Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 8].doc

(64 KB) Pobierz

              Lucan zszedł po schodkach domu Gabrielle i ruszył ciemną, wymarłą ulicą. Zostawił ją śpiącą w sypialni na górze. Jej oddech był rytmiczny i głęboki, była wyczerpana po ponad trzech godzinach nieprzerywanej rozkoszy. Nigdy jeszcze nie zatracił się w seksie tak mocno, na tak długo, tak całkowicie.

              I nadal miał ochotę na więcej.

              Więcej jej.

              Zakrawało na cud, że zdołał przed nią ukryć kły wysunięte pod wpływem podniecenia i dziki, nieludzki wygląd swych oczu.

              A jeszcze większy cud, że oparł się nieprzejednanej, głębokiej pokusie zatopienia ostrych zębów w jej słodkiej szyi i upojenia się jej krwią.

              Nie ufał sobie na tyle, żeby zostać przy niej, kiedy każda komórka jego ciała domagała się, by się z niej napił.

              Ta dzisiejsza wizyta to był potworny błąd. Myślał, że seks złagodzi nieco żar, który w nim płonął, ale nigdy w życiu nie mylił się bardziej. To, że ją wziął, że w nią wszedł, tylko jeszcze bardziej obnażyło jego słabość, jaką do niej czuł. Pragnął jej niczym zwierzę, osaczył ją jak drapieżnik. Nie był pewien, czy zdołałby przyjąć odmowę. Chyba nie byłby w stanie opanować pożądania.

              Ale ona mu nie odmówiła.

              Chryste, nie odmówiła.

              Choć z drugiej strony, gdyby odmówiła, byłby to z jej strony akt łaski. Ale nie, ona przyjęła na siebie całą jego seksualną furię, domagała się tego.

              Gdyby teraz zawrócił, gdyby poszedł do jej mieszkania i ją obudził, mógłby spędzić kolejnych kilka godzin między jej cudownymi, uległymi udami. To by zaspokoiło przynajmniej jedną potrzebę. A jeśli nie zdoła ugasić tej drugiej, mógłby zaczekać na wschód słońca i pozwolić, by palące promienie spaliły jego ciało i przeniosły go w niebyt.

              Gdyby poczucie obowiązku wobec Rasy niebyło w nim tak silne, zapewne uznał by tę opcję za całkiem atrakcyjną alternatywę.

              Wysyczał przekleństwo i opuścił okolicę domy Gabrielle. Ręce mu się trzęsły, wzrok miał wyostrzony, myśli dzikie. Jego ciało było niespokojne, pobudzone. Zawarczał, sfrustrowany. Doskonale rozpoznawał te oznaki.

              Znów musiał się pożywić.

              Zbyt szybko po ostatnim posiłku. Wypił wtedy tyle krwi, że powinna mu wystarczyć na tydzień, może dłużej. Minęły zaledwie dwa dni, a żołądek znów kurczył mu się z głodu. Już od dłuższego czasu jego pragnienie stawało się coraz silniejsze, niemal nie do zniesienia. Coraz słabiej nad nim panował.

              Wstrzemięźliwość.

              Tylko dzięki niej przetrwał tak długo.

              Wcześniej czy później dotrze do kresu tej drogi. A wtedy co?

              Czy naprawdę sądzi, ze różni się od swojego ojca?

              Jego bracia się nie różnili, a przecież byli od niego starsi i silniejsi. Nałóg krwi dopadł ich obu: jeden sam odebrał sobie życie, drugi poddał się, zmienił w szkarłatnego i oddał głowę pod miecz wojownika Rasy.

              Dzięki pochodzeniu bezpośrednio od Prastarych miał wielką moc – i szacunek, na który, we własnych oczach, nie zasługiwał – ale było to również jego przekleństwo. Zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma, żeby zwalczyć dziką naturę. Czasami miał już tak bardzo dość tej walki.

              Mijał obojętnie ludzi na ulicach, jego wzrok wędrował bez celu. Choć w każdej chwili był gotów do walki, cieszył się, że w zasięgu wzroku, nie ma żadnych Szkarłatnych, a są jedynie  nieliczni przedstawiciele najmłodszych pokoleń wampirów z pobliskich mrocznych Przystani. Stali w rozchichotanej grupce imprezowiczów, szukając tego samego, co on – Karmicielki.

              Kiedy ich mijał, widział, jak trącają się łokciami, słyszał ich szepty: „Wojownik…”. „Pierwsze Pokolenie”. Nieukrywany podziw i ciekawość drażniły go, choć niebyły niczym niezwykłym. Wampiry urodzone i wychowane w Mrocznych Przystaniach rzadko miały okazję widzieć wojownika, nie wspominając już o założycielu pradawnego Zakonu.

              Znali na pewno stare opowieści o tym, jak kilka wieków temu ośmiu najbardziej niebezpiecznych przedstawicieli Rasy zebrało się razem, żeby zgładzić Prastarych i armię Szkarłatnych, która im służyła.  Ci wojownicy stali się legendą. Od tamtych czasów Zakon przeszedł wiele zmian, w zależności od aktywności Szkarłatnych zwiększał lub zmniejszał swoje szeregi. Przenosił się z miejsca na miejsce. Niknął niemal zupełnie podczas długich okresów pokoju.

              Obecnie klasa wojowników składała się z nielicznych osobników rozsianych po całym świecie. Działali niemal niezależnie, a wampirza społeczność obdarzała ich lekką pogardą. Teraz, kiedy mówiło się o sprawiedliwości i procesach, taktykę wojowników uważano za odstępstwo ledwie mieszczące się w granicach prawa.

              Choć Lucana i innych wojowników mało obchodziło, co myśli o nich ogół.

              Zawarczał cicho w kierunku gapiącej się młodzieży, po czym rzucił telepatyczne zaproszenie do rozgadanych kobiet, z którymi rozmawiały wampiry. Wszystkie popatrzyły na niego, zafascynowane surową mocą zawartą w jego wezwaniu. Dwie dziewczyny – cycata blondyna i ruda, zaledwie o ton czy dwa jaśniejsza niż Gabrielle – natychmiast porzuciły grupkę i podeszły do niego, zapominając o przyjaciołach, starych i tych dopiero co poznanych.

              Lucan potrzebował tylko jednej, a wybór był łatwy. Powstrzymał blondynkę lekkim ruchem głowy. Jej towarzyszka wzięła go pod ramię i zaczęła go pieścić, jeszcze nim zaprowadził ją do dyskretnej, nieoświetlonej sieni pobliskiego budynku.             

              Z punktu zabrał się do dzieła.

              Odgarnął z szyi dziewczyny przesycone zapachem dymu papierosowego i piwa włosy, oblizał wargi, po czym wbił kły w ciało na jej gardle. Zadrżała pod wpływem ugryzienia, instynktownie unosząc obronnie ręce, kiedy wypił pierwszy łyk krwi z jej tętnicy. Ssał z całych sił, nie zamierzał przeciągać spraw. Kobieta jęczała, nie ze strachu czy bólu, ale z jedynej w swoim rodzaju rozkoszy, jaką sprawia oddawanie krwi wampirowi.

              Ta krew była ciepła i gęste.

              Wbrew swojej woli przywołał obraz Gabrielle, tę chwilę kiedy trzymał ją w ramionach i przez moment wyobrażał sobie, że to z jej szyi się pożywia.

              Połykana krew ożywiła jego ciało.

              Boże, sama myśl o tym, jakby to było wbić zęby w jej szyję, a członek głęboko w jej gorące, wilgotne wnętrze…

              Chryste.

              Otrząsnął się z tej fantazji z groźnym warkotem.

              To się nigdy nie zdarzy, napomniał się w myślach. Rzeczywistość to ta dziwka i lepiej żeby o tym pamiętał.

              To nie Gabrielle trzyma w ramionach, tylko bezimienną nieznajomą. Wolał, żeby tak to się odbywało. Krew, którą mu dawała, nie była słodka, z nutą jaśminu, ale gorzka o metalicznym posmaku, zniszczona jakimś łagodnym narkotykiem, który niedawno przyjęła.

              Nie obchodziło go, jak smakuje. Musiał tylko nieco złagodzić głód, a do tego nadawało się wszystko. Pił pospiesznie, jak zawsze, nie zapominając, jaki to ma cel.

              Kiedy skończył, przesunął językiem po dwóch bliźniaczych rankach na jej szyi, jej ciało było ospałe, jakby właśnie przeżyła orgazm.             

              Lucan położył dłoń Nan jej czole i przesunął nią w dół, zamykając ciężkie powieki. Ten dotyk usunął z jej umysłu wszelkie wspomnienia o tym, co właśnie zdarzyło się między nimi.

              - Przyjaciele cię szukają – powiedział, cofając rękę. Zamrugała zdezorientowana. – Powinnaś iść do domu. Noc jest pełna drapieżników.

              - Jasne. – Kiwnęła ulegle głowa.

              Lucan zaczekał w mroku, aż wyjdzie na ulicę i odszuka swoje towarzystwo. Odetchnął z sykiem przez zęby. Czuł jak wszystkie mięśnie jego ciała spinają się, pulsują. Serce waliło mu w piersiach. Sama myśl o tym, jak mogłaby smakować krew Gabrielle, unosiła jego członek w niewiarygodnym wzwodzie.

              Wprawdzie uspokoił nieco fizyczny apetyt, ale bynajmniej nie czuł się zaspokojony.

              Nadal… pożądał.

              Z niskim pomrukiem wyszedł ponownie na ulicę, jeszcze bardziej rozzłoszczony. Ruszył ku najgorszej dzielnicy miasta, w nadziei, że przed świtem spotka jednego czy dwóch Szkarłatnych. Nagle poczuł potrzebę walki na śmierć i życie. Musiał coś zniszczyć – nawet jeśli to będzie on sam.

              Cokolwiek, byleby trzymać się jak najdalej od Gabrielle Maxwell.

 

 

 

Rozdział 8

 

 

Początkowo Gabrielle sądziła, że to kolejny erotyczny sen, kiedy następnego ranka obudziła się późno, naga i wyczerpana. Ale jej ciało było obolałe we wszystkich właściwych miejscach, więc zrozumiała, że Lucan Thorne tutaj był. O Boże, i to jeszcze jak. Straciła rachubę, ile razy doprowadził ją do orgazmu, ale nie wątpiła, że szczytowała tej nocy więcej razy niż w ciągu ostatnich dwóch lat.

              A jednak, kiedy otwierała z trudem oczy, pragnęła kolejnego orgazmu i dlatego z rozczarowaniem przyjęła fakt, że Lucan nie został do rana. Jej łóżko było puste, w mieszkaniu panowała cisza. Widać wyszedł w nocy.

              Była tak wyczerpana, że z radością przespałaby cały dzień, ale nie mogła, ponieważ umówiła się na lunch z Jamiem i dziewczynami. Jakieś dwadzieścia po dwunastej wyszła z domu i skierowała się do centrum. Kiedy weszła do chińskiej restauracji, miała wrażenie, że wszyscy się za nią oglądają, czuła na sobie pełne aprobaty spojrzenia grupy mężczyzn z agencji reklamowej, siedzących przy barze i kilku menagerów w garniturach. Wszyscy obserwowali, jak kieruje się do stolika przyjaciół.

              Czuła się seksowna i pewna siebie w tym ciemnoczerwonym swetrze z dekoltem w serek i czarnej spódnicy. Nie obchodziło jej, że wszyscy wiedzą, iż właśnie przeżyła najbardziej niesamowity seks w życiu.

              - Wreszcie jej wysokość raczyła nas zaszczycić swoją obecnością! – wykrzyknął Jamie, kiedy dotarła do stolika i przywitała się z przyjaciółmi.

              Megan cmoknęła ją w policzek.

              - Świetnie wyglądasz.

              Jamie przytaknął.

              - To prawda, kochana. Świetna kreacja. Coś nowego? – Nie czekając na odpowiedź, opadł na krzesło i pochłonął sajgonkę. – Umierałem z głodu, więc zamówiliśmy już przystawki. Gdzie się podziewałaś? Miałem już wysyłać po ciebie ludzi.

              - Przepraszam, trochę dziś zaspałam. – Uśmiechnęła się i usiadła obok Jamiego na obitej skajem ławce. – Nie ma Kendry?

              - Znów zaginęła w akcji. – Megan napiła się herbaty i wzruszyła ramionami. – Zupełnie zwariowała na punkcie tego nowego chłopaka… no wiesz, co ją poderwał w La Notte.

              - Brenta – przypomniała sobie Gabrielle. Poczuła lekki niepokój na wspomnienie tej okropnej nocy.

              - Tak, właśnie. Udało jej się nawet zamienić wszystkie nocne dyżury na dzienne, żeby spędzać z nim noce. Podobno ciągle podróżuje ze względu na pracę i w ciągu dnia nie ma z nim kontaktu. Nie mogę uwierzyć, że Kendra pozwala chłopakowi dyktować, jak ma żyć. Ray i ja spotykamy się od trzech miesięcy, ale ja nadal mam czas dla przyjaciół.

              Gabrielle uniosła brwi. Z ich czworga Kendra była najbardziej niezależna i bezkompromisowa. Zawsze miała w zapasie kilku facetów i zamierzała zostać singlem przynajmniej do trzydziestki.

              - Myślicie, ze się zakochała?

              - Żądza, kotku. – Jamie chwycił pałeczkami ostatnią sajgonkę. – Czasami prowokuje do większych szaleństw niż miłość. Uwierz mi, sam to przeżyłem.

              Żując sajgonkę, zajrzał Gabrielle w oczy, a potem przyjrzał się jej nieporządnie uczesanym włosom i nagle zaróżowionym policzkom. Spróbowała uśmiechnąć się swobodnie, ale jej sekret zdradził błysk oczu. Jamie odłożył pałeczki na talerz. Kiwnął głową w jej stronę, a włosy zatańczyły mu wokół twarzy.

              - Och, mój Boże. – Zaśmiał się szeroko. – Zrobiłaś to.

              - Co? – Musiała się też uśmiechnąć.

              - To. Ktoś cię przeleciał.

              Gabrielle zachichotała jak nastolatka.

              - Och, kotku. Widać to po tobie z daleka.  – Jamie poklepał ją po ręce. Zaczął się śmiać razem z nią. – Niech zgadnę. Detektyw Mroczny-i-Seksowny z bostońskiej policji?

              Przewróciła oczami na to głupie przezwisko, a potem kiwnęła głową.

              - Kiedy?

              - Dziś w nocy. Praktycznie przez całą noc.

              Okrzyk entuzjazmu Jamiego przyciągnął uwagę gości siedzących przy sąsiednich stolikach. Po chwili uspokoił się, choć nadal był rozpromieniony jak dumna kwoka.

              - Był dobry, co nie?

              - Niesamowity.

              - Dobra, gadaj jak to się stało. Dlaczego nic nie wiem o tym tajemniczym facecie? – włączyła się Megan. – To gliniarz? Może Roy go zna. Mogę zapytać…

              - Nie. – Gabrielle pokręciła głową. – Proszę, nikomu nic nie mówcie, oboje. Przyszedł wczoraj wieczorem, żeby oddać mi komórkę i sprawy po prostu… wymknęły się spod kontroli. Nie wiem nawet czy jeszcze go zobaczę.

              Rzeczywiście, nie miała pojęcia, ale jak wielką miała nadzieję!

              Choć część jej umysłu upierała się, że to, co między nimi zaszło, to zwykła lekkomyślność i głupota. Niewątpliwie. Nie mogła z tym polemizować. To naprawdę było szaleństwo. A przecież zawsze uważała się za osobę rozsądną i ostrożną – taką, która sprowadza innych na ziemię. Unikała takich sytuacji, jaka przydarzyła się jej wczoraj wieczorem.

              Głupia, głupia, głupia.

              I to nie tylko dlatego, że poddała się chwili i zapomniała o wszelkich zabezpieczeniach. Intymność z osobą zupełnie nieznajomą rzadko bywa dobrym pomysłem, ale Gabrielle miała straszne przeczucie, że bardzo łatwo stracić głowę dla takiego faceta jak Lucan Thorne.

              A to byłoby przecież czystym idiotyzmem.

              Jednak taki seks nie zdarza się codziennie. A przynajmniej nie jej. Sama myśl o Lucanie sprawiła, że poczuła w środku słodką tęsknotę. Gdyby wszedł teraz do restauracji, zapewne bez wahania rzuciłaby mu się w ramiona.

              - Spędziliśmy razem niesamowitą noc, ale chwilowo to wszystko. Nie chcę dorabiać do tego filozofii.

              - A-ha. – Jamie podparł się łokciem i konspiracyjnie pochylił się w jej stronę. – To dlaczego cały czas się uśmiechasz?

 

              - Gdzieś ty się do diabła podziewał?

              Lucan wyczuł zapach Tegana, nim go jeszcze zobaczył w korytarzu kwatery głównej wojowników. Wampir musiał niedawno polować, czuć było od niego metaliczny słodki zapach krwi – zarówno ludzkiej, jak i Szkarłatnych.

              Kiedy Tegan zobaczył go w progu jednego z apartamentów, zatrzymał się i zacisnął pięści ukryte w kieszeniach workowatych dżinsów. Jego szara koszula była podarta, brudna i pochlapana krwią, a jasnozielone oczy podkrążone ciemnymi cieniami. Długie, potargane włosy opadały mu na twarz.

              - Nędznie wyglądasz – parsknął Lucan.

              Tegan przyjrzał mu się spod grzywy jasnobrązowych włosów. Jego uśmiech był złośliwy i jak zwykle wkurzający.

              Na jego przedramionach i grubych bicepsach grały eleganckie glify, o ton ciemniejsze niż jego złocista skóra, ale ich kolor nie zdradzał jego nastroju. Lucan nieraz się zastanawiał, czy stan permanentnej apatii Tegan osiągał wysiłkiem woli, czy też mroczna przeszłość naprawdę zabiła w nim wszystkie uczucia.

              A była ona tego rodzaju, że mogłaby złamać cały oddział wojowników.

              Ale demony prześladujące Tegana to jego prywatna sprawa. Dla Lucana liczyło się tylko dobro Zakonu. To nie miejsce na słane ogniwa.

              - Nie było z tobą kontaktu przez pięć dni. Więc pozwól, że zapytam. Gdzie byłeś?

              - Spadaj. Nie jesteś moją matką – odparł Tegan szyderczo i ruszył w swoją stronę.

              Lucan zastąpił mu drogę. Chwycił go za gardło i pchnął na ścianę korytarza.

              Czuł straszliwy gniew. Po pierwsze dlatego, że Tegan nie miał żadnych względów dla towarzyszy, ale przede wszystkim z powodu własnego błędu, głupiej nadziei, że jeśli spędzi z Gabrielle Maxwell jedną noc, zdoła ją sobie wybić z głowy.             

              Jego pożądania nie przytłumiły ani krew, ani okrucieństwo z jakim tuż przed świtem rozprawił się z dwoma Szkarłatnymi. Przez całą noc krążył po mieście niczym duch, a do kwatery wrócił w stanie ledwie kontrolowanej furii.

              Czuł ją teraz, kiedy zaciskał palce na gardle Tegana. Musiał dać upust tej wściekłości, a Tegan, milczący i tajemniczy, doskonale się do tego nadawał.

              - Mam dość twoich pierdów, słyszysz? – Zacisnął mocniej ręce, ale wampir nawet się nie skrzywił, choć musiał poczuć ból. – A teraz gadaj, gdzie byłeś przez ten cały czas, bo inaczej zaczniemy mieć prawdziwy problem.

              Byli podobnej postury i dorównywali sobie siłą. Tegan dałby mu radę, ale najwyraźniej nie chciał. Nie okazywał żadnych uczuć, po prostu patrzył na Lucana nieruchomym, obojętnym wzrokiem.

              Nic nie czuł. Nawet to wkurzało Lucana.

              Z cichym warknięciem cofnął rękę, usiłując opanować wściekłość. To nie w jego stylu tracić nad sobą panowanie. Nie zniżał się do tego poziomu.

              Chryste.

              I jeszcze miał czelność radzić Teganowi, żeby wziął się w garść.

Obojętny wzrok Tegana mówił mu mniej więcej to samo, choć wampir rozsądnie trzymał język za zębami.

              Mierzyli się wzrokiem w ciszy, dwaj sprzymierzeńcy z konieczności, kiedy w głębi korytarza otworzyły się z sykiem automatyczne przeszklone drzwi. Na wypolerowanej posadzce zaskrzypiały buty Gideona.

              - Hej, Tegan! Świetna robota, stary. Zacząłem obserwować kolejkę miejską i chyba masz rację. Szkarłatni skupiają się na zielonej linii.

              Lucan nawet nie mrugnął. Tegan wytrzymał jego spojrzenie, nie dając znaku, że w ogóle usłyszał pochwały Gideona. Nie próbował niczego tłumaczyć, po prostu stał, nic nie mówiąc. Potem wyminął Lucana i ruszył w swoją stronę.

              - Lucan, chcesz rzucić na to okiem? – zapytał Gideon, idąc w stronę laboratorium. – Wygląda na to, że coś się tam szykuje.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin