Rozdział 14.doc

(63 KB) Pobierz
Rozdział 14

Rozdział 14

 

     Powoli przeprawialiśmy się z powrotem przez rzekę. Upłynęły dwie godziny, odkąd zaszło słońce, ale na ulicach wciąż panował tłok. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Zazwy­czaj budziłam się o tej porze z dziennej drzemki, ale tego wieczoru koszmary wcześniej wyrwały mnie ze snu. A może raczej to wrodzony instynkt samozachowawczy przebudził mnie, gdy tylko słońce skryło się za horyzontem.

- A więc wyruszamy teraz do Londynu? - zapytał Ga­briel.

- Podobno mamy tam spotkać się z twoją stwórczynią - powiedział Michael z wesołym uśmiechem. - Zawsze się zastanawiałem, jaka ona jest.

- Nie ona mnie wydała na ten świat. - Zabrzmiało to ostrzej, niż chciałam. Wolałam, aby oni nie zetknęli się z Sadirą. Była złą istotą, a ja nie byłam do niej podobna.

- No, tak, ale gdyby nie ona, nigdy nie poznalibyśmy ciebie - wyjaśnił Michael, a ja zerknęłam na jego obanda­żowaną rękę na prowizorycznym temblaku z czarnego je­dwabnego szala.

Gdyby nie Sadira, Michael i Gabriel nie znaleźliby się w Egipcie i nie walczyliby z łowcami i z naturi. Cóż, sami dokonali wyboru. Wiedzieli, w co się wplątują, i mogli mnie opuścić, kiedy tylko chcieli.

- Jedziemy do Londynu, żeby chronić Sadirę - powtó­rzyłam. - Zastanawiam się, czy nie dałoby się zamknąć jej w skrzyni na kilka dni. Do czasu, aż Sabat zlikwiduje Rowe'a i innych naturi.

Sadira pewnie się na to nie zgodzi, ale warto spróbować.

Uśmiech nagle zamarł na moich ustach. Szliśmy przez wielki bazar w poszukiwaniu taksówki, która mogłaby za­brać nas do hotelu znajdującego się nieco dalej na południe, kiedy zerknęłam w górę i zobaczyłam jakiegoś naturi, który gapił się na nas. Jego ręka spoczywała na klamce drzwi wio­dących do dwukondygnacyjnego budynku z płaskim frontem. Albo właśnie wchodził do środka, albo wychodził, gdy zaskoczyliśmy go, wyłaniając się zza rogu.

Mruknąwszy coś pod nosem, pchnął drzwi i zniknął wewnątrz, zatrzaskując je za sobą.

- Zostań tutaj - rozkazałam, dobywając noża z po­chwy przy pasie Gabriela. Wołałabym użyć broni palnej, ale nie miałam tłumika, a odgłos wystrzału przyciągnąłby uwagę ludzi.

- Czy to...

- Tak, to naturi.

- Ale...

- Idźcie na bazar. Pozostańcie tam, gdzie tłoczy się więcej ludzi. - Położyłam dłoń na ramieniu Gabriela, skła­niając go do spojrzenia mi w twarz. - Chroń Michaela. Jest wciąż osłabiony. Miej oko na te drzwi. Powinno ich tam być ze dwóch. Jeśli jeden się wymknie, to powiesz mi, do­kąd zbiegł.

Gabriel potaknął ruchem głowy. Nie spodobał mu się wprawdzie cały ten pomysł, ale miał wypełniać moje pole­cenia. Chciałam uśmiechnąć się do niego wesoło, by roz­wiać jego niepokój, ale nie mogłam się jednak na to zdobyć. Po raz drugi tej nocy miałam stawić czoło liczniejszym naturi. Owszem, mogłam podpalić ten budynek, ale nie wie­działabym wówczas, czy byli to ci naturi, których obecność Danaus wyczuł wcześniej.

Z nożem w mocno zaciśniętej dłoni otworzyłam kop­niakiem drzwi. Swąd krwi, śmierci i odchodów uderzył mnie w twarz, sprawiając, że się zawahałam. W środku znajdowali się jacyś ludzie, a w każdym razie byli tu jesz­cze niedawno. Wpadłam do wewnątrz, unikając świszczą­cych grotów, które wbiły się w ścianę w miejscu, gdzie jesz­cze przed chwilą stałam. Skryłam się za krzesłem. Chudy jak patyk naturi, za którym weszłam do środka tego domu, krzyczał coś do Rowe'a. Nie wiedziałam, co woła, ale nie­wątpliwie miało to coś wspólnego ze mną - z wampirzy­cą przykucniętą za krzesłem pokrytym okropnymi zdobieniami.

Zerwałam się na nogi, chcąc zaatakować obu natu­ri ognistymi kulami. Bez podejmowania walki wręcz. Bez niepotrzebnego ryzyka. Zamarłam jednak, kiedy rozejrza­łam się po pokoju. Wyglądał jak jatka. Było tu kilku ludzi, może ze czterech. Ich rozdarte członki walały się wokoło.

Rowe znajdował się w odległym kącie, mając ręce za­głębione po łokcie w klatce piersiowej jakiegoś człowieka. Oczy jego ofiary wpatrywały się ślepo w sufit. Czarnowło­sy naturi był cały uwalany krwią, a czerwona koszula lepiła się do jego szczupłej sylwetki. Rzuciłam się naprzód, gdy naturi o blond włosach, ten, za którym tu weszłam, skoczył na krzesło, za którym się skryłam. W ręce dzierżył krótki miecz, którym gotów był odciąć mi głowę.

Zachwiałam się, pchnięta przewracającym się krze­słem. Uderzyłam barkiem o krawędź stołu, a fala bólu prze­szyła mi plecy. Naturi próbował skoczyć na mnie i zatopić miecz w mojej piersi. Odrzucając sztylet, schwyciłam go za nadgarstki.

- No już, wampirzyco - powiedział. - Zależy mi tylko na twoim języku.

Z jękiem zepchnęłam go z siebie. Przeleciał przez izbę, uderzył w drzwi.

- To zabawne - odparłam, wstając i unosząc rękę - bo ja chcę cię tylko pozbawić życia.

W jednej chwili naturi stanął w płomieniach. Miotał się po pomieszczeniu, wymachując mieczem w ostatniej roz­paczliwej próbie zgładzenia mnie. Przez moment wydawało się, że na plecach wyrastają mu skrzydła, ale ogień szybko je strawił. Czyżbym w końcu natknęła się na przedstawiciela nieuchwytnego klanu wiatru?

Nie dowiedziałam się tego od niego. Chwiejąc się, naturi osunął się na zakrwawione kafelki i upadł, rozbijając sobie głowę. Przestał się poruszać.

Moją uwagę przykuł szelest plastikowego tworzywa. W samą porę odwróciłam wzrok i zobaczyłam Rowe'a przemykającego przez pokój z czarnym workiem na śmieci wetkniętym pod pachę. Próbowałam trafić go ognistą ku­, która jednak uderzyła w ścianę, a on znikł w sąsied­niej izbie. Mogłam go podpalić tylko wtedy, gdybym go wi­działa.

Klnąc pod nosem, przeszłam ponad wywróconym krze­słem. Ślizgałam się na zalanej krwią podłodze, kopniakami odrzucając na bok odcięte członki, aż wreszcie natrafiłam na ścianę. Dosyć już tej zabawy. Rozwalając mur, przebie­głam przez kuchnię i przez otwarte tylne drzwi. Przemy­kaliśmy przez labirynt zarzuconych śmieciami zaułków i wąskich uliczek, nad którymi powiewało rozwieszone na sznurach pranie. Nie widziałam Rowe'a, ale podążałam za zapachem krwi, którą był pokryty.

Wyłaniając się z jednego z zaułków, zatrzymałam się raptownie. Wychodził on na ludne targowisko, odległe o kilka przecznic od miejsca, gdzie zostawiłam Gabriela i Michaela. Poczułam zapach korzennych przypraw, goto­wanego jedzenia, kawy, herbaty, haszyszu. Porywisty wiatr wiał od południa, unosząc ze sobą wonie goździków, cyna­monu, imbiru i ludzkiego potu, wymieszane ze sobą i ma­skującego odór krwi. Błyskawicznie sprawdziłam myśli zebranych tam osób. Okazało się, że nikt nie zauważył za­lanego krwią, jednookiego naturi, niosącego wór na odpad­ki wypełniony ludzkimi narządami. Naturi niczym wampir potrafił stać się niewidoczny. I przepadł gdzieś.

Tłumiąc w sobie krzyk wściekłości, pobiegłam z powro­tem do tamtego domu. Bez pomocy Danausa wytropienie Rowe'a zabrałoby mi wiele godzin. A nie miałam tyle cza­su. Zamknęłam za sobą na zamek tylne wejście i udałam się z powrotem do pokoju. Fetor spalonego ciała zmieszał się z odorem krwi.

Wielkiej siły woli wymagało przejście ponad zwłokami, we wnętrznościach których nurzał się Rowe. Przykucnę­łam, ignorując fakt, że moja spódnica nasiąka krwią. Rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że ciało ofiary było pozbawione języka i płuc. Rozejrzałam się wokół i od razu spo­strzegłam, że klatki piersiowe wszystkich ludzkich zwłok były otwarte.

A więc zakłóciłam krwawy rytuał. Wraz z Jabarim na­trafiliśmy na coś podobnego kilka lat po wypadkach w Ma­chu Picchu; zarżnięto wtedy dwudziestu ludzi. Jednakże wtedy naturi walczyli o uwolnienie swojej uwięzionej kró­lowej. Rzucając czary, odwoływali się do ziemskiej magii. Jednak z czasem nauczyli się również magii, w której klu­czową rolę odgrywały krew i dusza. Okazała się ona rów­nie skuteczna. Rzecz jasna, rozumowali tak: „Po co zrywać kwiat, skoro można zamiast tego zabić człowieka?"

Wstałam, oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy. Kiedy w końcu udało mi się oczyścić umysł z makabry, jaka mnie otaczała, przeniknęłam myślami do mózgu Gabriela.

Gabrielu?

Miro! Czy nic ci się nie stało?

Jego pytanie dotarło do mojego umysłu, gorączkowe, niespokojne. Widziałam go stojącego po drugiej stronie uli­cy, wpatrzonego w drzwi budynku, w którym się znajdowa­łam. Michael opierał się o mur obok Gabriela. Gabriel nie był wprawdzie telepatą, lecz po kilku latach ćwiczeń nauczył się ode mnie formułowania myśli w precyzyjne zdania, dzięki czemu mogłam je czytać i przesyłać mu odpowiedzi. Z Michaelem jeszcze nie rozpoczęłam takiego treningu.

Nie jestem ranna.

Widok tego, co mnie otaczało, dręczył moją duszę, ale w sensie fizycznym nie stalą mi się krzywda.

Czy mam tam wejść?

Nie!

Umilkłam na chwilę, chcąc odzyskać panowanie nad sobą.

Nie. Idźcie w stronę hotelu. Muszę spalić to miejsce. Dogonię was kilka przecznic dalej. Uważaj na siebie.

Odczekałam, aż odeszli od domu, przy którymi stali, i ruszyli ulicą. Gabriel podtrzymywał Michaela. Kiedy otwo­rzyłam oczy, mój wzrok padł na zakrwawioną twarz dziew­czynki z długimi czarnymi włosami. Nie mogła mieć więcej niż sześć lat. Podpaliłam jej ciało jako pierwsze, pragnąc, by płomienie usunęły z moich myśli widok jej wielkich piwnych oczu i delikatnej buzi. Wiedziałam jednak, że tak się nie sta­nie. Miałam zapamiętać te twarze na zawsze.

Pozostałam w tym domu do chwili, aż ciała zaczęły czer­nieć i kurczyć się w ogniu, po czym wyszłam od tyłu, niewi­dzialna dla ludzkich oczu. Szłam uliczkami, aż wreszcie do­łączyłam do swoich aniołów. Dotknęłam ramienia Gabriela, aby wyczuł moją obecność, ale nikt z nas się nie odezwał. Nieco dalej zdołaliśmy złapać taksówkę, którą przejechali­śmy dystans kilkunastu kilometrów do hotelu Sarah.

Przed hotelem zastaliśmy Danausa, który razem z ni­skim szczupłym mężczyzną próbował przytroczyć moją trumnę do dachu rozklekotanej taksówki, która wyglądała tak, jakby przetrwała od czasów faraonów. Poczułam, że na jego widok fala wzburzenia ogarnęła obydwu moich strażni­ków. Danaus może i uratował mnie przed naturi, ale to przez niego doszło do tej napaści tuż przed zachodem słońca.

W uspokajającym geście położyłam dłonie na ramio­nach Michaela i Gabriela. Bójka uliczna nie przyspieszyła­by naszego wyjazdu z tego miasta.

- Nie sądzę, żeby to coś dojechało do Luksoru - powie­działam, podchodząc do Danausa.

- Nie musi - odparł Danaus, nie patrząc na mnie. Szarpnął jedną z linek, by wypróbować, czy mocno trzyma. - Twoja asystentka porozumiała się z pilotami, którzy przy­lecą do Asuanu. Wylądują za pół godziny.

- Doskonale. - Charlotte spisywała się znakomicie. Myślałam, że ściągnięcie pilotów na czas może być trudne, ale najwyraźniej trzymała ich w pogotowiu. Charlotte pew­nie już przywykła do nagłych zmian moich planów. - A co z właścicielem hotelu?

- Chętnie się nas pozbędzie - odpowiedział Danaus ci­cho, wreszcie podnosząc oczy i napotykając mój dociekli­wy wzrok. Podał mi moją skórzaną walizkę, która zrobiła się wyraźnie lżejsza. Z uśmiechem rzuciłam ją Gabrielowi.

- A ze spotkaniem, o którym mówiłam?

- Później. - Rzucił okiem w stronę kierowcy, który ga­pił się na mnie z rozdziawionymi ustami. Kiedy zaczęłam rozmawiać z Danausem, musiałam zdjąć urok, który czynił mnie niewidzialną. Taksówkarz, człowieczek w poplamio­nej koszuli, wyglądał na przerażonego, co wcale mnie nie dziwiło. Cały mój strój był pocięty i poszarpany, a odsło­nięte fragmenty mojego ciała pokrywała zaschnięta krew i czarna sadza. Danaus wyglądał podobnie, pokryty ranami ciętymi, które goiły się bardzo szybko. Jego twarz i ręce po­kryte były krwią i popiołem.

- Na lotnisko - powiedziałam po arabsku, uśmiecha­jąc się beztrosko do taksówkarza. Skinął głową i usiadł za kierownicą. Po drodze mruczał coś pod nosem. Nie rozu­miałam jego słów, ale wątpię, by były dla nas miłe. Gestem poleciłam Gabrielowi, aby jako pierwszy zajął miejsce z ty­łu, żebym mogła mu usiąść na kolanach. Michael usiadł z przodu, a Danaus z tyłu, obok mnie. Była to krótka, dwudziestominutowa jazda przez miasto na lotnisko i nie odzywaliśmy się, dopóki moja trumna nie została załadowana pomyślnie na pokład odrzutowca. Przystanęłam na dolnym schodku i rozejrzałam się po pasie startowym. Na tle noc­nego nieba widać było zarysy palm. Wciąż mogłam wyczuć zapach Nilu i lekką woń egzotycznych przypraw. Wolałabym opuszczać to miejsce w inny sposób. Pomimo faktu, że uniknęłam śmierci i przyczyniłam się do unicestwienia siedmiu naturi, czułam się tak, jak gdybym uciekała stąd z podkulonym ogonem. Rowe nadal pozostawał na wolno­ści, polując na mnie i zabijając ludzi.

Uciekałam, a czas gonił, grożąc zniszczeniem nas wszystkich.

Po udzieleniu pilotom przykrej dla nich informacji, że będziemy musieli wylądować w Londynie, zamiast wracać do kraju, przeszłam do kabiny na tyłach odrzutowca. Da­naus poszedł za mną, podczas gdy moi dwaj strażnicy usa­dowili się w wygodnych skórzanych fotelach koło drzwi. Nocą na ogół kończyli służbę. Zresztą obecnie miałam się lepiej od nich obu, choć pewnie wyglądało to inaczej.

Zapaliłam światło w ciasnej łazieneczce i aż się skrzy­wiłam na swój widok w lustrze. Moją skórę pokrywały po­piół i krew. Moje niebieskofioletowe oczy wydawały się prawie czarne, a włosy były jak stara strzecha. Odkręci­łam kran i obmyłam chłodną wodą ręce i twarz. Na porząd­ną kąpiel przyjdzie czas dopiero później, w pokoju hotelo­wym.

- Czego się dowiedziałaś? - zapytał Danaus, stojąc przy drzwiach.

Nie wyglądał wiele lepiej ode mnie, umorusany sadzą, z ranami i sińcami, z przepoconymi matowymi włosami. Był też wyraźnie zmęczony. Chyba nie wyspał się porząd­nie, odkąd dołączył do mnie przed tą eskapadą. Nocą miał wokół siebie wampiry, które chętnie wytoczyłyby z niego całą krew. Za dnia miał u boku moich aniołów stróżów, którzy zabiliby go, gdyby zaczął mi zagrażać. No i byli jeszcze naturi, a ci wchodzili do gry, kiedy tylko chcieli. Cienie pod ciemnobłękitnymi oczami Danausa pogłębiły się, poruszał się jakby nieco wolniej. Na jego podbródku i zapadniętych policzkach pojawiła się czarna szczecina zarostu.

- Niewiele - odparłam, spryskując wodą twarz. - Mam zlokalizować pewną wampirzycę i chronić ją, a tymczasem Jabari zapoluje na Rowe'a.

- Dokąd lecimy?

- Do Londynu.

- Prosto tam?

- Tak. Powiedz Michaelowi, żeby zadzwonił do Char­lotte z mojej komórki. Niech załatwi nam miejsca w hotelu, zanim wylądujemy. Pozostaniemy w Londynie przez parę dni. - Potarłam mocno skórę, w daremnej próbie zmycia krwi. Wszystkie moje rany się zagoiły, ale strugi zakrzepłej krwi pokrywały mnie całą.

- Co jest grane? Wyglądasz gorzej, niż kiedy wychodzi­łaś z hotelu.

- Chwileczkę. Podaj ten telefon Michaelowi.

- Miro...

- Danausie, proszę cię! - Podniosłam głos, tracąc opa­nowanie.

Danaus wyszedł i po chwili usłyszałam jego przytłu­miony głos, gdy przekazywał moje polecenie Michaelowi. Charlotte z pewnością nie była zachwycona tymi ciągłymi zmianami planów, ale ostatecznie chodziło tu o dobro ludz­kości, czyli gatunku, do którego należała. To jasne, że zale­żało mi na ocaleniu własnej skóry, ale jak przeżyję, również ona na tym zyska. Łowca powrócił do mojej kabiny, zamy­kając za sobą drzwi. Podszedł bliżej i stanął przy wejściu do łazienki.

- Czy zaatakował cię znowu?

Podniosłam wzrok i ujrzałam własne odbicie w lustrze. Nie wezwałam swoich mocy, a jednak oczy mi lśniły. Przy­mknęłam je i odsunęłam od siebie najświeższe wspomnie­nia, chwytając się krawędzi umywalki.

- Co się stało? - Jego głęboki głos przypominał kojącą dłoń masującą moje nadwerężone nerwy.

- Byłeś kiedykolwiek świadkiem rytualnych żniw?

- Nie.

- A ja tak, parę razy. Naturi atakują jakąś rodzinę albo całą wioskę. Zabijają wszystkich jej mieszkańców i odcina­ją pewne narządy i części ciała ofiar, żeby rozwijać swoje magiczne moce. - Słowa te wypowiedziałam beznamiętnie, spokojnie, nie mogąc oddać bólu i przerażenia, jakie od­czuwałam.

- Doszło do tego w Egipcie?

- Cztery ofiary. W tym dwójka dzieci.

- Miro... - Danaus zamilkł, przytłoczony obrazem, ja­ki mu odmalowałam.

- Zostały zmasakrowane. To byli całkiem niewinni lu­dzie.

- Dopadniemy tamtych zbrodniarzy.

Nie zdołałam powstrzymać ironicznego parsknięcia. Spojrzałam na Danausa i ujrzałam smutek w jego oczach.

- I co wtedy? Wiem, co myślisz o mojej rasie i częścio­wo masz rację. Jesteśmy zdolni, chociaż nie wszyscy, do podobnych okrucieństw.

Danaus wyciągnął rękę w moją stronę, ale cofnęłam się raptownie. Gdyby mnie teraz dotknął, załamałabym się, zala­łabym się łzami, które z trudem wstrzymywałam. A nie chcia­łam się wypłakiwać na ramieniu mężczyzny, który planował zgładzenie mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji.

- Mniejsza o to. Co z tym spotkaniem? - Puściłam umywalkę i schwyciłam ręcznik kremowego koloru, który leżał złożony na półeczce. Otarłam nim ręce i twarz, czu­jąc się trochę czystsza.

- Kiedy i gdzie ma się odbyć?

- Jutrzejszej nocy. Twój łącznik może wybrać miejsce, ale musi się pojawić sam - powiedziałam, rzucając zmięty ręcznik z powrotem na półkę. Oparłam się tyłem o umywal­kę, splatając ręce na brzuchu.

- On nie spotka się z tobą w pojedynkę. - Zniecier­pliwionym gestem odgarnął włosy z twarzy. Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że jest tak atrakcyjnym mężczyzną. Muskulatura i opalenizna Danausa świadczyły o jego dłu­gim, twardym życiu.

- Ty też możesz przybyć, ale nikt poza tym - powie­działam po chwili. - Zaufaj mi, zorientuję się. Tylko obec­ności naturi nie potrafię wyczuć.

- Coś jeszcze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin