Salvatore R.A. - Pięcioksiąg Cadderlyego 5 - Klątwa chaosu.rtf

(629 KB) Pobierz

R. A. Salvatore

 

Klątwa Chaosu

(The Chaos Curse)

 

Pięcioksiąg Cadderly’ego

Księga V

 

Tłumaczenie: Robert Lipski

 


Dla Ann i Bruce’a,

którzy pokazali mi świat

z innej perspektywy.


Prolog

 

Dziekan Thobicus zabębnił kościstymi palcami w blat biurka przed sobą. Obrócił fotel tak, że siedział zwrócony w stronę okna zamiast drzwi, i celowo nie patrzył na zdenerwowanego chudego mężczyznę, który wszedł do jego gabinetu na pierwszym piętrze biblioteki.

– Pro... prosiłeś mnie... – wykrztusił Vicero Belago, ale dziekan Thobicus wzniósł drżącą skórzastą dłoń, aby go uciszyć. Czoło Belaga zrosił zimny pot, gdy mężczyzna spojrzał na łysiejącą potylicę starego dziekana. Zerknął w bok, gdzie stał Bron Turman, jeden z tutejszych przełożonych i najwyższy w hierarchii kapłanów Oghmy, ale ten potężny, muskularny mężczyzna tylko wzruszył ramionami, nie potrafił mu bowiem nic wyjaśnić.

– Nie prosiłem – poprawił Belaga dziekan Thobicus. – Rozkazałem ci tu przyjść.. – Obrócił się na fotelu, a zdenerwowany Belago, który wydawał się mały i nieistotny, mimowolnie cofnął się do drzwi. – W dalszym ciągu wypełniasz moje polecenia, nieprawdaż, drogi Vicero?

– Oczywiście, dziekanie Thobicusie – odrzekł Belago. Ośmielił się postąpić krok naprzód, wyłaniając się z cienia. Był tutejszym alchemikiem, profesorem zakonów Oghmy i Deneira, choć formalnie nie należał do żadnego z nich. Był oddany dziekanowi Thobicusowi zarówno jako pracownik wobec pracodawcy, jak i owieczka wobec pasterza. – Jesteś dziekanem – zapewnił ze szczerością w głosie – a ja jedynie sługą.

– Dokładnie! – syknął Thobicus jak rozwścieczony wąż, a Bron Turman zmierzył wymizerowanego dziekana podejrzliwym spojrzeniem. Jeszcze nigdy starzec nie wydawał się równie poruszony i ożywiony.

– Jestem DZIEKANEM – podjął, akcentując wyraźnie drugie słowo. – To JA decyduję o tym, co dzieje się w bibliotece, a nie CA...

Thobicus urwał, ale Belago i Turman zrozumieli, kogo ma na myśli.

Dziekan myślał o Cadderlym.

– Oczywiście, dziekanie – powtórzył Belago bardziej pokornym tonem. Nagle uświadomił sobie, iż znalazł się w centrum dużo poważniejszej próby sił, w której sam mógł się stać mimowolną ofiarą.

Przyjaźń Belaga i Cadderly’ego nie była dla nikogo tajemnicą. Podobnie jak fakt, że alchemik niejednokrotnie wykonywał dla młodego ucznia niezlecone mu z góry i opłacane z prywatnych funduszy projekty – często tylko za cenę wykorzystanych materiałów.

– Masz spis inwentaryzacyjny ze swojego warsztatu? – spytał Thobicus.

Belago pokiwał głową. Oczywiście, że miał, a Thobicus dobrze o tym wiedział. Warsztat Belaga został zniszczony niecały rok temu, kiedy biblioteka przeżywała epidemię znaną pod nazwą klątwy chaosu. Straty pokryto z funduszy biblioteki, a Belago chętnie sporządził listę tego, co utracił i co było mu potrzebne.

– Ja również – zauważył Thobicus. Bron Turman nadal przyglądał się podejrzliwie dziekanowi, nie rozumiejąc sensu jego ostatnich słów. – Wiem doskonale, co powinno się tam znaleźć – ciągnął władczo. – Wiem o tym doskonale, rozumiesz?

Belago, odnajdując siły w honorze, wyprostował się po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju.

– Oskarżasz mnie o złodziejstwo? – rzucił ostro. Widząc zuchwałą postawę chudego alchemika, dziekan zachichotał ironicznie.

– Jeszcze nie – odrzekł jakby od niechcenia – bo nadal tu jesteś, a tym samym wszystko to, co mógłbyś zapragnąć zabrać, zostanie w bibliotece.

Te słowa zupełnie zbiły Belaga z tropu. Zmarszczył gęste brwi.

– Nie potrzebujemy już twoich usług – wyjaśnił Thobicus, w dalszym ciągu mówiąc tym przeraźliwym, lodowato zimnym, beznamiętnym tonem.

– Ależ... ależ, dziekanie – wykrztusił Belago. – Przecież ja...

– Wyjdź!

Bron Turman wyprostował się, rozpoznawszy modulację i moc magii w głosie Thobicusa. Nie zdziwił się, kiedy Belago nagle zesztywniał i wyszedł z pokoju.

Zerknąwszy na Thobicusa, Turman czym prędzej pospieszył, by zamknąć drzwi.

– Był dobrym alchemikiem – rzekł półgłosem, kiedy znów odwrócił się w stronę wielkiego biurka. Thobicus nadal wyglądał przez okno.

– Miałem powód, by wątpić w jego lojalność – zapewnił dziekan.

Bron Turman, pragmatyk, który nie przepadał za Cadderlym, nie kontynuował tego tematu. Thobicus był dziekanem i tym samym miał prawo przyjmować i zwalniać świeckich asystentów wedle własnego uznania.

– Baccio jest tu już ponad dzień – zauważył, aby zmienić temat. Człowiek, o którym mówił – Baccio – był dowódcą garnizonu z Carradoonu, który przybył do biblioteki, aby przedyskutować kwestię obrony biblioteki oraz miasta w razie ataku ze strony Zamczyska Trójcy.

– Rozmawiałeś z nim?

– Nie będziemy potrzebować Baccia i jego małej armii – rzekł z przekonaniem w głosie dziekan Thobicus. – Niebawem go odprawię.

– Jakieś wieści od Cadderly’ego?

– Nie – odparł szczerze Thobicus. Rzeczywiście, dziekan nie miał od niego żadnych wieści, odkąd Cadderly i jego towarzysze wyruszyli tej zimy w góry. Thobicus wierzył jednak, że Cadderly’emu udało się pokonać Zamczysko Trójcy. W miarę bowiem jak moc młodego kapłana przybierała na sile, dziekan czuł się coraz bardziej odpychany od światła Deneira. Niegdyś władał najpotężniejszą magią kleryków, teraz jednak nawet najprostsze zaklęcie, takie jak to, którego użył do odprawienia nieszczęsnego Belaga, z trudem przechodziło mu przez spierzchnięte usta.

Odwrócił się ponownie w stronę pokoju, by ujrzeć przyglądającego mu się sceptycznie Brona Turmana.

– Doskonale – skonstatował. – Powiedz Bacciowi, że spotkam się z nim dzisiaj wieczorem. Nalegam jednak, aby jego armia pozostała w defensywie i nie ważyła się wyruszać w góry. Mają siedzieć tutaj i basta!

Bron Turman wydawał się zadowolony. – Ale wierzysz, że Cadderly’emu i jego przyjaciołom się udało – mruknął z przekąsem. Thobicus nie odpowiedział.

– Wierzysz, że biblioteka nie jest już zagrożona – oznajmił Bron Turman. Uśmiechnął się, ale w jego wielkich szarych oczach malował się smutek. – Przynajmniej wierzysz, że to jedno niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

Thobicus zmierzył go wzrokiem, kurze łapki po obu stronach jego oczu zmieniły się w podejrzane bruzdy.

– To ciebie nie dotyczy – ostrzegł półgłosem.

Bron Turman skłonił się, rozważając usłyszane przed chwilą słowa.

– Nie znaczy to jednak, że nie rozumiem – powiedział. – Vicero Belago był dobrym alchemikiem.

– Bronie Turmanie... – Przełożony wzniósł dłoń w obronnym geście. – Nie należę do przyjaciół Cadderly’ego – stwierdził – ani nie jestem młody. Widziałem intrygi i przypadki walki o władzę w obu naszych zakonach. – Wydął wąskie wargi; wydawało się, że jest bliski wybuchu, więc Bron Turman stwierdził, że chyba już najwyższy czas, aby się oddalić. Ponownie pochylił głowę w szybkim ukłonie i opuścił gabinet.

Dziekan Thobicus z powrotem zagłębił się w fotelu i odwrócił do okna. Nie mógł zarzucić Turmanowi zdrady, jego rozumowanie było bowiem jak najbardziej logiczne.

Thobicus żył na tym świecie już od ponad siedmiu dekad; Cadderly nieco ponad dwie, a jednak z jakiegoś niepojętego dla starego biurokraty powodu zdołał zaskarbić sobie szczególne łaski Deneira.

Dziekan wszakże osiągnął swą pozycję po licznych trudach i wyrzeczeniach, kosztem wielu lat żmudnej, samotniczej wręcz nauki. Nie zamierzał rezygnować ze swojego stanowiska. Oczyści bibliotekę z jawnych sprzymierzeńców Cadderly’ego i umocni swoją pozycję w zakonie. Zarówno Przełożony na Księgach Avery Schell – mentor i przybrany ojciec Cadderly’ego, jak i Pertelopa, która była dla niego niczym matka, nie żyją, a wkrótce z biblioteki odejdzie również stary Belago.

Nie, Thobicus nie zrezygnuje ze swojej pozycji.

Nie bez walki.


1

Obietnica zbawienia

 

Kierkan Rufo otarł uparte błocko z butów i spodni, po czym jak zawsze wymamrotał pod nosem kilka niewybrednych przekleństw. Był wyrzutkiem naznaczonym na czole szpetnym czerwono-niebieskim piętnem w kształcie niezapalonej świecy nad zamkniętym okiem.

– Bene tellemara – wyszeptał Druzil. Nietoperzoskrzydły imp o psim pyszczku, mierzący ledwie dwie stopy wzrostu, miał w sobie więcej zła niż najgorszy ze znanych rodzajowi ludzkiemu tyranów.

– Coś ty powiedział? – rzucił Rufo. Spuścił wzrok i spojrzał na swego towarzysza z dolnych światów. Spędzili wspólnie drugą połowę zimy, ale nie darzyli się wzajemnie sympatią. Ich znajomość rozpoczęła się w Shilmiście, puszczy leżącej na zachód od Gór Śnieżnych, gdzie Druzil prośbą i groźbą nakłonił Rufa do pracy na rzecz swych plugawych panów, przywódców Zamczyska Trójcy, zapoczątkowując jednocześnie zerwanie Kierkana Rufo z zakonem Deneira.

Druzil spojrzał z zaciekawieniem na towarzysza i zmrużył ślepia, bo raził go migocący blask pochodni, którą trzymał Rufo. Kierkan miał ponad sześć stóp wzrostu, ale był kościsty i chudy jak tyka. Zawsze się garbił i pochylał na bok, co sprawiało, że on albo świat za jego plecami wyglądał zwykle absurdalnie. Druzil, który przez ostatnich kilka miesięcy krążył po Górach Śnieżnych, uznał, że Rufo wygląda jak drzewo na pochyłym skalistym stoku. Prychnął, a wiecznie skrzywiony Rufo spojrzał nań spode łba.

Imp nadal mu się przyglądał, usiłując dojrzeć tego człowieka w nowym świetle. Z czarnymi strąkami włosów przylepionymi do głowy, przenikliwymi oczami (czarne punkciki na tle białego oblicza) i niezwykłą postawą Rufo mógł robić wrażenie. Przedziałek miał teraz pośrodku, a nie z boku jak niegdyś, zasłonięcie bowiem piętna banity – piętna, na widok którego ludzie schodzili mu z drogi – mogło mieć nader bolesne skutki, a nawet doprowadzić do jego śmierci.

– Co się tak gapisz? – burknął Rufo.

– Bene tellemara – wycharczał ponownie Druzil w języku niższych światów. Była to poważna obraza wymierzona w inteligencję Rufa. Druzilowi, jako istocie zła i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin