Cecil Scott Forester - Cykl Powieści Hornblowerowskie 06 - Szczęśliwy powrót.rtf

(844 KB) Pobierz
C

 

 

C. S. FORESTER

Szczęśliwy powrót

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK

„TEKOP” GLIWICE

1991

Tytuł oryginału angielskiego

The happy return

Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień

Redaktor

Alina Walczak

Opracowania graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik

Korekta

Teresa Kubica

© Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

ISBN 83-85297-40-5

Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1991

we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne

zam. 1721/k/91

 

 

Rozdział I

Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan Hornblower wyszedł na pokład rufowy „Lydii”. Bush, pierwszy oficer, który właśnie pełnił wachtę, pozdrowił go bez słowa przykładając palce do kapelusza. W czasie rejsu, trwającego już siedem miesięcy bez dobijania do lądu, Bush zdążył poznać nieco upodobania i uprzedzenia swego kapitana i wiedział, że w tej pierwszej godzinie dnia nie należy odzywać się do niego ani przerywać mu toku myśli.

Zgodnie z regulaminem uświęconym tradycją w trakcie tak niewiarygodnie długiego rejsu pierwszy sternik Brown miał obowiązek pilnować, aby strona nawietrzna pokładu rufowego była już od samego świtu wycegiełkowana i wyszorowana szczotkami wodą z piaskiem. Z chwilą pojawienia się Hornblowera Bush i towarzyszący mu kadet wycofali się na stronę zawietrzną, a kapitan jak co dzień rozpoczął swoją godzinną przechadzkę po odcinku pokładu długości dwudziestu jeden stóp[1] specjalnie dla niego wyszorowanym. Z jednej strony odcinek ten zamykały lawety wielkokalibrowych karonad[2] ustawionych na pokładzie rufowym, z drugiej ograniczał go rząd pierścieni, przytwierdzonych do pokładu i przeznaczonych do mocowania linobloków w czasie przesuwania dział. Tak więc przestrzeń pokładu, po której kapitan Hornblower zwykł był co rano odbywać swój godzinny spacer, miała pięć stóp szerokości i dwadzieścia jeden stóp długości.

Kapitan Hornblower przemierzał ten odcinek tam i z powrotem, tam i z powrotem. Mimo że był zupełnie zatopiony w myślach, podległa mu załoga wiedziała z doświadczenia, iż instynkt żeglarski kapitana czuwa nieustannie. Podświadomie mózg jego notował cień takielunku padający na pokład, powiew wiatru muskający policzek i najmniejszy ślad nieuwagi stojącego u steru człowieka, który otrzymywał zaraz ostrą reprymendę, o tyle ostrzejszą, że kapitan nie znosił, gdy coś zakłócało mu tok myśli o tej najważniejszej godzinie dnia. Podobnie, nie zwracając specjalnie uwagi na to, co się dzieje wokół niego. Hornblower zauważał wszystkie istotne elementy składające się na sytuację w danym momencie. Budząc się rzucał mimochodem spojrzenie na kompas kontrolny wmontowany w pokład nad koją i podświadomie stwierdzał, że okręt idzie kursem północno-wschodnim, tym samym od trzech dni. Wchodząc na pokład rejestrował w myśli — zupełnie mimo woli — że wiatr wieje od zachodu z siłą dostateczną na to, aby przy wszystkich postawionych żaglach, z bombramslami włącznie, można było utrzymać sterowną szybkość; że niebo ma swój odwieczny błękitny kolor, morze jest spokojne niemal jak tafla, a „Lydia” wznosi się i opada łagodnym rytmem na długiej, martwej fali.

Przechadzając się po pokładzie kapitan Hornblower zauważył — a była to pierwsza świadoma myśl tego dnia — że rankiem Pacyfik, ciemnobłękitny w pobliżu burt, ku horyzontowi zmieniający swą barwę na srebrną, przypomina srebrzystość i lazur heraldycznej tarczy herbowej i w tym momencie omal nie uśmiechnął się do siebie, ponieważ podobieństwo to przychodziło mu na myśl każdego ranka w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ta myśl, która go lekko ubawiła, nie przerwała bynajmniej nieustannej, spokojnej i szybkiej pracy jego mózgu. Hornblower spojrzał w dół trapu, na ludzi zajętych szorowaniem pokładu. Podszedłszy ku przodowi mógł widzieć inną grupę wykonującą tę samą pracę na pokładzie głównym. Gadali jak zwykle, dwa razy dobiegł go ich śmiech. W porządku, pomyślał. Ludzie rozmawiający i śmiejący się w ten sposób nie wyglądali na spiskowców knujących bunt — a ostatnio taka ewentualność często przychodziła kapitanowi do głowy. Siedem miesięcy spędzonych w morzu pochłonęło prawie całe zapasy, jakie były na okręcie. Tydzień temu Hornblower obciął racje wody do trzech półkwaterek dziennie, a to już było za mało dla ludzi karmionych solonym mięsem i sucharami pod dziesiątym stopniem szerokości geograficznej północnej; tym bardziej że woda, trzymana w beczułkach przez siedem miesięcy, była gęsta od glonów i planktonu.

Również tydzień temu wydano resztki soku cytrynowego i trzeba się było liczyć z tym, że za miesiąc zacznie się szkorbut, a nie mieli lekarza na pokładzie, bo stary Hankey zmarł za przylądkiem Horn wskutek powikłań chorobowych wywołanych pijaństwem i kiłą. Miesiąc temu przydział tytoniu ograniczony został do pół uncji [3] na tydzień i Hornblower cieszył się teraz, że zastrzegł wyłącznie sobie pieczę nad jego rozdziałem. W przeciwnym razie ci bezmyślni głupcy zużyliby już cały zapas; a przecież marynarze pozbawieni tytoniu przestawali być załogą, której można ufać. Hornblower wiedział, że o wiele bardziej byliby zaniepokojeni brakiem tytoniu, niż są niedostatkiem opału do kuchni, mimo że z tego powodu dostają codziennie swoją soloną wieprzowinę lewie zagotowaną w wodzie morskiej.

Brak tytoniu, wody i drzewa opałowego był jednak niczym w porównaniu z wiszącą nad nimi groźbą wyczerpania się grogu. Hornblower nie odważył się dotąd obciąć jego dziennej racji i cały zapas rumu w magazynie mógł starczyć jeszcze na dziesięć dni. A na najlepszej nawet załodze na świecie nie można by polegać, jeśliby się ją pozbawiło codziennej racji rumu. Znajdowali się na Morzu Południowym i w promieniu dwóch tysięcy mil nie było żadnego innego królewskiego okrętu wojennego. Gdzieś na zachodzie leżały wyspy z romantycznych opowieści, z pięknymi kobietami i jedzeniem, które można było mieć bez pracy. Życie w szczęśliwym nieróbstwie było w ich zasięgu. Jakiś łotr lepiej poinformowany od reszty załogi mógłby napomknąć o tym. Zrazu nie daliby mu może posłuchu, ale później, bez błogosławionych południowych przerw na grog, mogliby nadstawić chętnego ucha. Od czasu gdy załoga „Bounty”, uwiedziona urokami Pacyfiku, podniosła bunt, kapitanowie okrętów jego królewskiej mości króla Anglii, których obowiązek zagnał w te strony, byli prześladowani obawą przed podobnymi wypadkami na swych okrętach.

Przechadzając się po pokładzie Hornblower raz jeszcze popatrzył uważnie na załogę. Siedem miesięcy w morzu bez żadnego kontaktu z lądem było doskonałą okazją do wytresowania tej bandy hultajów i zrobienia z niej marynarzy; lecz był to równocześnie zbyt długi okres bez żadnej rozrywki. A zatem im szybciej dotrze teraz do wybrzeży Nikaragui, tym lepiej. Wyjście na ląd rozerwie załogę; można też będzie zaopatrzyć się w wodę, świeżą żywność, tytoń i alkohol. Hornblower przebiegł w myśli swoje ostatnie obliczenia dotyczące położenia okrętu. Był pewien co do szerokości geograficznej, a obserwacja księżyca ubiegłej nocy zdawała się potwierdzać wskazania długości geograficznej na chronometrze, chociaż wydawało się rzeczą nie do wiary, aby po siedmiomiesięcznej podróży można było w ogóle polegać na chronometrach. Przypuszczalnie o mniej niż sto mil przed nimi, a najwyżej o trzysta, leży brzeg Pacyfiku i ląd Ameryki Środkowej. Oficer nawigacyjny Crystal kręcił z powątpiewaniem głową, słysząc, z jaką pewnością siebie mówił to Hornblower, ale Crystal to stary osioł, do niczego jako nawigator. W każdym razie za dwa, najpóźniej za trzy dni okaże się, kto miał rację.

Hornblower zaczął się teraz zastanawiać, jak spędzić te dwa lub trzy dni. Ludzie muszą wciąż mieć coś do roboty. Nic bardziej nie sprzyja powstaniu buntu, jak dni trawione na bezczynności. Myśl o możliwości buntu na okręcie nie przyszła Hornblowerowi ani razu do głowy w czasie obłędnych dziesięciu tygodni, gdy lawirując nieustannie opływali przylądek Horn. Podczas wachty przedpołudniowej trzeba będzie przygotowywać ludzi do akcji bojowej i ćwiczyć ich w strzelaniu z dział, po pięć rund z każdego. Wstrząsy mogą przytłumić wiatr na jakiś czas, ale na to nie ma rady. Była to — być może — ostatnia okazja, aby poćwiczyć strzelanie, zanim trzeba będzie użyć dział w prawdziwej bitwie.

Inna jeszcze myśl przyszła kapitanowi do głowy. Pięć rund z każdego działa pochłonie przeszło tonę prochu i kul. A tymczasem już i tak po zużyciu wszystkich prawie zapasów „Lydia” płynęła pod bardzo małym balastem. Kapitan przywołał na myśl obraz fregaty na wodzie i sytuacji w magazynach okrętowych. Był już czas znów się zająć wytrymowaniem okrętu. Gdy załoga zje obiad, on sam opuści się w łodzi na wodę i opłynie okręt dookoła. Według jego przypuszczeń „Lydia” powinna mieć teraz lekkie przegłębienie na rufę. Można by to jutro zlikwidować przesuwając dwa pierwsze działa na baku ku przodowi, na ich pierwotne pozycje. Że zaś okręt będzie musiał skrócić żagle na czas jego pobytu w łodzi, mógłby sam dopilnować wykonania tego zadania, pozostawiając Bushowi wolną rękę w ćwiczeniach na masztach. Jak przystało pierwszemu oficerowi, Bush pasjonował się tą stroną praktyki żeglarskiej. Dziś załoga mogłaby pobić swoje poprzednie rekordy, to znaczy jedenaście minut i pięćdziesiąt jeden sekund na podniesienie steng oraz dwadzieścia cztery minuty i siedem sekund na rozwinięcie wszystkich żagli, poczynając od zamocowania ustawionych steng. Hornblower zgadzał się z Bushem, że oba te czasy mogłyby być znacznie lepsze — wiele okrętów osiągało lepsze wyniki — przynajmniej tak twierdzili ich kapitanowie.

Wiatr wzmógł się nieznacznie; do uszu kapitana dobiegł szmer takielunku. Z muśnięć, jakie Hornblower czuł na policzkach i szyi, zorientował się, że kierunek wiatru musiał się przesunąć jeden, a może dwa rumby ku rufie. Właśnie gdy pomyślał, jak też szybko Bush zauważy tę zmianę, usłyszał głos wzywającego wachtę. Clay, kadet służbowy z pokładu rufowego, darł się jak opętany na bezanwachtę. Od czasu gdy okręt opuścił Anglię, głos chłopca przeszedł mutację. Teraz Clay uczył się używać go we właściwy sposób, zamiast, jak przedtem, wydawać na zmianę to piski, to skrzeki.

Hornblower przechadzał się dalej i nie widząc jeszcze z tej części pokładu, co załoga teraz robi, słuchał dobrze mu znanej sekwencji dźwięków towarzyszącej wachcie, która pędziła na rufę. Trzask i skowyt powiedziały mu, że trzcina bosmana Harrisona wylądowała na siedzeniu jakiegoś guzdrały albo pechowca. Harrison był świetnym żeglarzem, ale miał skłonność do walenia trzciną po dobrze zaokrąglonych zadach. Każdy marynarz z tyłkiem w ciasno opiętych spodniach mógł się spodziewać, że dostanie po nim z tej tylko przyczyny, zwłaszcza jeśli pech sprawił, że Harrison zastał go przy robocie wymagającej skłonu w przód.

Rozmyślania o tej słabości Harrisona zajęły Hornblowerowi prawie tyle czasu, ile trwało wytrymowanie żagli. Gdy marynarze skończyli, Harrison ryknął: — Tak mocować! — po czym wachta pognała gromadą do swoich poprzednich zajęć. „Dzyń-dzyń, dzyń—dzyń, dzyń-dzyń, dzyń” — rozdzwonił się dzwon okrętowy. Siedem uderzeń na ranną wachtę. Hornblower przechadzał się znacznie dłużej niż godzinę, jak to miał w zwyczaju, toteż zaczynał czuć przyjemne szczypanie potu pod koszulą. Podszedł do Busha, który stał obok sternika.

— Dzień dobry, panie Bush — powiedział.

— Dzień dobry, sir — odrzekł Bush, zupełnie jakby nie zauważył, że od przeszło godziny kapitan spacerował w odległości czterech jardów[4] od niego.

Hornblower spojrzał na tabliczkę z wpisywanymi na bieżąco danymi do dziennika okrętowego za okres ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie było na niej nic szczególnie godnego uwagi. Nanoszone co godzina dane logu mówiły, że szybkość wynosiła trzy węzły[5], cztery i pół węzła, cztery węzły i tak dalej; natomiast z tabliczki kursowej wynikało, że okręt przez całą dobę zdołał się utrzymać na kursie północno-wschodnim. Kapitan zdawał sobie sprawę, że pierwszy oficer obserwuje go z ogromną uwagą i że z trudem powstrzymuje się od pytań, jakie chciałby mu zadać. Tylko jeden człowiek na pokładzie wiedział, dokąd „Lydia” zdąża, a tym człowiekiem był kapitan. Opuszczając port otrzymał rozkazy w zalakowanej kopercie, a gdy zgodnie z instrukcją otworzył ją, znalazłszy się pod 30° szerokości północnej i 20° zachodniej, i przeczytał jej zawartość, nie potrafił zdecydować się na to, by przynajmniej swemu zastępcy powiedzieć, jaka jest treść rozkazów. Przez siedem miesięcy porucznik Bush powstrzymywał się od zadawania pytań, lecz teraz znać było po nim, z jakim trudem mu to przychodzi.

— Hmm — chrząknął Hornblower wymijająco. Bez słowa odwiesił tabliczkę, zszedł po trapie w dół i udał się do swej kabiny.

Tajemniczość kapitana działała fatalnie na Busha. Hornblower jednak wstrzymywał się od omawiania z nim swoich rozkazów nie z obawy, że Bush wygada się przed załogą, lecz z braku zaufania do samego siebie. Gdy pięć lat temu odbywał swój pierwszy rejs jako kapitan, pofolgował swej wrodzonej rozmowności i jego ówczesny pierwszy oficer, dopuszczony przezeń do komitywy, doprowadził do tego, że on, Hornblower, nie potrafił już wydać żadnego rozkazu, zanim go z nim nie przedyskutował. Na następnym dowodzonym przez siebie okręcie Hornblower próbował ograniczyć rozmowy ze swoim pierwszym oficerem do wymogów zwykłej grzeczności, ale stwierdził, że nie umie się w tych granicach utrzymać i zawsze powie o jedno słowo za dużo, czego potem musi żałować. Bieżący rejs rozpoczął więc z mocnym postanowieniem (jak pijak, który nie ufa sobie, że potrafi pić umiarkowanie) odzywania się do swoich oficerów tylko wtedy, gdy tego będzie wymagała służba. Postanowienie to umocniło się w nim, gdy przeczytał rozkazy, które kładły nacisk na jak najdalej posunięte zachowanie tajemnicy. Przez siedem miesięcy dotrzymywał swego postanowienia; w miarę jak nienaturalna sytuacja ciążyła mu coraz silniej, stawał się coraz bardziej milczący. Na Atlantyku rozmawiał niekiedy z Bushem na temat pogody. Gdy weszli na Pacyfik, pozwalał już sobie tylko na odchrząknięcia.

Sypialnia kapitańska była małym skrawkiem przestrzeni odgrodzonym od właściwej kabiny. Połowę miejsca zajmowało działo osiemnastofuntowe; reszta była prawie całkowicie wypełniona przez koję, biurko i komodę. Steward kapitański, Polwheal, układał właśnie brzytwę i miseczkę do golenia na małej półce umocowanej pod skrawkiem lustra; sypialnia ledwie mieściła ich obu naraz. Polwheal przycisnął się do biurka, żeby przepuścić wchodzącego kapitana. Nie odezwał się ani słowem. Był to człowiek niezwykle małomówny i to był powód, że kapitan wybrał właśnie jego, by strzegł go przed rozmownością, którą grzeszył nawet w stosunku do służby.

Hornblower ściągnął z siebie wilgotną koszulę i spodnie i stanąwszy nago przed lustrem zaczął się golić. Twarz, która patrzyła nań z lustra, nie była ani ładna, ani brzydka, ani stara, ani młoda. Składała się na nią para brązowych oczu o melancholijnym wyrazie, czoło dosyć wysokie i dosyć prosty nos; ładne usta zakrzepły w wyraz siły nabyty w czasie dwudziestu lat służby na morzu. Falujące brązowe włosy, potargane w tej chwili, zaczęły się już przerzedzać nad czołem, czyniąc je jeszcze wyższym. Dla kapitana Hornblowera było to źródłem irytacji; nie chciał nawet myśleć, że może być kiedyś łysy. Odbicie w lustrze przypomniało mu o innym zmartwieniu. Spojrzał na swe obnażone ciało. Był smukły i muskularny. Gdy wyprostował się na całą swoją wysokość sześciu stóp, miał całkiem niezłą figurę. Lecz w miejscu, gdzie kończyły się żebra, zarysowywał się wyraźnie zaokrąglony brzuszek, wystający już nieco ponad linię żeber i kości biodrowych. Z siłą rzadką w jego generacji Hornblower nienawidził myśli, że mógłby stać się otyłym. Irytowało go, że to szkaradne wybrzuszenie zniekształca jego smukłe ciało, obciągnięte gładką skórą. To był właśnie powód, dla którego — będąc z natury człowiekiem niezbyt skorym do wysiłku i przeciwnym wszelkiej rutynie — zmuszał się do codziennego spaceru po pokładzie rufowym.

Skończywszy golenie Hornblower oddał brzytwę i pędzel Polwhealowi, żeby je umył i odłożył na miejsce. Poczekał, aż steward zarzuci mu na plecy podarty szlafrok sukienny, po czym udał się na pokład. Tam, przy pompie, Polwheal zdjął z niego szlafrok i zaczął pompować wodę morską, podczas gdy kapitan z powagą obracał się pod jej strumieniem. Po skończonej kąpieli Polwheal przykrył szlafrokiem Ociekające wodą plecy kapitana i poszedł za nim do kabiny. Na koi leżała czysta płócienna koszula, znoszona już, lecz starannie pocerowana, oraz białe spodnie. Hornblower ubrał się, a Polwheal pomógł mu włożyć stary niebieski mundur ze zblakłą lamówka i podał kapelusz. Wszystko to odbyło się bez jednego słowa — tak doskonale Hornblower wyćwiczył się w narzuconym sobie nawyku milczenia. Walcząc z własną rozmownością, on — który nienawidził rutyny — tak dalece popadł w jej władzę, że jak każdego ranka znalazł się na pokładzie rufowym dokładnie w momencie, gdy dzwon uderzył ósmy raz.

— Marynarze do ukarania, sir? — spytał Bush, dotykając palcami kapelusza.

Hornblower skinął głową. Świergotliwy dźwięk gwizdków bosmańskich przeszył powietrze.

— Cała załoga do asysty przy karze! — wrzasnął Harrison na pokładzie głównym. Ze wszystkich stron marynarze zaczęli zbiegać się i ustawiać w szereg na swoich stałych miejscach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin