Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 9].doc

(57 KB) Pobierz

Rozdział 9

 

 

Gabrielle trzymała w dłoniach filiżankę z herbatą oolong, a Jamie kończył jej lo mein. Zamierzał też zaatakować ciasteczko z wróżbą – zawsze to robił – ale nie miała nic przeciwko temu. Miło było mieć przyjaciół. Czuć, że życie wraca do normalności.

              - Mam coś dla ciebie – powiedział Jamie, przerywając jej rozmyślania. Pogrzebał w kremowej skórzanej torbie, która stała między nimi na ławce i wyciągnął białą kopertę. – Rezultat prywatnego pokazu.

              Gabrielle otworzyła kopertę i wyciągnęła czek. Więcej niż się spodziewała. Dużo więcej.

              - Łau.

              - Niespodziewanka. – Jamie uśmiechnął się szeroko. – podbiłem cenę. Pomyślałem sobie, a co tam, raz się żyje. I wiesz co? Nawet okiem nie mrugnęli. Może powinienem był zażądać więcej?

              - Nie. Nie, to jest… No łau. Dzięki.

              - Nie ma za co. – Wskazał na jej ciasteczko z wróżbą. – Masza zamiar to zjeść?

              Podsunęła mu talerzyk.

              - Więc kto był nabywcą? – spytała.

              - To wielka tajemnica. – Przełamał ciasteczko, nie wyciągając go z celofanu. – Zapłacił gotówką, więc ta jego „anonimowość” była na serio. Przysłał taksówkę po mnie i kolekcję.

              - O czym wy mówicie? – Spytała Megan i zmarszczyła brwi. – Słowo honoru, o wszystkim dowiaduję się ostatnia.

              - Nasza utalentowana mała artysta ma tajemniczego wielbiciela – wyjaśnił jej Jamie dramatycznie. Wyciągnął wróżbę, przeczytał ją, przewrócił oczami i rzucił zmięty papierek na pusty talerz. – Gdzie się podziały czasy, kiedy te wróżby coś znaczyły? Kilka dni temu prezentowałem kolekcję Gabby anonimowemu kupcowi. Kupił całość, wszystkie fotografie.

              Megan przeniosła wzrok na Gabrielle.

              - To cudownie! Tak się cieszę, kochana.

              - Ten ktoś jest zboczony na punkcie tajemniczości.

              Gabrielle zerknęła na przyjaciela i włożyła czek do torebki.

              - To znaczy?

              Jamie przeżuł kawałek ciasteczka, po czym wytarł palcem okruszki z warg.

              - Kiedy przyjechałem pod wskazany adres… no wiesz, był to jeden z tych wielkich biurowców… na dole czekał na mnie ochroniarz. Nie powiedział ani słowa, tylko pogadał do nadajnika, a potem zaprowadził mnie do windy i wjechaliśmy na ostatni piętro.

              Megan uniosła brwi.

              - Do penthouse’u?

              - Do penthouse’u. Ale to dopiero będzie clou. Wyobraźcie sobie, apartament był zupełnie pusty. Paliły się wszystkie światła, ale nikogo tam nie było. Mebli też nie, po prostu nic. Tylko okna i wspaniała panorama miasta.

              - Niesamowite. Nie uważasz, Gabby?

              Kiwnęła głową. W miarę opowieści Jamiego zaczął ją ogarniać dziwny niepokój.

              - No więc ten ochroniarz kazał mi wyjąć pierwszą fotografię i podejść z nią do okien od północy. Na zewnątrz było ciemno. Stałem tyłem do gościa, a on mi kazał trzymać przed sobą fotografię, póki mi nie powie, żebym pokazał następną.

              Megan zaczęła się śmiać.

              - I stałeś do niego tyłem? Dlaczego?

              - Ponieważ kupiec oglądał je z innego budynku – wyjaśniła Gabrielle cicho. – Był gdzieś, skąd było widać okna penthouse’u.

              Jamie przytaknął głową.

              - Najwyraźniej. Nie rozróżniałem słów, ale jestem pewien, ze ten ochroniarz, czy kimkolwiek był, rozmawiał przez nadajnik z kupcem. Prawdę powiedziawszy, zacząłem się trochę denerwować, ale w końcu nic mi się nie stało. Zależało im tylko na zdjęciach. Pokazałem ledwie cztery, kiedy ochroniarz zapytał o cenę całej kolekcji. Więc, tak jak mówiłem, zawyżyłem ją nieco, a oni to łyknęli.

              - Dziwaczna sprawa – stwierdziła Megan. – Słuchaj, Gab, może zainteresował się tobą niezwykle przystojny milioner-odludek? W przyszłym roku o tej porze będziemy tańczyć na twoim weselu na Mykonos.

              - Och, proszę – jęknął Jamie. – Mykonos jest już dawno passe. Wszyscy piękni i bogaci jeżdżą teraz na Marbellę, kochana.

              Gabrielle otrząsnęła się z dziwnego niepokoju, który ogarnął ją podczas opowieści Jamiego. Miał rację, nic się przecież nie stało, a w torebce miała czek na bardzo przyjemna sumkę. Może zaprosi Lucana na kolację, skoro wczorajsze manicotti wyschło nietknięte na bufecie w kuchni?

              Choć wcale nie żałowała jego straty.

              Tak, romantyczna kolacja na mieście z Lucanem u boku. Fantastyczny pomysł. A potem może zjedzą deser w… I śniadanie też.

              Natychmiast rozpogodziła się i zaśmiała wesoło, kiedy przyjaciele snuli coraz bardziej nieprawdopodobne domysły na temat tożsamości tajemniczego kolekcjonera i jej przyszłości u jego boku. Dyskutowali o tym nawet po zapłaceniu rachunku i wyjściu na słoneczną ulicę.

              - Muszę uciekać – powiedziała Megan. Przytuliła na chwilę Gabrielle i Jamiego. – Zobaczymy się niedługo?

              - Tak – odparli chórem i pomachali jej, kiedy ruszyła w drogę powrotną do biura.

              Jamie uniósł rękę, żeby złapać taksówkę.

              - Jedziesz do domu, Gabby?

              - Nie, jeszcze nie. – Poklepała torbę z aparatem fotograficznym, którą miała na ramieniu. – Pomyślałam, że przejdę się na Common, może wypstrykam film czy dwa. A ty?

              - David powinien wrócić z Atlanty za mniej więcej godzinę – odparł z uśmiechem. – Do końca dnia robię sobie wagary. Może jutro też.

              Gabrielle się roześmiała.

              - Pozdrów go ode mnie.

              - Pozdrowię. – Pochylił się i cmoknął ją w policzek. – Dobrze, że znowu zaczęłaś się uśmiechać. Naprawdę się o ciebie martwiłem. Nigdy jeszcze nie widziałem cie takiej wstrząśniętej. Trzymasz się, prawda?

              - Jasne.

              - No i teraz dba o ciebie nasz detektyw Mroczny-i-Seksowny, więc nie jest źle.

              - Wcale nie jest źle – przyznała. Na samą myśl o Lucanie poczuła falę ciepła.

              Jamie objął ją po bratersku.

              - No to, kotku, jeśli czegoś ci będzie trzeba, czego on ci nie da, choć bardzo w to wątpię, dzwoń do mnie jak w dym, rozumiesz? Kocham cie, skarbie.

              - Ja ciebie też. – Do krawężnika podjechała taksówka. – Bawcie się dobrze z Davidem. – pomachała mu na pożegnanie i poczekała, aż taksówka ruszy i włączy się do ruchu.

              Kilka minut zajął jej spacer z Chinatown do parku Boston Common. Zrobiła kilka zdjęć, zatrzymała się, żeby popatrzeć na grupę dzieci bawiących się w ciuciubabkę. Mała dziewczynka z zawiązanymi oczami obracała się raz w jedną raz w drugą stronę, żeby złapać piszczących przyjaciół, a jej blond kucyki zamiatały energicznie powietrze.

              Gabrielle uniosła aparat i wycelowała obiektyw w twarz dziewczynki, regulując ostrość. Jej uszy napełnił szczęśliwy dziecięcy śmiech. Nie nacisnęła migawki, tylko przyglądała się zabawie przez obiektyw i próbowała sobie przypomnieć czasy, kiedy sama była równie wesoła i bezpieczna.

              Boże, czy w ogóle kiedykolwiek tak się czuła?

              Jedna z osób pilnujących dzieci zawołała je na lunch, przerywając wesołą zabawę. Kiedy odbiegły, Gabrielle przesunęła obiektyw aparatu powrotem na panoramę parku i nagle napotkała wzrok kogoś, kto obserwował ją z cienia wielkiego drzewa.

              Odsunęła aparat od twarzy i spojrzała. Młody chłopak, częściowo ukryty za pniem starego dębu.

              Jego obecność w parku nie była niczym niezwykłym, choć miała wrażenie, ze go zna. Zauważyła czuprynę brązowych włosów, brudnozieloną koszulę i spodnie khaki. Taki ktoś, kto bez trudu niknie w tłumie. Była pewna, że gdzieś go już widziała.

              Czy nie na komisariacie w ten weekend, kiedy składała zeznania?

              Najwyraźniej zorientował się, że go zauważyła, bo nagle zniknął za drzewem i ruszył w stronę wyjścia z parku prowadzącego na Charles Street. Wyciągnął z kieszeni spodni komórkę, obejrzał się przez ramię na Gabrielle i szybkim krokiem wyszedł na ulicę.

              Gabrielle poczuła, jak jeżą jej się włoski na karku. W żołądku zaległo nieprzyjemne uczucie strachu.

              Obserwował ją. Ale dlaczego?

              Co tu się u licha działo? No nie, na pewno nie będzie się temu biernie przyglądać.

              Wbiła wzrok w chłopaka i ruszyła za nim, po drodze wkładając aparat do torby i poprawiając paski małego plecaka. Szedł szybko, minął kolejną przecznicę, kiedy dopiero wychodziła na Charles Street.

              - Hej! – zawołała za nim.

              Nadal rozmawiał przez komórkę, ale obrócił głowę i spojrzał na nią. Potem rzucił coś nerwowo do słuchawki zamknął komórkę i zacisnął w ręku. I rzucił się biegiem.

              - Stój! – krzyknęła Gabrielle. Przechodnie zaczęli się za nią oglądać, ale chłopak ją zignorował. – Powiedziałam, stój do cholery! Kim jesteś? Dlaczego mnie szpiegujesz?

              Biegł zatłoczoną Charles Street, co chwila niknąc w morzu przechodniów. Gabrielle podążała za nim, roztrącając turystów i urzędników wracających do pracy po przerwie na lunch. Oczy miała wbite w plecak podskakujący na plecach chłopaka. Skręcił w przecznicę, potem w następną, oddalając się coraz bardziej od sklepów i biur Charles Street. Znów znaleźli się w gęstej zabudowie Chinatown.

              Nie wiedziała, gdzie byli, kiedy nagle go zgubiła.

              Skręciła za róg i nagle znalazła się całkiem sama na zatłoczonej, zupełnie obcej ulicy. Z pod markiz i otwartych drzwi przyglądali jej się sklepikarze. Przechodnie rzucali jej niechętne spojrzenia, ponieważ stała jak słup na środku chodnika, blokując przejście,

              I wtedy wyczuła za sobą czyjąś groźną obecność.

              Obejrzała się przez ramię i ujrzała czarnego sedana z przyciemnianymi szybami, który manewrował wśród innych samochodów. Poruszał się z gracją, jak rekin w ławicy małych rybek, szukając większe ofiary.

              Czyżby jechał w jej stronę?

              Może chłopak, który ją śledził, siedzi w środku? Może on i ten samochód mieli coś wspólnego z osobą, która kupiła od Jamiego zdjęcia?

              A może to coś gorszego?

              Może miało związek z morderstwem, którego była świadkiem? Z jej zeznaniami na policji? Może to były rozgrywki gangów, a ona niechcący się w nie wtrąciła i te straszne stworzenia – nie była w stanie myśleć o nich jak o ludziach – teraz polowały na nią?

              Kiedy samochód zaczął dojeżdżać do krawężnika, wpadła w panikę.

              Ruszyła z miejsca. Szła coraz szybciej.

              Za nią ryknął silnik samochodu.

              O Boże.

              Jednak to ją ścigał!

              Nie czekała na pisk opon. Krzyknęła i na oślep rzuciła się do ucieczki.

              Ale na chodniku było zbyt tłoczno, zbyt wiele przechodniów tkwiło na jej drodze. Zderzała się przechodniami, roztrzęsiona nawet nie przepraszała, choć niektórzy wykrzykiwali za nią wyzwiska.

              Nic jej to nie obchodziło. To była sprawa życia albo śmieci.

              Czuła, ze jeśli obejrzy się za siebie, skończy się to katastrofą. Samochód nadal był tuż za nią. Pochyliła głowę i pobiegła szybciej, modląc się, żeby zdążyła opuścić ulicę, nim ją przejedzie.

              Nagle źle stanęła i skręciła kostkę.

              Potknęła się, straciła równowagę. Upadła ciężko na beton, chodnik nagle znalazł się tuż przy jej twarzy. Gołe kolana i dłonie przyjęły na siebie cały impet upadku, zdarła z nich skórę do krwi. Ostry ból spowodował, że do oczu napłynęły jej łzy, ale nie zwracała na nie uwagi. Poderwała się z ziemi. Ledwie zdążyła wstać, kiedy ktoś złapał ją za ramię.

              Z jękiem, panicznie wciągnęła powietrze w płuca.

              - Nic pani nie jest? – Zobaczyła przed sobą posiwiałego robotnika miejskiego. Błyszczące w pomarszczonej twarzy oczy przesunęły się na jej kolana. – Oj, oj. Krwawi pani.

              - Proszę mnie puścić!

              - Nie widziała pani słupków? – wskazał kciukiem za siebie, na pomarańczowe stożki, które staranowała. – Ta część chodnika jest wyłączona z ruchu.

              - Nic mi nie jest. Wszystko w porządku, naprawdę.

              Ale robotnik nie puścił jej ramienia, uniemożliwiając jej dalszą ucieczkę. Obejrzała się gwałtownie i zobaczyła, jak ciemny sedan podjeżdża do rogu, na którym stała ledwie chwilę temu. Zatrzymał się przy krawężniku. Od strony kierowcy wysiadł wysoki, mocno zbudowany mężczyzna.

              - o Boże. Proszę mnie puścić! – Gabrielle wyrwała się robotnikowi. Nie mogła oderwać wzroku od tego złowieszczego samochodu. – Nie rozumie pan, gonią mnie!

              - Kto? – Głos robotnika był pełen niedowierzania. Obejrzał się, żeby zobaczyć, na co patrzy i zaczął się śmiać. – Jego ma pani na myśli?? Proszę pani, to przecież burmistrz Bostonu!

              - Co?

              Ale to był prawda. Pod wpływem słów robotnika ujrzała scenę na rogu z innej perspektywy. Czarny sedan wcale jej nie gonił, tylko parkował, a kierowca wysiadł, żeby otworzyć drzwi pasażerowi. Z restauracji, w towarzystwie ubranych na czarno ochroniarzy, wyszedł burmistrz we własnej osobie. Wszyscy wsiedli na tylne siedzenie samochodu.

              Gabrielle zamknęła oczy. Paliły ją dłonie i kolana, a choć serce nadal waliło jej jak oszalałe, cała krew i tak odpłynęła jej z głowy.

              Czuła się jak kompletna idiotka.

              - Myślała… - wymamrotała, patrząc, jak kierowca zatrzaskuje drzwiczki, przechodzi na przód samochodu, wsiada i rusza.

              Robotnik puścił jej ramię i poszedł sobie, kręcąc głową z politowaniem.

              - Co z tobą mała? Zwariowałaś?

 

              Cholera.

              Nie miała go zauważyć! Otrzymał polecenie, żeby obserwować tę Maxwell, patrzeć, co robi, poznać jej zwyczaje i poinformować o wszystkim Pana. A przede wszystkim uniknąć zdemaskowania.

              Wycedził przez zęby kolejne przekleństwo. Schował się w sieni jakiegoś budynku przy rynku, przycisnął ciasno plecy do drzwi klatki schodowej. Po chwili ostrożnie wyjrzał na ulicę.

              Była tam, po drugiej stronie!

              Z radością stwierdził, że odchodzi. Podążył wzrokiem za jej oddalającą się rudą czupryną. Zwiesiła głowę, szła szybkim krokiem.

              Zaczekał, aż zniknie mu całkiem z oczu, a potem wyszedł na ulicę i ruszył w przeciwnym kierunku. Lepiej wróci n komisariat, nim zaczną go szukać.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin