki młodzian w czarnym stroju, chudy, o śniadej cerze, podobnie jak znaczna większość
wiernych, otworzył jakąś księgę i odchrząknął.
— Francisco Alguacil — przeczytał.
— Obecny.
Zakrystian spojrzał na mówiącego i zanotował coś w książce.
— Jose Almer.
— Obecny.
Kolejna adnotacja. „Milagros Garcia, Maria Ambroz...". Odpowiedzi wywoływanych „obecny, obecna"
brzmiały coraz mniej wyraźnie, w miarę jak przeciągało się odczytywanie nazwisk. Zakrystian kontynuował
sprawdzanie listy obecności, przyglądając się twarzom wywołanych osób i robiąc notatki.
— Marcos Nunez.
— Obecny.
— Nie było cię na mszy w ubiegłą niedzielę — rzekł zakrystian.
— Byłem, ale... — Mężczyzna próbował coś wyjaśnić, lecz głos mu się załamał. Dokończył zdanie po
arabsku, wymachując kartką.
— Podejdź bliżej! — rozkazał Andres.
Marcos Nunez przecisnął się do przodu i stanął u stóp ołtarza.
— Byłem w Ugijar — zdołał tym razem wykrztusić i podał kartkę zakrystianowi.
Obejrzawszy pobieżnie ten dokument, Andres przekazał go proboszczowi, a ten przeczytał uważnie, obej-
rzał podpis i skrzywił się na znak potwierdzenia, że wszystko się zgadza — główny opat kolegiaty w Ugijar
zaświadcza, że w dniu 5 grudnia roku 1568 nowy chrześcijanin nazwiskiem Marcos Nunez, za mieszkały w
Juviles, był na sumie odprawianej w tej miejscowości.
Zakrystian uśmiechnął się nieznacznie i zanotował coś w swej książce, zanim wrócił do odczytywania
niekończącej się listy nazwisk nowych chrześcijan — muzułmanów zmuszonych przez króla do przyjęcia
chrztu i przejścia na chrześcijaństwo. Miał obowiązek sprawdzać ich obecność na nabożeństwach w każdą
niedzielę i w dni nakazane. Kiedy wywoływany nie odpowiadał, Andres starannie odnotowywał jego nie -
obecność. Dwie kobiety w przeciwieństwie do Marcosa Nuneza usprawiedliwionego przez proboszcza z
Ugijar nie miały nic na usprawiedliwienie swej nieobecności na mszy odprawianej w ubiegłą niedzielę. Obie
próbowały tłumaczyć się nieskładnie. Andres nie przerywał im, tylko przeniósł wzrok na proboszcza. Jedna
z kobiet natychmiast zamilkła, gdy tylko don Martin uciszył je władczym gestem dłoni; ale druga wciąż po -
wtarzała, że tamtej niedzieli była chora.
— Spytajcie mojego męża! — zawołała piskliwie, szukając go nerwowo oczami w tylnych rzędach. —
On wszystko wam...
— Milcz, służko diabła!
Po tych słowach don Martina kobiecie odjęło mowę i skuliła ramiona. Zakrystian zapisał jej nazwisko:
obie kobiety zostały skazane na pół reala grzywny.
Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim Andres skończył liczenie wiernych i rozpoczęła się msza. Na wstę-
pie don Martin polecił zakrystianowi dopilnować, żeby pokutnik podniósł wyżej ręce, w których trzymał
gromnice.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... Nabożeństwo przebiegało opieszale, choć mało kto rozumiał
słowa Pisma Świętego. Niewielu też było w stanie nadążyć za burzliwą w tonie homilią, pełną reprymend
pod adresem zgromadzonych.
— Jak można wierzyć, że źródlana woda uzdrowi kogoś z choroby? — Don Martin wytknął palcem klę-
czącego mężczyznę. Ręka mu drżała, gdy mówił z groźnym wyrazem twarzy: — Oto wasza pokuta. Tylko
Chrystus może wyzwolić was z nędzy i cierpień, które zsyła na was za rozpustę, bluźnierstwa i świętokrad-
cze postępki!
Większość z wiernych nie mówiła po kastylijsku; niektórzy porozumiewali się z Hiszpanami w dialekcie
aljamiado
będącym mieszaniną arabskiego i kastylijskiego. Niemniej jednak wszyscy musieli znać Ojcze
nasz, Zdrowaś, Maryjo, Wierzę w Boga,
Salve Regina
i dziesięcioro przykazań po kastylijsku. Dzieci uczyły
się tego od zakrystiana, mężczyźni i kobiety na obowiązkowych lekcjach katechezy prowadzonych w piątki i
soboty; za nieobecność karano grzywną i odmową udzielenia sakramentu małżeństwa. Moryskowie byli
zwolnieni z obowiązku uczęszczania na te lekcje dopiero wtedy, gdy wykazali się dobrą znajomością mo-
dlitw.
Podczas mszy niektórzy się modlili. Dzieci, wpatrzone w zakrystiana, robiły to głośno, prawie krzycząc,
tak jak nakazywali im rodzice, gdyż wtedy oni mogli wzywać ukradkiem, za plecami don Salvadora, który
przechadzał się nieustannie po kościele:
Allahu Akbar.
Wielu szeptało te słowa z zamkniętymi oczami, wzdy-
chając.
— O Łaskawy! Uwolnij mnie od przywar i nałogów... — padały słowa modlitwy w szeregach mężczyzn,
kiedy tylko prebendarz nieco się oddalił. Nie robił tego zbyt często, jakby obawiał się prowokacji ze strony
morysków wzdychających do muzułmańskiego Boga w chrześcijańskiej świątyni podczas głównej mszy.
— O Najwyższy! Prowadź mnie w mocy swojej!... — zawołał młody morysk kilka rzędów dalej w trak-
cie głośnego odmawiania ojczenasz wykrzykiwanego przez dzieci. Don Salvador odwrócił się gwałtownie.
— O Dawco pokoju! Okryj mnie chwałą Twoją... — rozległ się inny głos z przeciwległej strony świątyni.
Prebendarz poczerwieniał ze złości.
— O Miłosierny! — odezwał się ktoś trzeci. Chrześcijańska modlitwa urwała się nagle i znów słychać
było surowy głos proboszcza.
— Błogosławione jest Twoje imię — padło z końca szeregów wiernych.
Moryskowie ani drgnęli, stali sztywno wyprostowani; niektórzy wytrzymali spojrzenie don Salvadora,
większość spuściła oczy. Kto ośmielił się chwalić imię Allaha? Prebendarz kuksańcami torował sobie drogę,
ale nie potrafił wskazać na bluźniercę.
W połowie mszy, pod czujnym wzrokiem don Martina siedzącego w fotelu, zakrystian z książką a pre-
bendarz z koszykiem w ręku przystąpili do zbierania datków od parafian: drobne monety, chleb, jajka, len...
Jedynie biedacy byli zwolnieni od składania ofiar; a na bogaczy, którzy przez trzy kolejne niedziele nic nie
dali, nakładano stosowną grzywnę. Andres szczegółowo zapisywał, kto jaką złożył ofiarę.
Kiedy zabrzmiał dzwonek „na umieranie", jak nazywano przeistoczenie, moryskowie niechętnie uklękli,
idąc za przykładem starych chrześcijan. Dzwonek „na umieranie" zabrzęczał najpierw w momencie, gdy
ksiądz, stojąc tyłem do wiernych, podnosił hostię, a potem gdy podnosił kielich. Już miał wypowiedzieć sa-
kramentalne słowa, gdy nagle, rozzłoszczony wzbierającym w kościele gwarem, odwrócił się do parafian,
żeby ich zwymyślać.
— Psy! — ryknął, pryskając śliną na święty kielich. — Co to za gadanie? Ma być cisza! Na kolana, here -
tycy! Należycie przyjmować Chrystusa, jedynego Boga! Ty! —Wycelował wskazującym palcem w starca z
trzeciego rzędu. — Wyprostuj się! Uwielbiaj Pana, a nie swego fałszywego boga. Głowa do góry! Nie spusz-
czać oczu, kiedy przyjmujecie Najświętszy Sakrament!
Spiorunował wzrokiem kolejnych dwóch morysków, zanim znów się odwrócił do ołtarza. Następnie męż-
czyźni i kobiety podchodzili w milczeniu, żeby zjeść „ciastko". Wielu morysków próbowało ukryć w ustach
pod językiem zaśliniony kawałek pszenicznej masy i wypluć po powrocie do domu; wszyscy bez wyjątku
będą płukać gardło, żeby pozbyć się resztek „ciastka".
Ludzie opuścili kościół po błogosławieństwie końcowym. Jedni — chrześcijanie — przyjęli je nabożnie,
inni — tych była większość — szydzili, żegnając się na wspak. Wyznawali bowiem w milczeniu jedynego
Boga i kpili sobie z Trójcy Świętej, którą mieli chwalić przez znak krzyża. Moryskowie w pośpiechu wracali
do swych domów, żeby wypluć „ciastko". Nieliczni miejscowi chrześcijanie przystawali na pogawędkę w
drzwiach kościoła, nie bacząc, że ich dzieci znieważają staruszkę, która wreszcie spadła z drabiny i leżała na
ziemi, skulona i zdrętwiała, oddychając z trudem sinymi wargami. W świątyni pozostał jeszcze pokutnik,
gdyż proboszcz wraz z pomocnikami przedłużyli mu karę, i podczas gdy przenosili z ołtarza do zakrystii
przedmioty liturgiczne, wciąż wypominali mu winę.
2
Moryskowie podnieśli bunt, to prawda, ale to starcy chrześcijanie doprowadzili
ich do rozpaczy swoją arogancją, grabieżą mienia i bezwzględnym zniewalaniem
ich kobiet. Dotyczy to również duchownych. Kiedy w jednej z wiosek wszyscy mo-
ryskowie narzekali na swojego duszpasterza, arcybiskup polecił sprawdzić zasad-
ność tych skarg. Zabierzcie go stąd, prosili parafianie... albo niech się ustatkuje i
weźmie sobie żonę, bo wszystkie noszę dzieci rodzą się z niebieskimi oczami, jak
jego.
FRANCES DE ALAVA, ambasador Hiszpanii we Francji, do Filipa, II, 1568
Juviles było stolicą
taa,
okręgu liczącego dwadzieścia parę wiosek rozrzuconych po stromych zboczach
Sierra Nevada. Z całej powierzchni ziemi uprawnej tylko nieco ponad ar stanowiły grunty nawadniane.
Uprawiano głównie pszenicę i jęczmień, prawie sto osiemdziesiąt hektarów przypadało na winorośl, oliwki,
drzewa figowe, orzechowe, kasztanowe i przede wszystkim morwy, pokarm jedwabnika. Było to największe
źródło bogactwa w tym rejonie, choć jedwab z Juviles nie cieszył się takim uznaniem jak jedwabie z innych
taa
Alpuhary.
W tych górach, na wysokości ponad tysiąca łokci nad poziomem morza, pracowici moryskowie cierpli-
wie uprawiali każdy, nawet najbardziej stromy skrawek ziemi, na którym dawało się zasiać trochę zboża.
Zbocza przecinały tarasowe poletka wszędzie tam, gdzie nie było nagich skał, często w trudno dostępnych
miejscach.
Tego dnia słońce stało już wysoko na niebie, kiedy po pracy w polu wracał do Juviles młody Hernando
Ruiz, trzynastoletni chłopak o ciemnokasztanowych włosach i jasnej cerze, czym wyróżniał się wśród ciem-
nooliwkowych morysków. Rysy twarzy miał co prawda typowe dla morysków, jednakże spod gęstych brwi
spoglądały duże niebieskie oczy. Był średniego wzrostu, szczupły, zwinny i muskularny.
Pozrywał ostatnie oliwki ze starego, powykręcanego drzewa, które rosło obok poletka z zasianą pszenicą
odporne na surowy, górski klimat. Zamiast potrząsnąć gałęziami, żeby oliwki spadły na ziemię, wdrapał się
na drzewo i zerwał co do jednej, nawet te, które miały odcień fioletowy. Słońce ogrzało zimne powietrze
wiejące od Sierra Nevada. Hernando chętnie by tu jeszcze został, żeby powyrywać chwasty, a następnie od-
wiedzić starego Hamida, który z pewnością pracuje na swym skrawku ziemi. Kiedy przebywał z nim sam w
polu albo na górskich ścieżkach, które przemierzali w poszukiwaniu cennych ziół do wyrobu lekarstw, nazy-
wał go Hamid, a nie Francisco, jak chciały chrześcijańskie władze. Większość morysków miała dwa imiona:
chrześcijańskiego używali między obcymi ludźmi, a muzułmańskiego między sobą. Tylko Hernando miał
jedno imię, choć często nazywano go dla śmiechu „nazarejczykiem".
Chłopiec instynktownie zwolnił kroku na myśl o tym przezwisku. Nie był żadnym nazarejczykiem! Kop-
nął niewidzialny kamień i pospieszył w stronę domu położonego na obrzeżach osady, bo tam znajdowało się
odpowiednie miejsce na wybudowanie szopy dla siedmiu mulic, z którymi jego ojczym przemierzał drogi
Alpuhary. Jedna z nich, zwana Staruszką była ulubienicą Hernanda.
Przed niecałym rokiem dowiedział się od matki, skąd wzięło się to przezwisko. Owego dnia wstał o świ-
cie, żeby pomóc zaprzęgać muły ojczymowi, który miał na imię Brahim — Jose dla chrześcijan. Na koniec,
kiedy klepnął pieszczotliwie Staruszkę po szyi na pożegnanie, otrzymał silny cios w prawe ucho i znalazł się
na ziemi o kilka kroków dalej.
— Ty psie nazarejski! — wrzasnął Brahim, pochylając się nad nim z wściekłością. Chłopak potrząsnął
głową żeby oprzytomnieć, i podniósł rękę do ucha. Z tyłu za ojczymem dostrzegł matkę przemykającą do
domu ze smutnie pochyloną głową. — Źle założyłeś popręg! — krzyczał mężczyzna, pokazując na jedną z
mulic. — Chcesz, żeby otarła sobie boki i nie mogła pracować? Nie ma z ciebie żadnego pożytku, nazarejski
darmozjadzie — splunął na chłopca. — Ty chrześcijański bękarcie!
Hernando uciekł na czworakach przed kopniakami ojczyma i zagrzebał się w słomie w kącie szopy, cho-
wając głowę w kolanach. Stukot mulich kopyt oznaczał, że Brahim wyruszył w drogę, i zaraz potem matka
chłopca Aisza weszła do szopy z kubkiem lemoniady w ręku.
— Bardzo boli? — spytała, pochylając się i głaszcząc go po włosach.
— Dlaczego wszyscy nazywają mnie nazarejczykiem, matko? — załkał, podnosząc głowę znad kolan.
Aisza przymknęła oczy, żeby nie widzieć zapłakanej twarzy syna. Chciała otrzeć mu łzy, ale Hernando od -
wrócił głowę. — Dlaczego? — powtórzył.
Aisza westchnęła głęboko, smętnie pokiwała głową i przykucnęła na słomie.
— No cóż, jesteś już dostatecznie duży — westchnęła znowu, jakby to, co miała powiedzieć, wymagało
od niej wielkiego wysiłku. — Musisz wiedzieć, że czternaście lat temu, czyli o rok więcej, niż ty masz teraz,
kiedy mieszkałam jeszcze z rodzicami we wschodniej części Almerii, proboszcz naszej wioski zgwałcił
mnie... — Hernando drgnął i powstrzymał łkanie. — Tak, synu. Krzyczałam, broniłam się, jak nakazuje na-
sze prawo, ale co ja mogłam zrobić... ten potwór był silniejszy. Dopadł mnie w biały dzień z dala od wioski,
w polu. Dzień był słoneczny. — Zamyśliła się smutno. — Byłam jeszcze dzieckiem! — krzyknęła. — Ze-
rwał ze mnie koszulę, przewrócił na ziemię i...
Otrząsnęła się z tego wspomnienia, żeby wrócić do rzeczywistości. Syn wpatrywał się w nią nieruchomo
szeroko otwartymi oczami.
— Jesteś owocem tego gwałtu — szepnęła. — Dlatego właśnie... Nazywają cię nazarejczykiem, bo twój
ojciec był chrześcijańskim księdzem. To moja wina...
Matka i syn długo patrzyli na siebie. Łzy znów popłynęły po twarzy chłopca, ale tym razem przyczyna
bólu była inna. Aisza walczyła z własnymi łzami, aż zrozumiała, że nie zdoła ich powstrzymać. Upuściła ku-
bek z lemoniadą i wyciągnęła do syna ramiona, żeby w nich znalazł schronienie.
Młodziutka Aisza uratowała swój honor, ponieważ próbowała się bronić przed gwałcicielem, ale gdy tyl -
ko ciąża stała się widoczna, jej ojciec, skromny mulnik, muzułmanin, świadom, że nie uniknie hańby, zaczął
szukać sposobu, żeby na nią nie patrzeć. Znalazł go dzięki Brahimowi. Ten młody, przystojny poganiacz
mułów z Juviles, którego często spotykał na drodze, zgodził się poślubić jego córkę w zamian za dwa muły
w posagu: jeden za dziewczynę, a drugi za dziecko, które nosiła w swym łonie. Początkowo Brahim trochę
się wahał, ale był młody, biedny i chciał mieć własne stado zwierząt. Poza tym miał nadzieję, że dziecko się
nie urodzi, a jeśli już, to pewnie zaraz umrze... Warunki życia były tak trudne na tej niegościnnej ziemi, że
dzieci masowo umierały wkrótce po urodzeniu.
Czuł wstręt do dziewczyny zgwałconej przez chrześcijańskiego księdza, mimo to przystał na zapropono-
waną transakcję i zabrał Aiszę z sobą do Juviles.
Tymczasem, wbrew nadziejom Brahima, Hernando urodził się zdrowy i silny, z niebieskimi oczami księ-
dza gwałciciela. I nie umarł w dzieciństwie. Wieść o jego pochodzeniu podawano sobie z ust do ust. Ludzie
ulitowali się nad zgwałconą dziewczyną, ale ich litość nie obejmowała dziecka, które było owocem gwałtu.
Ludzka niechęć rosła w miarę upływu czasu, tym bardziej że chłopiec cieszył się wyjątkowymi względami
don Martina i Andresa. Okazywali mu dużo większe zainteresowanie niż dzieciom chrześcijańskim, jakby
chcieli wyrwać tego księżowskiego bękarta z kręgu wpływów wyznawców Mahometa.
Hernando wręczył matce przyniesione oliwki, zdobywając się na uśmiech, ale ona nie dała się oszukać.
Pogłaskała go czule po głowie, jak to zwykle robiła, kiedy był smutny. Pozwolił się głaskać i nie przeszka -
dzało mu, że przyrodnie rodzeństwo na to patrzy; matka tak rzadko miała sposobność okazywania mu czuło-
ści, właściwie tylko wtedy, gdy ojczyma nie było w domu. Brahim zawsze podzielał niechęć muzułmańskiej
gminy do niebieskookiego nazarejczyka, a w miarę jak Aisza rodziła mu prawowite dzieci, czuł do niego co-
raz większą nienawiść. Kiedy Hernando skończył dziewięć lat, musiał przenieść się do szopy i zamieszkać z
mułami, a do domu zaglądał jedynie pod nieobecność ojczyma. Aisza nie śmiała sprzeciwić się mężowi, to -
też relacja między matką a synem polegała głównie na ukradkowych, pełnych subtelnych znaczeń gestach.
Tego dnia obiad był już gotowy i czwórka dzieci czekała tylko na przyrodniego brata, który miał zjeść z
nimi posiłek w domu. Nawet najmłodszy, czteroletni Musa odnosił się do niego niechętnie.
— W imię Boga Litościwego, Miłosiernego — pomodlił się Hernando, zanim usiadł na podłodze.
Mały Musa i o trzy lata starszy Aquil zrobili to samo, po czym wszyscy zaczęli jeść palcami prosto z
garnka kawałki potrawy przygotowanej przez matkę: baraninę z karczochami w oleju z dodatkiem mięty, ko-
lendry, szafranu i octu winnego.
Hernando przeniósł wzrok na matkę — obserwowała ich, wsparta plecami o ścianę małej czystej izby,
która służyła za kuchnię, jadalnię i tymczasową sypialnię przyrodniego rodzeństwa. Ra'isa i Zahara, jego sio-
stry przyrodnie, stały obok matki, czekając, aż chłopcy skończą jeść, aby one z kolei mogły się posilić. Her-
nando przeżuł kawałek mięsa i uśmiechnął się do matki.
Po baraninie z karczochami jedenastoletnia Zahara przyniosła na tacy rodzynki, których Hernando nie
zdążył nawet spróbować. Dobiegł go głuchy stukot kopyt i nadstawił ucha. Zauważyli to bracia przyrodni i
przerwali jedzenie, spoglądając na niego z ciekawością. Byli jeszcze za mali, aby rozpoznać z daleka odgłos
powracających mułów.
— Słyszę Staruszkę! — zawołał mały Musa, kiedy stukot przybrał na sile i wszyscy go słyszeli.
Hernando zacisnął zęby i odwrócił się w stronę matki. W jej spojrzeniu wyczytał potwierdzenie, że pora
kończyć. Spróbował się uśmiechnąć, ale zdobył się tylko na smutny grymas, podobny do tego, jaki wykwitł
na twarzy Aiszy — Brahim wraca do domu.
— Niech będzie Bóg błogosławiony — powiedział na zakończenie posiłku i podniósł się niechętnie.
Przed domem czekała na niego cierpliwie sucha jak szczapa mulica bez uprzęży, ze skórą obtartą w wielu
miejscach.
— Chodź, Staruszko—powiedział Hernando i ruszył w stronę szopy.
Poszła za nim, stukając nierówno drobnymi kopytami. W szopie rzucił jej garść słomy i pogłaskał ser-
Plik z chomika:
rafbor2
Inne pliki z tego folderu:
Makuszynski Kornel - Awantury arabskie.pdf
(894 KB)
Makuszynski Kornel - Bezgrzeszne lata.pdf
(1126 KB)
Makuszynski Kornel - Perły i wieprze.pdf
(1075 KB)
Boris Akunin - Pelagia i biały buldog.pdf
(835 KB)
Boris Akunin - Pelagia i czarny mnich.pdf
(931 KB)
Inne foldery tego chomika:
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin