Kochanowska Maria - Basnie, podania i legendy polskie.docx

(211 KB) Pobierz

Maria Kochanowska

Zaklęty pierścień Baśnie,podania i legendy polskie    

 

 

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza ukazały się w "Naszej Księgarni"  trzy obszerne antologie baśni, bajek, podań i legend polskich.  Dwie z nich: "Woda żywa "(1956) i "U złotego źródła" (1968) -  zebrane przez Stefanię Wortman - prezentują młodym czytelnikom  baśnie polskie w opracowaniu literackim najbardziej znanych i  zasłużonych pisarzy polskich. "Woda żywa" ukazuje teksty już  klasyczne, z XIX i początku XX wieku, natomiast "U złotego źródła"  spotkać można baśnie nowsze, wydawane po 1945 r.  "Klechdy domowe" (1960) - zebrane przez Hannę Kostyrko - to z  kolei retrospektywny zbiór podań i legend historycznych,  związanych z różnymi miejscowościami i zabytkami Polski, z dawnymi  dziejami i obyczajem.  Maria Kochanowska w "Zaklętym pierścieniu" zwraca również główną  uwagę na podania o nurcie patriotycznym, legendy, baśnie  regionalne. Autorka starannie dobrała materiał o różnorodnej  tematyce fabularnej i geograficznej, przechylając go w kierunku  podań. Baśni jest bowiem znacznie więcej na rynku wydawniczym - a  pochodzenie ich z tego lub owego regionu daje się odczytać przez  porównywanie motywów, a nie z realiów, które występują prawie w  każdej baśni ludowej niezależnie od regionu: wiejska chata i  królewski zamek, rzeki, morze, las i góry, postaci rzeczywiste i  fantastyczne: chłopi, rycerze, dzielni książęta i piękne królewny,  złe czarownice i dobre wróżki, mówiące zwierzęta, olbrzymy i  krasnoludki, wodniki i rusałki.  Właściwie dopiero w podaniach międzynarodowe wątki dziejące się  nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy zostają mocno osadzone w  czasie i przestrzeni - diabły straszą w Igczyckim zamku, rycerze  walczą pod Grunwaldem, zakochane księżniczki tęsknią w komnatach  krakowskich pałaców, a Syrena porzuca morze i broni Wisły. Cały  ten anonimowy świat nabiera konkretnych kształtów, umieszczając  się w znajomych miejscach i przybierając dobrze znane imiona.  Autorka sięgnęła po zbiory baśni regionalnych wydanych w latach  1960-1980, a także pieczołowicie pozbierała rozsypane po  czasopismach baśnie i legendy. W ten sposób powstała książka o  dużych wartościach poznawczych i wielkim bogactwie tematyki,  książka do czytania nie tylko dla dzieci, ale dla szerokich kręgów  czytelników zainteresowanych literaturą fantastyczną.   Hanna Kostyrko     Syrena    - A widzieliście ją, tę syrenę niby, kumie Szymonie?  - Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przysłaniały  źródełko, a bliżej podejść bałem się jakości, alem słyszał, jak  śpiewa.  - Alboż to syreny śpiewają?  - Jakże to? Nie wiecie o tym, kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak  jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen,  aż za rzekę, jakoby właśnie dzwonek srebrzysty dzwonił: Słuchałbyś  dniem i nocą.  - No i co dalej? Co dalej?  - Ano, nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś  rozpływała po kościach, aż w końcu śpiewanie ucichło: widać  syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już i słońce  zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie  mógł, inom o tej syrenie rozmyślał.  - Ciekawość! Warto by ją wypatrzyć, zobaczyć.  - Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy - umknie i skryje się w wodzie. A  zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze nie  chrzczonej i kuszącego jej śpiewania słuchać?  - Grzech nie grzech - nie wiada! Najlepiej zapytać o to ojca  Barnaby, pustelnika. To człek mądry i pobożny; on powie i nauczy,  co czynić nam należy.  - Rzetelnie mówicie, kumie Mateuszu, chodźmy do pustelnika  Barnaby.  - Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my  się od duchownej osoby przeróżności dowiemy.  Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych  czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej  Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami,  w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów, wilków i  niedźwiedzi.  - Więc powiadacie, że śpiewała?  - A juści! Śpiewała; gadałem przecie.  - Hm! I często se tak podśpiewuje?  - A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma sie ku zachodowi i  czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na Bugaju jej  piosenka rozlega.  - I długo też nuci?  - Do zachodu. Jak się ino ciemno zrobi na świecie, już jej nie  słychać.  - To nocami nigdy ze źródła nie wychodzi?  - Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale  przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz  mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam  se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby  skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona.  - O to mi chodziło właśnie. Więc trzeba tak zrobić...  Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy  czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.  Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak  kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym  jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.  Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie  uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną  deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym  żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło  brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał  dziobkiem, jak młotkiem, w korę rozłożystego dębu i wydłubywał  robaki.  A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:  - Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we  trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi  świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby  syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy  samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy  na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą  wodą skropiony, ile że takiego się żaden czar nie ima; zwiążemy i  miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na  zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje.  Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów  nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy  mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałośliwe syrenie  śpiewanie.  - Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te  piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka  nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do pełni miesięcznej?  - Tak jest, do pełni.  I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych  sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę. Tam gdzie dziś nad samym  prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamienic Starego  Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty  szumiał las zielony, odwieczny.  W lesie tym, z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło  i rozlewało się w głęboki, bystro płynący potok.  Nad potokiem rosły białokore brzozy, wierzby pokrzywione maczały w  nim długie gałęzie, kwitnęły polne róże i niezapominajki haftowały  niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec.  W tym to potoku mieszkała właśnie syrena.  Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała  przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała się ziemi  uśpionej, lasowi i źródłu.  Ale w lesie nie wszyscy spali.  Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy  skulone postacie. Przycupnęły one wśród krzaków gęstych i  ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się  srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy,  Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.  Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. W świetle miesięcznym  widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy,  pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną  szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie  przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka  takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej  rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.  Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy  -i oto w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał śpiew tak piękny,  tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd  miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.  Wtem z krzaków cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe postacie - i  nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak  oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z witek  wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę.  - Co teraz począć? Co z nią począć? - jęli się pytać obaj rybacy  zdyszanym, gorączkowym głosem.  - Co począć? - rzeknie pustelnik. - Poczekajcie, zaraz wam powiem.  - Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć  przecież nie będziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a  pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro  świt zaś wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska!  Dobrze mówię?  - Dobrze mówicie, ojcze Barnabo, mądrze mówicie! Szymon i Mateusz  dźwignęli syrenę i ponieśli ją w stronę wioski.   * * * Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory,  na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie  wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali,  patrzył w nią bacznie i oczu z dziwowiska nie spuszczał.  Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał  cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak  gwiazdy modre, wilgotne od łez, przesmutne oczy.  I nagle - syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi  oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów  główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.  Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa  za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobów zwróciły  w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w oszałamiającą pieśń  syreny.  Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego.  Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu  każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.  A syrena nagle spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:  - Rozwiąż mnie!  Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem  rozciął krępujące ją postronki.  A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło go za szyję i szepnęło:  - Otwórz wrota i chodź za mną.  Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie.  Nie czekał długo.  Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim  rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę  Wisły.  Szła i śpiewała: Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć  żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały  tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło się  ponuro.  A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, szedł za nią bez woli, bez  myśli.  Ustał deszcz, wybłysnęło słońce ; z chałup wychodzili ludzie i ze  zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A syrena szła i  śpiewała.  A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się,  spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:  - Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i  serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia!  Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w  pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała? Śpiewałam wam,  ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz  śpiewać nie chcę i nie będę.  Wolę skryć się na wieki w fale Wiślane, wolę zniknąć sprzed  waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.  A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się  ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie  będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać  będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.   * * * Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski - miasto powstało, ludne,  bogate, warowne.  A miasto owo, później stolica, na pamiątkę dziwnej przygody z  syreną wzięło ją za godło swoje i godło to po dzień dzisiejszy  widnieje na ratuszu Warszawy.   Artur Oppman (Or-Ot)     Bazyliszek    W kuźni płatnerza   W kuźni płatnerskiej imć pana Melchiora Ostrogi robota wrzała aż  miło. Czeladzie pracowali nad wykończeniem przepysznej zbroi  rycerskiej dla Jego Miłości pana kasztelana płockiego, a dwóch  chłopaków dęło w wielkie miechy, podsycając ognisko w ogromnym  kominie. W płomieniach purpurowych i złotych tego ognia sam we  własnej osobie imć pan Melchior Ostroga, świetny mistrz sławetnego  płatnerskiego cechu, trzymał w cęgach potężną sztabę żelazną, aby  ją za chwilę na miecz na kowadle przekować.  Miecz ten wraz z pancerzem; z hełmem, z naramiennikami i  nagolennikami stanowił właśnie całkowity rynsztunek bojowy, po  który pan kasztelan miał dziś jutro przyjechać.  A cudnaż to była zbroica! Z najprzedniejszej stali, wypolerowanej  jak zwierciadło, pokryta nabijaniami ze szczerego srebra, z  wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, prześlicznie w złocie  wyimaginowanym, i z krzyżem husarskim na kołnierzu.  Miało to być prawdziwe arcydzieło przesławnej sztuki płatnerskiej  i niepomału chlubił się nim już z góry mistrz Melchior.  W kuźni, za wielką kupą żelaziwa, bawiło się dwoje dzieci:  czarnowłosy chłopczyk i złocistoloka dziewczynka. Było to  rodzeństwo, dziatwa imć pana Ostrogi. Chłopczyk, jako to  chłopczyk,  rycerską znalazł sobie igraszkę: z kawałka cienkiego żelaza  szablę krzywą, niby to turecką, uczynił i w fechty jął się  wprawiać, jak żołnierz.  Ale dziewczynka, zapatrzona z początku w szermierkę braciszka,  znudziła się niezadługo, boć co tam panienkę wojowanie obchodzi.  - Maćku! - zawołała na brata. - Chodźmy już stąd na Rynek; w Rynku  tak wesoło i gwarno, słoneczko świeci; pobiegamy, przyjrzymy się  kramom i towarom.  - Czekaj no, Halszko, jeszcze ano kilka cięć krzyżową sztuką  przypomnę i pójdę z tobą, kiedy chcesz koniecznie ; choć mnie i w  kuźni dobrze: tyle tu ciekawych rzeczy: kopii, kolczug, bułatów.  Machnął raz i drugi szabelką, cisnął ją na ziemię i zabierali się  ku wyjściu. Spostrzegł wychodzące dzieci mistrz Ostroga i  przywołał do siebie.  - A gdzie to, malcy?  - Na Rynek, tatuńciu.  - A po co?  - Popatrzeć, pobiegać, światu Bożemu się przyjrzeć.  - Zgoda. Ale uważajcie na siebie i na obiad się nie spóźnijcie do  matki. I jeszcze jedno: niech was ręka Boska broni chodzić na  Krzywe Koło do zburzonego domostwa. Niedobre sprawy się tam  dzieją. Coś straszy, coś jęczy. Jeszcze by was, strzeż Panienko  Najświętsza, złe porwało!  - Ja się niczego nie boję, tatuńciu! - zuchowato zawołał Maciek.  - A ja się wszystkiego boję, tatuńciu! - zapiszczała cieniutko  Halszka. - I nie pójdziemy!  - No, to bądźcie mi zdrowe, dzieciaki!   Na Starym Rynku   Na Rynku wrzask i harmider. Tłum w barwnych  ubiorach krąży dokoła Ratusza, który dumnie wznosi się pośrodku  placu. W Ratuszu na dole kramnice bogate, dostanie w nich, czego  dusza zapragnie. Tu sklepy ormiańskie z tkaninami tureckimi,  haftowanymi złotem i srebrem, z dywanami perskimi i indyjskimi  szalami; tam Szkot suknem i płótnem zamorskim handluje; ówdzie  poważny Turek z długą brodą i z cybuchem w ustach zasiadł za ladą,  na której - figi, daktyle, rodzenki, bakalie przeróżne stosami się  piętrzą aż ślinka idzie, a jeszcze gdzie indziej Niemiec czy  Holender zabawki ma takie, łątki, czyli lalki, koniki, pieski,  piłki, że aż oczy bolą patrzeć i chciałoby się mieć to wszystko na  własność.  Maciuś i Halszka przewijają sie wśród ludzkiej gromady zręcznie i  szybko, jak dwa piskorze; sami nie wiedzą, na co spojrzeć. I to  wabi, i to nęci. Wszędzie jest tyle piękności, że, można by rok  chyba cały po Rynku wędrować i jeszcze by się tego wszystkiego nie  zobaczyło.  Aż ci tu nagle zahuczy bębenek, zaświszczy piszczałka, talerze  blaszane zadźwięczą. Co to takiego? A to Cygan, czarnokudły,  ciemny na gębie, uczonego niedźwiedzia na łańcuchu prowadzi. Cóż  to za niedźwiedź! Boże miły! Wszystko umie, wszystko rozumie. Gada  ci Cygan do niego jakimsiś łamanym językiem, z kiepska po  węgiersku, a ten robi, co mu każą, ani się namyśli.  - Miszka! Ukłoń się ładnie jasno-wielmożnym państwu!  Niedźwiedź się kłania.  - Miszka! Jak stare baby wodę z rzeki noszą.  Niedźwiedź dwa wiadra na drągu na plecy bierze i lezie taczając  się z boku na bok, jak pijany.  - Miszka! Jak młode panienki na weselu tańcują?  I niedźwiedź nuż w podrygi a w łamańce. Boki zrywać ze śmiechu!  Gdy się tak Maciek i Halszka zwierzowi mądremu przypatrują, z  nagła ktoś im ręce na oczach położył i ciekawy widok zasłonił.  - Zgadnijcie, kto to taki? - ozwał się głosik rzeźwy, wesoły,  radosny.  - Waluś! Waluś! - ucieszyło się rodzeństwo. - Poznaliśmy cię od  razu po głosie! Ale odsłoń no już nam oczy i spozierajmy razem na  niedźwiedzia.  Odwrócili główki: jakoż był to w istocie Waluś Klepka, synek  dziesięciolatek imć pana Pietra Klepki, bednarza z Zapiecka.  Waluś, dawny ich znajomy, miły i zabawny chłopczyk, jedną wielką  miał wadę: urwis był z niego okrutny. Psocił i broił co niemiara;  rady sobie z nim rodzice dać nie mogli. Obiecywał poprawę  przyrzekał posłuszeństwo, ale gdzie tam! Za parę dni - co dni! -  za kilka godzin znów jakąś sztukę wypłatał. Niewytrzymanie ludzkie  z takim wiercipiętą!  Niedźwiedź odprawił swoje widowisko; Cygan do czapki sporą kupkę  nazbierał szelągów, pomiędzy którymi gdzieniegdzie i srebrny grosz  zabłysnął - i ruszyli dalej.  A ruszyli właśnie, jak na nieszczęście, w stronę Krzywego Koła.  Trójka malców powlokła się za gromadą, ale gdy przechodzili koło  zwalisk odwiecznego domostwa, o którym płatnerz wspominał Waluś  zatrzymał Maćka i Halszkę.  - Poczekajcie - szepnął - coś wam powiem, coś pokażę.  - No co? No co? - zaciekawiły się dzieci.  - Oto to, żebyśmy zeszli po tych schodach, co widzicie, do piwnic  starego domu.  - Co ty gadasz, Walusiu? - zawołała Halszka. - Jakże to można,  choćby żartem, mówić o tym. Toćże tam straszy! Tatuś powiadali.  - Ehe! Straszy, straszy... Bajki ze strachami! A ja wam mówię, że  tam są skarby zaklęte. Zazierałem w piwnicę wczoraj w południe i  to powiadam wam, coś tak błyszczało, gdy słonko zajrzało do  wnętrza, że aż mnie oczy zabolały. Ani chybi: złoto!  Maciek się zastanowił:  - A może by znijść na chwilę, a skarby matusi i tatuńciowi  przynieść. Tożby się ucieszyli! Jak myślisz, Halszko?  - Ja nie znijdę! - rezolutnie zakrzyknęła Halszka. - Nie znijdę za  nic na świecie!  - Och, ty mały tchórzu! - zaśmiał się Waluś. - Nie schodź sobie,  jeśli nie chcesz! My dwaj pójdziemy, prawda, Maciusiu?  I posunął się ku schodom, widniejącym z ulicy, a Maciek, że to był  chłopak odważny i śmiały, za nim.  - Kiedy tak - na wpół z płaczem zawołała Halszka - to i ja pójdę;  nie opuszczę cię przecież, braciszku! Niech się dzieje wola Boska!  - I nie pożałujesz, Halszko, pełny fartuszek dukatów ci nasypię.  A teraz - schodźmy do piwnic!  I poszli.   W lochach zwaliska   Schody były drewniane, połamane i zepsute, a  niektórych stopni brakło już zupełnie, tak że trzeba było często  skakać ze stopnia na stopień, pomijając otwierające się pomiędzy  nimi luki. Dość uciążliwa była to droga, zwłaszcza iż zaraz  niedaleko od wnijścia załamywały się schody i ciemność ogarnęła  Walka, Maćka i Halszkę. Wprawdzie niewielkie światełko migotało w  oddali; było to zapewne okienko piwniczne, wychodzące na Brzozową,  bo tyły domów z Krzywego Koła na tę właśnie ulicę miały widok, ale  światełko to było dalekie i niepewne, ile że okienko musiało być  brudne i pajęczyną zasnute.  Waluś szedł przodem, o kilka kroków przed rodzeństwem; dobrej był  myśli i podśpiewywał sobie wesoło, nie przeczuwał biedaczek, co go  spotka za chwilę.  Tak idąc ostrożnie i pomału, zeszli nareszcie do lochu i znaleźli  się w wielkiej, sklepionej piwnicy. Pod ścianami jej stały  rozmaite rupiecie: stare okna, futryny, drzwi i różne  nieużyteczne graty. Po prawej stronie piwnicy widać było, uchyloną  nieco, żelazem okutą furtkę od dalszych zapewne lochów.  - Maćku, Halszko! - rzekł Waluś, a głos jego dziwnie ponuro  rozbrzmiał w głębokościach podziemia. - Kiedyśmy tu już zeszli, to  idźmyż i dalej, spenetrujmy całe zwaliska, a skarb znajdzie się na  pewno.  - Walusiu, mój Walusiu! Proszę cię, chodźmy już na górę! -  rzewliwie zawołała Halszka. - Co nam po skarbach! Wróćmy, ja się  czegoś lękam okropnie.  - I ja bym radził wrócić - poważnie rzekł Maciek. - Dalszej drogi  nie znamy; kto wie, co może być za tą furtą? Rodzice i nasi, i  twoi niespokojni będą. Czemuż ich martwić?  - A ja jednak pójdę i wy pójdziecie ze mną! - krzyknął zapalczywie  Waluś. - Co mi tam wszystkie bajdy o strachach! O! Raz, dwa, trzy!  Już idę!  I powiedziawszy to pobiegł do furty zamczystej, szarpnął ją,  otworzył - i nagle, jak piorunem rażony, runął na ziemię jak  długi.  - Co to się stało?  Z otwartej czeluści drugiej piwnicy buchnęło zgnilizną i w  zielonawym świetle, przypominającym blask świętojańskich  robaczków, Maciek i Halszka ujrzeli okropnego potworka.  Był to niby kogut, niby wąż. Głowę miał kogucią z ogromnym  purpurowym grzebieniem w kształcie korony, szyję długą i cienką,  wężową, kadłub pękaty, nastroszonymi czarnymi pióry pokryty, i  nogi kosmate, wysokie, zakończone łapami o ostrych olbrzymich  pazurach.  Ale najstraszniejsze były oczy potwora: wyłupiaste, okrągłe, do  sowich ślepiów podobne, jarzące się to czerwono, to żółto; oczy  te, na szczęście, nie widziały Maćka i Halszki, utkwiła je bowiem  poczwara w ciało leżącego na ziemi i nieżywego już, biednego  Walusia.  - Bazyliszek! - szepnął drżącym głosem Maciek. - To bazyliszek,  siostrzyczko; schowajmy się, schowajmy czym prędzej!  I po cichutku, trzymając się za ręce, dzieci na paluszkach  posunęły się ku ścianie i wśliznęły się za wielkie drzwi o mur  prastary oparte.  W tym ukryciu, bezpiecznym na razie, Maciek począł szeptać  siostrzyczce do uszka:  - To bazyliszek! Słyszałem o nim od tatuńcia. Sroga to stwora! Na  kogo spojrzy - wzrokiem zabije! Tak zabił Walusia. Stójmy tu  cicho, Halszko, stójmy cichutko...  - Boże, mój Boże! - załkała Halszka. - Co to będzie? Co się z nami  stanie? Po cośmy tu przyszli? Po cośmy tu przyszli? Ja chcę do  domu!  - Uspokój się, siostrzyczko - szeptał Maciek - wrócimy do domu,  jeśli Bóg pozwoli; ale teraz chodzi o to, żeby nas bazyliszek nie  spostrzegł, bo jak zobaczy i spojrzy na nas - wszystko przepadło:  umrzemy!  - Maćkuuuu! Maaaćku! Halszko! Halusiu! - rozległo się nawoływanie  z ulicy. - Maaaćku! Haaalszko! Gdzież wy jesteście? Obiad gotowy!  Obiad gotowy!  Przerażone dzieci poznały głos Agaty, ale się odezwać nie śmiały.  Bazyliszek odwrócił łeb grzebieniasty, jeszcze straszliwiej  najeżył pióra i jaskrawymi ślepiami spojrzał w stronę schodów.  Na schodach stanęła stara Agata, a za nią, w ulicy, widać było  gromadkę mieszczanek i mieszczan.  - Tu zeszły, tu zeszły na pewno - ozwały się głosy na górze  -musiały się zabłąkać w podziemiach; nie schodźta, Agato, bo was  jeszcze jakie licho zadusi!  Ale Agata, poczciwa stara służąca, już schodziła do lochu - i oto  zaledwie zeszła na dół, zabrzmiał jej okrzyk, okropną trwogą  wezbrany, i głucha, posępna cisza zaległa znowu piwnicę.  To płomienisty wzrok bazyliszka uderzył w nieszczęsną i trupem ją  na miejscu położył.  Gromadka sprzed schodów pierzchnęła w Rynek i w przyległe uliczki,  roznosząc wieść okropną na miasto. Skamieniałe z przerażenia  rodzeństwo przytuliło się do wilgotnego muru, trzymając się  konwulsyjnie za rączki, a bazyliszek rad ze zniszczenia, jakie  uczynił, począł przechadzać się po lochu tam i z powrotem, tam i z  powrotem. Wydostać się z piwnicy nie było sposobu!...   U czarownika   - Pani Ostrożyno! Pani Ostrożyno! Dzieci wam  przepadły! Dzieci wam w lochach zginęły!  - Jezusie! Maryjo! Co takiego! Co wy mówicie, ludzie? Gdzie? Jak?  Gadajcie!  - Ano, polazły do piwnic na Krzywym Kole, musi bies im główki  ukręcił, niebożętom!  - Chrystusie cudowny u Fary! Ratuj! Wspomagaj! Skądże wy wiecie to  wszystko?  - Widzieli szewczyki z przeciwka, jak dzieci z Walkiem od Klepki  schodziły w podziemia, a potem wasza Agata wołała je, wołała, aż  zeszła do piwnic - krzyknęła okropnie - i już nie wyszła!  Słyszeliśmy!  - Agatę ja posłałam, bo dzieci nie wracały. Boże wielkiego  miłosierdzia, bądź miłościw mnie grzesznej! Co ja pocznę,  nieszczęsna?!  W przedsieniu uczynił się rumor i przedzierając się przez ciżbę  wpadł do alkierza mistrz Melchior. Blady był płatnerz i drżący, bo  już dowiedział się był w kuźni o srogim ciosie, jaki go ugodził. A  Maćka i Halszkę miłował ponad wszystko, ponad życie własne! - Co robić, Melchiorze, co robić? - biadała Ostrożyna. - Ratujmyż  nasze maleństwa kochane! Ślubuję Ci, Panie Jezu, srebrne serce  złocone pod Twoje nóżki najświętsze, jeno dopomóż nam w tym  strapieniu!  Z gromady wysunął się sędziwy rajca miejski, imć pan Ezechiel  Strubicz, mąż mądry i stateczny, znany całej Warszawie z dobroci i  z przywiązania do dziatwy staromiejskiej.  - Co robić? - powtórzył. - Ja wam poradzę, co robić: walcie, jak w  dym, do czarownika na Piwną. Któż jak nie on lek znajdzie na waszą  troskę skuteczny? On się zna na sprawach ziemskich i zaziemskich,  boć to i doktor, i alchemista, i astrolog, i człek, co po uszy w  księgach starych siedzi. Ba! Skrzydła ponoć zmajstrował i nocami  na nich po powietrzu lata.  - Walcie do czarownika! Walcie do czarownika! - wrzasnęła gromada.  - On pouczy, on dopomoże! Dobra rada! Przednia!  - Najprzedniejsza - przytaknął strapiony rodzic. - Bóg wam zapłać,  Strubiczu! Chodź, żono, idziemy na Piwną!  - I ja z wami - imć pan Strubicz na to. - A nuż się jeszcze uda  Maćka i Halszkę odszukać.  - Dajże to, Matko Boska Częstochowska - zapłakała Ostrożyna. -  Niech się tak stanie!  Na Piwnej, na czwartym piętrze pod samym dachem wysokiego  narożnego domu, mieszkał sławny i uczony doktor, dominus  Hermenegildus Fabula, znany nawet na dworze króla jegomości.  Nie był to, prawdę mówiąc, czarownik, tylko wielce znamienity  lekarz i człek we wszystkich kunsztach i naukach wyzwolonych  doświadczony. Jeno gmin warszawski, widząc jego prawie cudowne  kuracje i obserwując z daleka tajemnicze praktyki, mienił go, w  prostocie swojej, być czarnoksiężnikiem, z mocami nadprzyrodzonymi  mającym ścisłą styczność.  A że pan rajca Strubicz czarownikiem go nazywał, to jeno tak  tylko, aby ludowi na poprzek nie stawać, który lubi rzeczy  niezrozumiałe i rad ku cudowności się obraca, samą mądrość ludzką  lekceważąc i zgoła postponując.  W obszernej komnacie o łukowym sklepieniu siedział za wielkim  stołem, zawalonym księgami i pergaminami, człeczek maleńki,  chuderlawy, wyschły, o licu pożółkłym, pomarszczonym jak pieczone  jabłko; ale źrenice w tej twarzy, ogromne, czarne, jarzyły się jak  pochodnie gorejące, a taką miały moc i potęgę te oczy, że gdyś w  nie spojrzał, zdawało ci się, iż na wielkoluda spozierasz, i  mimowolnie budziły się w tobie lęk, podziw i uszanowanie dla tej  niepozornej, a jednak imponującej postaci.  U sufitu komnaty wisiał wypchany krokodyl łokciowy, w kącie stała  mumia egipska, na oknie w słojach rozlicznych pławiły się ropuchy,  węże, padalce, robaki jakieś zamorskie. A wszędzie, gdzieś  spojrzał, księgi, księgi i księgi.  Gdy mistrz Ostroga z żoną i z imć panem rajcą Strubiczem weszli do  doktora Fabuli, ów podniósł oczy od foliantu, w którym coś czytał  z ciekawością i zadowoleniem ogromnym, bo aż się uśmiechał  radośnie, ale, zobaczywszy wchodzących, wstał, obciągnął swoją  czarną szatę, co mu się pofałdowała na ciele, i spytał:  - A czego to waćpaństwo życzycie sobie ode mnie?  Tedy Ostrożyna z płaczem i narzekaniem wielkim opowiedziała całą  sprawę, a gdy skończyła i chlipiąc błagać poczęła o pomoc i  ratunek, dominus Hermenegildus Fabula tak rzecze:  - Wiem ci ja dobrze, co było przyczyną zguby waszmość państwa  dziatek, bom właśnie w tej księdze o podobnych przypadkach traktat  wertował. Oto, ani mniej, ani więcej, tylko stwór  najniebezpieczniejszy i najszkodliwszy na ziemi, który się zwie:  bazyliszek.  - Bazyliszek? - zakrzyknęli w popłochu Strubicz, Ostroga i  Ostrożyna. - Bazyliszek! Tedy już nadaremne wszystkie trudy i  starania nasze!  - Z trwogi waszej wnoszę, iż waćpaństwu wiadoma jest natura owego  zwierza i to, iż on wzrokiem swoim wszelkie żyjące stworzenia  zabija. Alić Bóg jest wielki i nadziei do ostatka tracić człekowi  wierzącemu nie wolno. A choćby wreszcie i pomarły już dziateczki  wasze, toć trzeba je wydobyć z piwnicy, aby przecie pogrzeb  chrześcijański mieć mogły; bazyliszka zasię ubić należy  koniecznie, boć niejedna jeszcze ofiara od ślepiów jego zabójczych  na śmierć pewną pójdzie, - ani chybi! Póki ta bestia przeklęta  żywie, Warszawa spokojności nie zazna!  - Jakże to uczynić, mężu uczony? - zapytał Strubicz.  - Jakże to uczynić? Jakże to uczynić? - zawołają Ostroga i  Ostrożyna.  - Jest sposób - odpowie Hermenegildus Fabula. - Jest taki sposób,  jeno tak trudny i niebezpieczny, że nie wiem, azali się znajdzie  kto w tym mieście, co by się ważył na takie przedsięwzięcie. Oto  trzeba, aby do lochu zeszedł człowiek, całkowicie obwieszony  zwierciadły. Gdy bazyliszek spojrzy w nie i siebie zobaczy, sam  się własnym wzrokiem zabije, a tak uwolnilibyśmy od potwora i  Warszawę umiłowaną, i całą przesławną Rzeczpospolitą.  - Sposób jest dobry i pewny, ani słowa! - wyrzeknie Strubicz. -Ale  skąd wziąć takiego śmiałka, co zdrową głowę pod ewangelię położy?  - Tak, tak - zajęknie Ostrożyna. - Nie ma już takich ludzi na  świecie!  Nagle do komnaty Fabuli dobiegł ponury głos farnego dzwonu, a w  ślad za tym przejmującym dźwiękiem ogromny gwar tysięcznego tłumu.  Imć pan Strubicz wychylił się przez okno.  - Mam! Mam! - zakrzyknął radośnie. - Mam takiego człowieka! Kumie!  Kumo! Za mną!  - Bóg zapłać, uczony mężu! Bóg zapłać!  I już ich nie było w komnacie.   Skazaniec   Od Rynku w stronę Piekiełka zdążał ponury, choć jaskrawy  orszak. Przodem szła straż miejska z halabardami, za nimi "bracia  pokutnicy" w długich ciemnych opończach, z twarzami osłoniętymi  rodzajem maski sukiennej, w której wycięto jedynie otwory na oczy;  dalej dostojnie stąpał imć pan pisarz miejski ze zwojem pergaminu  w ręku, za panem pisarzem asysta z urzędników sądowych złożona,  wreszcie dwie główne osoby pochodu: skazaniec, niemłody już;  brodaty mężczyzna w nędznej odzieży, ze związanymi w tyle rękoma,  i kat olbrzymi, rozrosły drągal, cały w czerwieni, z potężnym  błyszczącym mieczem i z dwoma butlami, czyli pachołkami. Po  bokach, z przodu i z tyłu orszaku cisnęło się mrowie  nieprzeliczone warszawskiego pospólstwa, uliczników, urwisów i  wszelkiej hałastry, ciekawej okropnego widowiska.  Już pochód stanął na placyku, Piekiełkiem zwanym, gdzie pośrodku  na czarnym suknie widniał pieniek, miejsce stracenia; już pan  pisarz miejski odczytał nosowym głosem wyrok brzmiący, iż Jan  Ślązak, krawczyk wędrowny, oskarżony o zabójstwo swego towarzysza  podróży, na gardle ma być ukaran i mieczem ścięty ; już skazaniec  klęknął przy pieńku i głowę na nim położył, a kat mieczem  straszliwym błysnął pod słońce, gdy nagle... gdy nagle imć pan  Ezechiel Strubicz z mistrzem Ostrogą przedarł się przez stłoczone  tłumy gawiedzi i tubalnym basem zakrzyknął:  - Stójcie! Stójcie!  Kat miecz wzniesiony opuścił, skazaniec zadygotał całym ciałem, a  pan pisarz miejski, zdjęte dopiero co okulary z powrotem na nos  sążnisty założywszy, niechętnie spojrzał na rajcę, oczekując  wyjaśnienia sprawy.  A imć pan Strubicz rozpoczął przemowę:  - Po pierwsze: w imieniu szlachetnego burmistrza miasta Starej  Warszawy rozkazuję wstrzymać egzekucję! Po drugie: natychmiast  rozwiązać winowajcę! Po trzecie: zbliż się, Janie Ślązaku!  Zapytuję ciebie, Janie Ślązaku, któryś jest na śmierć osądzon i  nic cię od niej ocalić nie może, azali zgadzasz się znijść do  lochu, gdzie przebywa bazyliszek, i zabić oną bestię zjadliwą?  Jeżeli to uczynisz, wolny będziesz! To ci przez moje usta sam  szlachetny burmistrz i cała wysoka rada miejska solennie obiecuje  i przyrzeka.  Zdumiał się wielce imć pan pisarz miejski, zdumiało się  pospólstwo,  a skazaniec, wznosząc dziękczynne oczy ku niebiosom, odpowie:  - Zgadzam się, przezacny panie, zgadzam się tym łacniej, iż -Bóg  mi świadkiem - nie winien jestem zarzucanej mi zbrodni i tak  myślę, że łaska Pana Jezusowa będzie ze mną.  Tedy nie mieszkając wiele, powiedli Strubicz i Ostroga skazańca na  Ratusz, skąd, obwieszonego zwierciadły, zaprowadzono na Krzywe  Koło i kazano mu znijść do podziemi: Burmistrz, rajce, ławnicy i  setki ludu czekały na ulicy, a przed wszystkimi, wpatrzeni chciwie  w otwór piwniczny, stali mistrz Ostroga, pani Ostrożyna i dobry  rajca Strubicz. Upłynęła chwila - i oto w lochu rozległ się głos  przeraźliwy; coś jakby chrypliwe pianie koguta, jakby świszczący  syk węża, jakby śmiech diabelski, a takie to było okropne, że  zgromadzonym aż ciarki przeleciały po grzbietach i włosy dębem na  głowach stanęły.  - Zabity! Zabity! - zadźwięczał donośnie głos Jana Ślązaka.  - Zabity! - zahuczał tłum. - Bazyliszek zabity! - wichrem pomknęła  radosna wieść na Rynek, na Świętojańską, na Piwną, na Brzozową, na  oba Dunaje: Szeroki i Wąski, i na całą Starą Warszawę.  A na schodach piwnicznych ukazała się postać cała w lustrach,  niosąca na ostro zakończonym drągu straszliwego potwora.  Porwał go kat z rąk dzielnego Ślązaka i na Piekiełku, na stosie  ognistym, ku uciesze tysiącznego ludu, na popiół spalił.  Stało się wszystko tak, jak przewidział mądry doktor Hermenegildus  Fabula: bazyliszek spojrzał w zwierciadło i sam się wzrokiem swym  jadowitym zatruł i zabił.  Ale pani Ostrożyna, mistrz Ostroga i rajca Strubicz, wziąwszy  zapaloną pochodnię, pędem pobiegli do lochu.  - Maćku! Halszko! - wołała matka. - Maćku! Halszko! - wołał  ojciec. - Zaliście żywi? Ozwijcie się! Gdzie wy? Gdzie wy?  - My tu, matusiu! My tu, tatuńciu!  I z ukrycia swego zza wielkich drzwi, o mur prastary opartych,  wybiegły dzieci i zdrowe, choć pobladłe jeszcze ze strachu,  rzuciły się w objęcia rodziców. O, jakaż radość! O, jakież  szczęście! Uściskom i pocałunkom końca nie było, aż imć pan rajca  Strubicz, choć taki stary i mądry, płakał jak bóbr i od płaczu się  zanosił.  Tak się zakończyła przygoda z bazyliszkiem. Przypłacili ją życiem  nieposłuszny Waluś i stara, poczciwa Agata. Zwłoki ich, wydobyte z  piwnicy, pochowano uroczyście, a rodzina Ostrogów nigdy o nich nie  zapomniała.  Co do mężnego Jana Ślązaka, to okazało się, iż on istotnie nie był  winien zabójstwa swego kamrata; ten bowiem zjawił się niebawem w  Warszawie i opowiedział, że zabłąkawszy się w boru, przebył w nim  bodaj miesiąc z górą, aż go węglarze, drzewo w lesie wypalający,  przypadkiem znaleźli i do Warszawy, na dobrą drogę, skierowali.  Żaden bazyliszek już się w mieście nie pokazał.   Artur Oppman (OR-OT)     O szlachetnym Gryfie i pięknej Syrenie    Dziwna to jest historia, a wydarzyła się w owych dawnych czasach,  kiedy Warszawa była zaledwie niewielkim grodem. Czerwone mury  obronne zamykały wtedy w sobie rynek i kilka uliczek. Stateczni  mieszczanie trudnili się rzemiosłem lub kupiectwem, a nad brzegiem  Wisły, w chatach przytulonych do skarpy, niby w jaskółczych  gniazdach, mieszkali rybacy i flisacy, którzy pływali na swoich  zbożem i owocami ładownych galarach.  Żył też w wiślanych falach od pradawnych czasów stwór dziwny,  zwany Gryfem. Głowę miał ludzką, piękną, ciało lwa, ogon zaś  wężowy i ogromne nietoperzowe skrzydła. Rozumem obdarzony był  nadludzkim, szlachetnością niezwykłą i męstwem przewyższał  najdzielniejszych rycerzy. A do tego serce miał tkliwe, pełne  współczucia dla każdej niedoli.  Nikt nie wiedział, dlaczego wspaniały Gryf upodobał sobie tę  szarą, cicho płynącą rzekę i miasto nad nią wzniesione.  Jedno tylko było pewne, że czuwał nad nim i otaczał je swoją  opieką. Strzegł go od ognia i powodzi, trzepotem swoich skrzydeł  odganiał burzowe chmury, a jeśli wróg uderzał na miasto - raził go  swym mieczem.  W dni spokojne i pogodne wynurzał się z fal Wisły i układał na  mieliznach. Nieraz widziano go na wieżach strażniczych lub na  dachach kamieniczek, czasem przemykał się przez zieleń królewskich  ogrodów. Nocą zaś, gdy świecił księżyc, przechadzał się po rynku,  biegł wąskimi uliczkami lub odpoczywał na kamiennych schodkach.  Dlatego też zacni ojcowie miasta Warszawy, czując jego przemożną  opiekę, uwiecznili postać Gryfa na pieczęciach miejskich i  wszystkie dokumenty, dla potwierdzenia ich ważnośći, pieczętowali  ową pieczęcią, odciśniętą w laku lub wosku.  Aż wreszcie pewnego dnia Gryf przysiadł na flisackiej tratwie i  popłynął hen, aż do Bałtyku. Dobrze mu się płynęło, a kiedy tratwa  uderzyła o gdański brzeg niby o morski próg - Gryf spotkał  wynurzającą się z morskich fal Syrenę. Była piękna, jasnowłosa, a  łuski jej rybiego ogona połyskiwały srebrnie. Śpiewała przy tym  niezwykle, tak jak tylko potrafią Syreny.  Na widok Gryfa przerwała swój śpiew i szepnęła:  - Jestem córką króla Bałtyku. A ty kim jesteś?  - Ja jestem Gryf - odrzekł.  - Gryf? - powtórzyła z zachwytem Syrena. - O, zostań tu ze mną na  zawsze. Będę ci śpiewać swoje ulubione pieśni...  - Nie mogę tu zostać, chociaż jesteś najpiękniejszą Syreną na  świecie. Muszę wracać do małego, cichego miasta nad Wisłą. Nie  mogę go porzucić. Nie mogę pozostawić bez opieki.  - To zabierz mnie z sobą - powiedziała wtedy Syrena. - Chcę być  razem z tobą, gdyż nie ma wspanialszego nad ciebie rycerza.  Powrócił więc Gryf do Warszawy razem z jasnowłosą Syreną. I  zamieszkali na łasze wiślanej, wśród szumiących wierzb.  Ale któregoś dnia trębacz na miejskiej wieży zatrąbił na trwogę.  Rozległ się poprzez całe miasto okrzyk:  - Do broni! Szwedzi otaczają miasto.  Usłyszał to Gryf, poderwał się na swoich skrzydłach i rzucił się  do obrony ukochanego miasta. Jego miecz raził wrogów jak piorun,  uciekali przed nim w trwodze. Lecz znalazł się wśród nich jeden,  który zdradą i podstępem zbliżył się do Gryfa i śmiertelnie ranił  go w samo serce.  Po raz ostatni i ze straszliwym wysiłkiem poruszył skrzydłami  ranny Gryf i opuścił się na wiślaną łachę, gdzie czekała na niego  Syrena.  Ale to już był koniec jego życia.  Wtedy Syrena, krzyknąwszy rozpaczliwie, schwyciła jego miecz i jak  burza rzuciła się w bój. Gryfowy oręż czynił ogromne spustoszenie.  Przerażeni Szwedzi odstąpili od murów.  Wielka była w mieście radość z tego zwycięstwa. Ludzie wiwatowali  i palili ogniska, grała muzyka. Tylko na wiślanej łasze, obok  Gryfa z przebitym sercem, płakała Syrena. Ale że pokochała to  Gryfowe miasto, więc już pozostała w nim na zawsze. I tak jak Gryf  ongiś, tak teraz ona zaczęła złotym mieczem bronić Warszawy w  niebezpieczeństwie.  Zaś panowie rajcowie miejscy uznając to, zaczęli z czasem  zamieszczać na pieczęciach jej wizerunek zamiast obrazu Gryfa:  I tak już zostało po dzień dzisiejszy.   Maria Krüger     Boruta    W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze  smolnej siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na  sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla; czapka  rogatywka z siwym barankiem nie przylegała mu należycie, jakby coś  jej zawadzało: jakoż, kiedy chciał się poskrobać po głowie,  ujrzałeś przy ręku - pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem  czapki - małe czarne rogi. Był to sławny diabeł pan Boruta, co  pilnował skarbów zamkowych, pozostałych w ukryciu od udzielnych  jeszcze książąt Mazowieckich. Twarz miał wielką, rumianą, wąs -  potężny, obwisły spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu  wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących. Zachmurzony,  siedział na próżnym antale po małmazji, ale kiedy miał się  uśmiechać, wtedy wąsy pokręcał w górę i aż za duże uszy sterczące  zakładał.  - Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie  ma i co pić dalej, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję! -  tak mówił do siebie Boruta. - Myślę, że nikt się nie poważy  zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno, i nudno. Sto lat tak  siedzieć na jednym miejscu, a na jednym miejscu i kamień obrasta;  zawsze ciemno, chłodno, ponuro, a tam na świecie słonko świeci,  ptaki i ludzie wesoło śpiewają; kapele brzmią, ucztują radzi.  Trudno wytrzymać dłużej; hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch i  przejdę się po świecie; trzeba jeno ubioru co poprawić, aby dobrze  przyjęto gościa.  U szlachcica Kaliny o milę od zamku łęczyckiego brzmi kapela,  wydaje córkę najstarszą za mąż. Ćma krewniaków napełniła całe  domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na  gankach, w izbach, bo pan Kalina, zamożny szlachcic, dziedzic  całej pół wioski; dobył woru z zapleśniałymi talarami, nie żałując  wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość.  Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmieć  chmiela*1, kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany.  Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie  rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne,  buty z wywijaną cholewą i ogromnymi ostrogami. Jak stanął we  drzwiach, całe zwalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki i szedł  dalej, i na ławie usiadł.  Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach  skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta. Gospodarz ujrzał  na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i  rzekł:  - Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z  dobrą wolą, ale na ten raz nie prosiłem waszeci, więc proszę! - I  wskazał na drzwi.  Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie, i wybąknął od  niechcenia: - Pić.  Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy  czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do kropli.  Szlachta łęczycka klaszcze z radości, wołając:  - To nasz brat! Nasz brat!  Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za  uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole,  czop wyrzucił, rozdziawił paszczę, łykając strumień napoju z  szumem tryskający małym otworem.  Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i  panny postawały na stole i ławkach, patrząc na pijaka; nieznajomy  łykał, sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potem dobrze  przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko!  Wtedy połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę krzyknął:  - Kapela! Chmiela! - I porwał za rękę pannę młodą.  Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie nieznajomy nie zważając na  jej przestrach, staje w obronie pan młody i wyzywa zuchwalca na  szable.  Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny  policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od drugich na karku  poczuł silne razy, zawołał: - Po jednemu, po jednemu! - I wyszedł  na podwórze.  Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim, żeby  nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał  podwórzec jak w dnia południe.  Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan  młody krzyż na ziemi swoim kordem znaczył. Aż się skry sypnęły za  złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody  zręczniej ; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawej kord w  lewą rękę, czym odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia i oberwał  potężnie po karku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica,  nieznajomy wypuścił z zakrwawionej dłoni szablę, aż tu kur pieje.  Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającej go szlachty,  zostawiając na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę.  Gdzie stał, zakipiało trochę smoły; a gryzący zapach siarki  uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa  rękawicę, trząsa: wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem palców.  Pan młody patrzy na szablę; to pogańska, nie masz znaku krzyża,  tylko księżyc turecki.  I wołają wszyscy:  - Boruta! Boruta!  W ciemnym lochu łęczyńskiego zamku przy rozpalonej drzazdze  smolnej siedzi wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i  szabli, czapka rogatywka, ale z pociętym suknem, siwy, poszarpany  baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z  trzema potężnymi pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do  siebie:  - Nie wyjdę więcej na świat; rano dobrze było, kiedym się wygrzał  na słonku, ale wieczór cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co  klaskała, jakem pił, a potem wyzywa na rękę? Myślałem, że im  przecież podołam, aleć oni lepiej szablą robią jak diabeł.  Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę, skaleczyli  rękę, a co najgorsza, poznali, że Borutę obcięli.  I kręcił ze złości wąsy, darł brodę, a lizał rękę ranioną.  Odtąd już więcej z lochu nie wyszedł łęczycki diabeł.   Kazimierz Władysław Wójcicki   `pp  1. Chmiel - starodawna pieśń weselna o chmielu.  `pp     Przerwany hejnał    Jarek tak się wiercił na posłaniu, że w końcu zbudził siostrę.  Zwykle wstawał wczesnym rankiem i śpieszył na najwyższą w mieście  wieżę kościoła Mariackiego, zwaną Hejnalicą: Grał stamtąd hejnał,  wzywał nim do opuszczania mostów zwodzonych, otwierania bram  miejskich, budził głosem trąbki wszystkich mieszkańców Krakowa.  - Przecież nie świta... - zdziwiła się Maryjka.  - Jakoś nie mogę spać - mruknął Jarek.  - Ja też. Powiedz, to prawda, co ludzie wczoraj na Rynku mówili że  Tatarzy idą na Kraków?  - Nie słyszałem - skłamał. Chciał tym kłamstwem uspokoić Maryjkę.  - Sandomierz zdobyli - znów zaczęła.  Przerwał jej szybko :  - Sandomierz daleko, śpij.  Sam jednak nie spał. Wstał z posłania, narzucił na siebie kożuch  barani.  - Napiję się wody w sieni, zaraz wrócę - powiedział.  Woda chłodna, orzeźwiająca sprawiła, że resztki snu odeszły od  Jarka. Otworzył drzwi na ulicę, wyjrzał: cisza, spokój, tylko...  Zaczął nasłuchiwać - jakiś odgłos szedł gdzieś z daleka, dziwny  odgłos, którego nigdy przedtem nie słyszał: niby szum, niby  dudnienie tysięcznych kroków... ludzkich czy końskich - nie dawało  się odróżnić.  - Tatarzy! - krzyknął Jarek i runął w pustą ulicę. - Ludzie! Za  broń chwytać! Tatarzy!  - Czego wrzeszczysz? - dwóch strażników miejskich, którzy  zdrzemnęli się gdzieś pod murem, zmęczeni nocnym czuwaniem, wpadło  na Jarka.  - Zbudzić trzeba... Tatarzy! - bełkotał chłopiec, krztusząc się  własnym oddechem.  - Tatarzy! - przerazili się strażnicy. Nasłuchiwali przez chwilę.  - Uciekać, póki czas! A i ty zmykaj, jeśli ci życie miłe!  - Kiedy nie wiem...  - Na co czekasz? Każda chwila droga - krzyknęli mu jeszcze i  zniknęli za rogiem ulicy.  Biegł coraz szybciej.  W niedługi czas potem w całym mieście słychać było trzask  gwałtownie otwieranych bram i nawoływania:  - Co to się dzieje?  - Nie świt jeszcze przecież, a trąbka gra z wieży...  - Co też ten strażnik robi, żeby ludzi przed czasem ze snu zrywać?  - A może coś się stało?  Ktoś wreszcie zawołał:  - Toż nie słyszycie, co się dzieje? Tatarzy pod miastem!  Wśród ogólnego popłochu kobiety z dziećmi, zawodząc głośno,  chroniły się niewielkimi jeszcze grupami na Wawelskie Wzgórze,  opasane potężnym wałem z drzewa, kamieni i ziemi. Kto mógł,  śpieszył do kościoła przy Grodzkiej ulicy: mury miał grube, był  niczym twierdza obronna. Mężczyźni biegli na miejskie wały,  gotując się do obrony miasta.  A już płonące żagwie, ciskane przez wroga, zaczęły padać na domy,  wzniecając pożary. W bramy uderzały nieprzyjacielskie tarany, a  strzały, puszczane z tysięcznych łuków, pruły powietrze.  Nie przerywając grania, Jarek wychylił się przez okienko wieży.  Niebo zaczynało się rozjaśniać - nie wiadomo: od łuny czy od  wschodzącego słońca.  Strzały przelatywały coraz gęściej, powietrze wokół Jarka zdawało  się być pełne jękliwego pobrzęku.  Grał swój hejnał, tym razem na alarm, na cztery strony świata,  żeby ani jeden człowiek nie został zaskoczony napadem - na północ,  południe, na wschód... I wtedy właśnie posłyszał świst tatarskiej  strzały tuż przy uchu. Dźwięk trąbki urwał się jakąś chrapliwą  nutą. Ucichł...  I już ten hejnał pozostał taki nie dokończony - z melodią  urywającą się w pół taktu, taką, jaką słyszycie dzisiaj.   Mira Jaworczakowa     Stopka królowej Jadwigi    W Krakowie budują świątynię. Królowa Jadwiga wielkie dała skarby,  aby piękny kościół wystawić Bogu w stolicy. Sama często przychodzi  spojrzeć na robotę dzielnych murarzy. Słonko jasno świeci, robota  idzie żwawo. Jeden z robotników podśpiewuje, inny coś wesołego  opowiada. Snadź im dobrze na sercu.  Ale nie wszyscy tak są radośni.  Oto jeden z nich, choć pracuje pilnie, od rana słówka nie rzekł,  smutny, nie słucha wesołych rozmów, często wzdycha...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin