Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 10-11].doc

(117 KB) Pobierz

Rozdział 10

 

 

Gabrielle zmoczyła nad zlewem w kuchni kolejny kawałek papierowego ręcznika. Kilka innych zużytych kawałków leżało już w zlewie. Zmywała nimi krew i brud z otartych dłoni i kolan. Miała na sobie tylko majtki i biustonosz. Nalała na ręcznik trochę mydła w płynie, po czym delikatnie przetarła otarcie na dłoniach.

              - Uch – jęknęła i krzywiąc się, wyciągnęła ostry mały kamyk, który utkwił w ranie. Wrzuciła go do zlewu, do innych ziaren żwiru, które wyjęła z otarć.

              Boże, ależ się urządziła.

              Podarła sobie zupełnie nową spódnicę, a brzeg swetra zmechacił się od żwiru na chodniku. Ręce i kolana wyglądały jak u nastoletniego rozrabiaki.

              I na dodatek zrobiła z siebie idiotkę.             

              Co się z nią u diabła działo, że tak spanikowała?

              To był przecież burmistrz, na litość boską. Uciekała przed samochodem burmistrza, jakby się bała, że to…

              Że to jakiś potwór?

              Wampir.

              Zamarła.

              Usłyszała to słowo w myślach, choć nie śmiała go wymówić na głos. Tkwiło cały czas na skraju jej świadomości, od chwili tamtego zdarzenia przed klubem. Nie chciała go wypowiadać na głos, nawet w ciszy pustego mieszkania.

              Wampiry to była obsesja jej szalonej matki, nie Gabrielle.

              Nastoletnia NN, którą policja zabrała z ulicy, cierpiała na silne urojenia. Mówiła, że ścigają ją demony, które chcą wypić jej krew – to znaczy już zaczęły pić jej krew, przynajmniej tak tłumaczyła pochodzenie dziwnych ran na szyi. Dokumenty sądowe, które widziała Gabrielle, pełne były nieskładnych opowieści o spragnionych krwi potworach poruszających się po mieście.

              Niemożliwe.

              To było szaleństwo.

              Jeśli pozwoli, żeby wyobraźnia wzięła górę nad rozsądkiem, pewnego dnia oszaleje, tak jak ona. Na szczęście była od niej mądrzejsza. A przynajmniej bardziej przy zdrowych zmysłach.

              Boże, miejmy nadzieję, że rzeczywiście.

              Widok tego chłopaka z komisariatu cos w niej obudził. Chociaż teraz, kiedy mogła wszystko przemyśleć na spokojnie, nie miała nawet pewności, że facet z parku to naprawdę ten, którego widziała na komisariacie.

              A może to nie był on? Może poszedł do parku tak jak ona, zjeść lunch i nacieszyć się ładną pogodą? Nie ma zakazu.  Może przyglądał się jej dlatego, że wydawała mu się znajoma, tak jak on jej? Może podszedłby do niej i się przywitał, gdyby nie zaszarżowała na niego jak jakaś paranoiczka, twierdząc, ze ją śledzi?

              Och, cudownie, pewnie wróci na komisariat i opowie kolegom, jak go goniła po Chinatown.

              Po prostu umrze ze wstydu, jeśli Lucan kiedyś się o tym dowie.

              Ponownie zajęła się przemywaniem otarć na dłoniach, próbując wypchnąć z myśli wspomnienia tego dnia. Nadal była niespokojna, serce biło jej jak młotem. Tamowała wilgotnym ręcznikiem otarcia, przyglądają się cienkiej strużce krwi, która spływała po jej nadgarstku.

              Jej widok uspokajał ją w jakiś dziwny sposób. Zawsze tak było.

              Kiedy była młodsza, gdy presja stawała się z byt wielka, gdy czuła, że dłużej już nie wytrzyma, wystarczyła niewielka ranka, by zmniejszyć napięcie.

              Pierwsza powstała przypadkiem. Obierała jabłko w jednym z domów zastępczych i nóż jej się omsknął. Przecięła sobie wnętrze dłoni u podstawy kciuka. Trochę bolało, ale kiedy z ranki poleciała strużka jasnego szkarłatu, ni poczuła paniki czy strachu.

              Poczuła fascynację.

              Oraz niezwykły… spokój.

              Kilka miesięcy po tym zaskakującym odkryciu, znów się zacięła, tym razem celowo. Robiła to zawsze potajemnie i nigdy nie miała zamiaru się skrzywdzić, czy zadać sobie ból. Zaczęła ciąć się coraz częściej, zawsze gdy chciała poczuć ten niezwykły spokój.

              Teraz też go potrzebowała. Była niespokojna i nerwowa jak kot, wsłuchiwała się z napięciem w ciszę w mieszkaniu i na zewnątrz. W uszach walił jej puls. Oddychała płytko i szybko przez zęby.

              Jej myśli przeskakiwały od jaskrawych wspomnień morderstwa przed klubem, do tego strasznego zakłady psychiatrycznego, gdzie robiła zdjęcia i dziwnego, irracjonalnego strachu, jaki poczuła dziś po południu.

              Potrzebowała odrobiny spokoju, musiała się na chwilę uwolnić od tego wszystkiego.

              Choćby na kilka minut.

              Jej wzrok spoczął na drewnianym pojemniku na noże stojącym na blacie. Wyciągnęła nóż. Od lat się nie cięła. Tak się starała opanować ten dziwny, wstydliwy przymus.

              Czy naprawdę go pokonała?

              Terapeuci i pracownicy społeczni byli przekonani, że tak. Podobnie jak Maxwellowie.

              Ale ona sama miała wątpliwości. Przyłożyła nóż do nagiego przedramienia i ogarnęło ją mroczne pragnienie. Przycisnęła czubek noża do ciała, choć nie na Tyl mocni, żeby przeciąć skórę.

              To była jej tajemnica – coś, z czego nigdy się nikomu nie zwierzyła, nawet Jamiemu, swojemu najlepszemu przyjacielowi.

              Nikt by tego nie zrozumiał.

              Ona sama ledwie to pojmowała.

              Odrzuciła głowę do tyłu i wzięła głęboki wdech. Kiedy podczas wydechu przysunęła podbródek do               klatki piersiowej, zobaczyła swoje odbicie w oknie nad zlewem. Twarz, która na nią patrzyła, była mizerna i smutna, oczy udręczone i nieufne.

              - Kim jesteś? – wyszeptała do tego odbicia w szybie. Stłumiła szloch. – Co jest z tobą nie tak?

              Wrzuciła nóż do zlewu i cofnęła się gwałtownie, kiedy stal zadzwoniła o żeliwo.

 

              Ciszę nocnego nieba nad starym zakładem psychiatrycznym przerwały miarowe uderzenia śmigieł helikoptera. Z nisko zawieszonych chmur wysunął się czarny colibri EC120 i lekko wylądował na lądowisku na dachu.

              - Wyłącz silnik – polecił przywódca Szkarłatnych polotowi, który był jego sługą. – Zaczekaj tu, aż wrócę.

              Wysiadł z kabiny, witany przez swego zastępcę. Był to paskudny typ, którego zwerbował na Zachodnim Wybrzeżu.

              - Wszystko w porządku, Panie. – Grube brwi Szkarłatnego zbiegły się nad dzikimi, żółtymi oczami. Na jego wielkiej ogolonej głowie nadal było widać ślady po elektrodach, których jakieś pół roku temu użyli przedstawiciele Rasy podczas przesłuchania. Choć właściwie nikły wśród innych blizn. Szkarłatny uśmiechał się, obnażając długie kły. – Twoje dzisiejsze dary zostały bardzo dobrze przyjęte. Wszyscy niecierpliwie czekają na twoje przybycie.

              Przywódca, którego oczy kryły się za ciemnymi okularami, skinął lekko głową i niespiesznie ruszył za przewodnikiem do budynku. Wsiedli do windy, która miała ich zawieść do serca posiadłości. Zjechali głęboko pod ziemię, a następnie ruszyli skomplikowaną siecią tuneli, prowadzących do gniazda Szkarłatnych.

              Mężczyzna nie mieszkał tutaj. Wolał prywatną kwaterę w Bostonie, skąd od kilku tygodni nadzorował operacje, rozpoznawał przeszkody i oceniał swoje zasoby na terytorium, które zamierzał kontrolować. To miał być jego pierwszy występ publiczny – prawdziwe wydarzenie dla Szkarłatnych. Właśnie tak to sobie zaplanował.

              Nie zwykł mieszkać się z pospólstwem. Wampiry, które stały się Szkarłatnymi, były prymitywne i niewybredne, a on w ciągu swojego długiego życia nauczył się cenić finezję. Ale musiał się im pokazać, choćby na krótko. Musiał przypomnieć tym bestiom, komu służą, musiał dać im przedsmak tego, co zdobędą, jeśli wypełnią misję. Oczywiście nie wszyscy przeżyją. Cóż, każda wojna ma swoje ofiary.

              A to właśnie wojnę chciał im dziś zaproponować.

              Koniec z drobnymi konfliktami. Koniec bratobójczych walk wśród Szkarłatnych, koniec z bezsensownymi aktami prywatnej zemsty. Połączą siły i otworzą nowy rozdział starego konfliktu, który na zawsze podzielił społeczność wampirów na dwie części. Rasa panowała już zbyt długo, zawarłszy niepisany układ z niższymi istotami. Zbyt długo próbowała wyeliminować Szkarłatnych.

              Obie frakcje wampirzej społeczności nie różniły się zbytnio. Osobniki, które były ogarnięte nałogiem, od wampirów zaspokajających swe pragnienie by przeżyć odróżniały jedynie sposób działania i ilość wypitej krwi. Zaledwie kilkadziesiąt mililitrów więcej.

              Od czasów Prastarych wampirze geny uległy rozwodnieniu, gdyż nowe pokolenia wampirów parzyły się z ludzkimi Dawczyniami Życia i płodziły dzieci. Ale żadna ilość marnych ludzkich genów nie zdoła zdominować silniejszych genów wampirzych. Nałóg krwi będzie prześladować Rasę do końca jej dni.

              Przywódca nadchodzącej wojny był zdania, że można albo walczyć z tą wrodzoną skłonnością albo wykorzystać ją dla własnych celów.

              Zatrzymał się na końcu korytarza, gdzie przez ścianę dobiegał dudniący rytm głośnej muzyki. Czuł, jak podłoga drży pod jego stopami. Za podwójnymi drzwiami z odrapanej stali trwała zabawa. Na widok przywódcy stojący na warcie Szkarłatny opadł ciężko na jedno kolano.

              - Panie – powiedział. W jego głosie słychać było szacunek. Zachowanie świadczyło o uległości. Nie śmiał podnieść głowy, by spojrzeć w ukryte za ciemnymi okularami oczy. – Mój Panie, czynisz mi zaszczyt.

              Istotnie, czynił im zaszczyt. Skinął lekko głową strażnikowi, a ten wstał i otworzył przed nim drzwi. Oczom przywódcy ukazała się hałaśliwa orgia. Ruchem ręki odprawił zastępcę, chcąc w samotności obserwować zebranych.

              To była orgia krwi, seksu i muzyki. Gdziekolwiek spojrzał, Szkarłatni pieprzyli się albo oddawali nałogowi, pożywiając się kobietami i mężczyznami, bez różnicy. Dla ludzi był to akt niemal bezbolesny, bez względu na to, czy przyszli tu z własnej woli czy nie. Większość nosiła ślady po co najmniej jednym ugryzieniu, wyssano im akurat tyle krwi, by czuli rozkosz i zawroty głowy. Niektórych wykorzystano bardziej – ci siedzieli na kolanach Szkarłatnych jak bezwładne marionetki, czekając, aż ich krew zostanie wyssana do ostatniej kropli.

              Ale czego innego można było się spodziewać, wprowadziwszy owieczki między bestie?

              Kiedy przedzierał się przez tłum, dłonie zaczęły mu się pocić, a członek ukryty w starannie odprasowanych, szytych na miarę spodniach stwardniał. Czuł bolesne pulsowanie dziąseł, ale przygryzł język, usiłując powstrzymać wysuwanie się kłów. Wiedział, że jedno i drugie to tylko naturalna reakcja na otaczające go podniety erotyczne.

              Wabił go zapach seksu i krwi – znał to wezwanie, choć należało do jego bardzo odległej przeszłości. Och, jasne, że dobre rżnięcie i soczysta żyła nadal sprawiały mu przyjemność, ale takie potrzeby nie brały już nad nim góry. Miał za sobą trudną drogę, ale ostatecznie to on wygrał.

              Był teraz Panem, chwilowo tylko siebie, ale już wkrótce na dużo większą skalę.

              Zaczyna się nowa wojna i to on sprowadzi Armagedon. Zebrał armię, doskonalił metody, zdobywał sojuszników, których poświęci bez chwili wahania na ołtarzu osobistych zachcianek. Wywrze krwawą zemstę na wampirzej społeczności, a ludzki świat będzie istnieć tylko po to, żeby służyć jego rodzajowi.

              Kiedy ta wielka wojna dobiegnie końca, kiedy opadnie pył, nikt nie stanie mu już na drodze.

              Będzie królem, zgodnie z prawem urodzenia.

              - Mmm… Hej, przystojniaku… Chodź, zabaw się ze mną.

              Ponad hałasem muzyki dotarło do jego uszu chrapliwe zaproszenie. Z plątaniny nagich giętkich ciał uniosła się kobieta i kiedy ją mijał, chwyciła go za udo. Zatrzymał się, popatrzył na nią ze zniecierpliwieniem. Pod rozmazanych makijażem widać było cień urody, ale jej umysł całkowicie pogrążył się w delirium. Dwie strużki krwi spływały po jej ładnej szyi, na sutki idealnych piersi. Miała ślady po ugryzieniach na całym ciele: na ramionach, na brzuchu i po wewnętrznej stronie ud, tuż poniżej wąskiego paska włosów łonowych.

              - Przyłącz się do nas – nalegała, wyplątując się z lasu rąk  i nóg oraz objęć wyjących, rozpalonych Szkarłatnych. Była wyssana niemal do sucha, jeszcze kilka mililitrów a umrze z upływu krwi. Jej oczy były szkliste, nie potrafiła skupić wzroku, ruchy miała powolne, jakby jej kości zmieniły się w gumę. – Mam to czego pragniesz. Nakarmię i ciebie. Choć, spróbuj, jak smakuje.

              Bez słowa odczepił jej blade, powalane krwią palce od kosztownego materiału spodni.

              Po prostu nie był w nastroju.

              I – podobnie jak każdy szanujący się sprzedawca – nigdy nie tykał własnego towaru.

              Położył dużą dłoń płasko do jej piersi i pchnął ją z powrotem w splątaną kupę ciał. Zapiszczała, kiedy jeden ze Szkarłatnych chwycił ją brutalnie i ułożył odpowiednio, żeby wziąć ją od tyłu. Jęczała i wrzeszczała, kiedy ją brał, ale wkrótce zamilkła, gdyż wampir zatopił swe wielkie zęby w jej szyi i wyssał z niej resztę życia.

              - Cieszcie się nagrodą! – zawołał ten, który miał zostać królem. Jego głęboki głos zadźwięczał czysto ponad zwierzęcymi odgłosami i łomotem muzyki. – Noc jest jeszcze młoda. Wkrótce dowiecie się, co jeszcze wam dam!

 

 

 

Rozdział 11

 

Lucan ponownie zapukał do drzwi mieszkania Gabrielle.

              Nadal żadnej odpowiedzi.

              Stał na progu od pięciu minut, czekając, aż otworzy te cholerne drzwi i zaprosi go do środka albo przeklnie zza licznych zamków i powie mu, żeby spadał.

              Po tym, co z nią robił zeszłej nocy, nie był pewien, której reakcji powinien się spodziewać. Zapewne gniewnej odprawy.

              Ponownie zapukał, na tyle głośno, że pewnie usłyszeli go sąsiedzi, ale za drzwiami mieszkania Gabrielle nie słychać było żadnego ruchu. Tylko cisza. Zbyt wielka cisza.

              Była w środku. Wyczuwał ją za dzielącymi ich ścianami z drewna i cegieł. I wyczuwał również krew – niedużo, za to gdzieś niedaleko drzwi.

              Co jest?!

              Była w środku. Ranna.

              - Gabrielle!

              Choć niepokój płynął w jego żyłach zamiast krwi, uspokoił umysł na tyle, by samą jego siłą zdjąć łańcuch i otworzyć podwójną zasuwę zamykającą drzwi. Powoli, z wysiłkiem zmusił zamek do ustąpienia. Łańcuch spadł z metalowym brzękiem.

              Otworzył z rozmachem drzwi, jego buty załomotały na wyłożonej płytkami podłodze. Na środku przedpokoju leżała torba fotograficzna Gabrielle, tam gdzie ją upuściła w pośpiechu. Jego nozdrza napełnił słodki, jaśminowy zapach krwi Gabrielle. Zauważył na podłodze małe, szkarłatne plamy.

              W powietrzu unosił się kwaśny zapach strachu. Zaczynał już wietrzeć, miał co najmniej kilka godzin, ale wisiał w powietrzu jak mgła.

              Lucan przeszedł szybko przez salon do kuchni, tam gdzie prowadziły ślady krwi. Kiedy mijał stolik, jego wzrok padł na stos fotografii.

              To były próbne odbitki, dziwaczny zbiór bez ładu i składu, Niektóre rozpoznał, należały do serii, którą nazwała Miasto Odnowione. Ale kilku jeszcze nie widział. Albo  ni przyjrzał im się na tyle uważnie, by je zauważyć.

              Za to zauważył je teraz.

              Do diabła.

              Stary magazyn w porcie. Opuszczona papiernia pod miastem. Kilka innych zakazanych miejsc, w które żaden człowiek przy zdrowych zmysłach – nie wspominając już o kobiecie – nigdy nie powinien się zapuszczać.

              Gniazda Szkarłatnych.

              Niektóre opuszczone, po akcjach Lucana i jego to wojowników, ale inne nadal zaniedbane. Rozpoznał kilka, które Gideon miał pod obserwacją. Przejrzał odbitki, zastanawiając się, ile jest na nich gniazd Szkarłatnych, o których istnieniu wojownicy nie mieli pojęcia.

              - Jezu Chryste – wyszeptał przez zaciśnięte zęby.

              Zrobiła nawet zdjęcia miejscowych mrocznych przystani – obskurne wejścia i zniechęcający wygląd chroniły siedziby Rasy zarówno przed wścibskimi ludźmi, jak i przed Szkarłatnymi.

              A jednak Gabrielle znalazła wszystkie te miejsca. W jaki sposób?

              Z pewnością nie przypadkiem. Musiał ją prowadzić jej niezwykły instynkt. Już dowiodła, że jest odporna na zwykłe sztuczki wampirów – hipnozę, iluzje, kontrole umysłu – a teraz znowu to.

              Lucan zaklął i włożył kilka zdjęć do kieszeni skórzanej kurtki, a resztę rzucił na stół.

              - Gabrielle?

              Wszedł do kuchni i odkrył coś jeszcze bardziej niepokojącego.

              Zapach krwi Gabrielle był tu zdecydowanie mocniejszy, unosił się ze zlewu. Na widok jego zawartości Lucan zamarł, czując, jak zimna obręcz zaciska się wokół jego serca.

              Wyglądało zupełnie tak, jakby ktoś próbował posprzątać miejsce zbrodni i marnie mu to poszło. Liczne kawałki mokrego papierowego ręcznika. Różowe od krwi, a obok duży nóż wyjęty z drewnianego pojemnika na bufecie.

              Podniósł nóż i mu się przyjrzał. Nie, nie był używany. Ale krew w zlewie i ślady prowadzące z przedpokoju do kuchni należały do Gabrielle.

              I podarte ubrania, rzucone nieporządnie na podłogę. One również pachniały krwią.

              Boże, jeśli ktoś ją tknął…

              Jeśli coś jej się stało…

              - Gabrielle!

              Wsłuchał się w swoje wyostrzone zmysły i zszedł do sutereny. Nie zapalił światła – w ciemności widział najlepiej. Zbiegają po schodach, wołał jej imię.

              Tu zapach Gabrielle był najsilniejszy. Lucan stanął przed kolejnymi zamkniętymi drzwiami, uszczelnionymi starannie, by nie wpuszczać światła z zewnątrz. Spróbował je otworzyć, zatrząsł słabym zamkiem.

              - Gabrielle! Słyszysz mnie? Kochanie, otwórz drzwi!

              Nie czekał na odpowiedź. Nie miał cierpliwości ani ochoty skupić się i otwierać pracowicie zasuwki. Z pomrukiem wściekłości wparł się barkiem w drzwi i wpadł do środka.

              Natychmiast odszukał ją wzrokiem w pozbawionej światła ciemni. Siedziała skulona na podłodze, naga poza koronkowym stanikiem i stringami. Na hałas otwieranych drzwi obudziła się z gwałtownym wzdrygnięciem.

              Uniosła głowę. Powieki miała obrzęknięte od łez. Musiała tu płakać od dłuższego czasu. Wyczuł jej wyczerpanie, wydawała się taka maleńka, taka delikatna.

              - O Boże, Gabrielle – szepnął, przykucając przy niej. – Co ty tu u diabła robisz? Czy ktoś cię skrzywdził?

              Pokręciła lekko głową, ale nic nie powiedziała. Trzęsącą się ręką odgarnęła włosy z twarzy, próbując zobaczyć go w ciemności.

              - Jestem tylko…zmęczona. Potrzebowałam ciszy… spokoju.

              - Więc zamknęłaś się tutaj? – Odetchnął ze świstem, pełen ulgi, choć świadom, że na jej ciele znajdują się obrażenia, które dopiero niedawno przestały krwawić. – Jesteś pewna, że nic ci nie jest?

Kiwnęła głową, pochylając się ku niemu w ciemnościach.

              Zmarszczył brwi i pogładził ją ręką po włosach. Wzięła jego gest za zaproszenie i wtuliła się w jego ramiona jak dziecko, potrzebujące ciepła i pociechy. To niedobrze, że tak naturalnie się czuł, trzymając ją w ramionach, że tak silnie odczuwał potrzebą zapewnienia jej bezpieczeństwa. Chronienia jej, jakby była jego.

              Tylko jego.

              To niemożliwe, napomniał się w myślach. Więcej niż niemożliwe, to niedorzeczne.

              Spojrzał na nią, na tę zwiniętą w kłębek, ciepłą i piękną kobietę, która tuliła się do niego niemal naga. Nie wiedziała nic o niebezpiecznym świecie, w którego sprawy została uwikłana – ani o tym, że mężczyzna, który ją w tej chwili przytulał, był śmiertelnie niebezpiecznym wampirem.

              Był najgorszym kandydatem do zapewnienia tej Dawczyni Życia bezpieczeństwa, ponieważ nawet najlżejszy cień jej zapachu wzmagał w nim pragnienie krwi. Pogładził jej szyję i ramię, próbując zignorować równe bicie pulsu, które wyczuwał pod palcami. Z całych sił odsuwał od siebie wspomnienia poprzedniej nocy i pożądanie, które domagało się, by ją znów posiadł.

              - Mmm, jak dobrze – wymruczała w jego pierś. Jej głos przypominał senny pomruk i wzbudzał w nim kolejną falę żądzy. – To kolejny sen.

              Jęknął, niezdolny odpowiedzieć. To nie był sen, a on wcale nie czuł się komfortowo. Wręcz przeciwnie, czuł się raczej jak prastara, dzika bestia. A tymczasem Gabrielle przytuliła się do niego jeszcze mocniej, niewinna i ufna.

              Potrzebował czegoś, co rozproszyłoby jego uwagę i znalazł to szybciej, niż się spodziewał. Kiedy uniósł wzrok ponad jej głowę, wszystkie mięśnie jego ciała napięły się gwałtownie.

              Zobaczył kolejne zdjęcia Gabrielle, zawieszone na sznurku do wyschnięcia. Kilka całkiem niewinnych widoków oraz kolejna porcja fotografii wampirzych siedzib.

              Na litość boską, zrobiła nawet zdjęcie jego własnej kwatery! W dzień, z drogi prowadzącej do bramy wjazdowej. Trudno było pomylić tę wielka bramę z kutego żelaza, za którą ciągnął się długi podjazd prowadzący do pilnie strzeżonej rezydencji, niedostępnej dla zwykłych śmiertelników.

              Gabrielle musiała stanąć dokładnie przed bramą, żeby zrobić takie zdjęcie, Sądząc z wyglądu drzew, fotografia nie miała więcej niż kilka tygodni. Była tam, zaledwie kilkaset metrów od miejsca, gdzie mieszkał!

              Nigdy nie wierzył w coś takiego jak przeznaczenie, ale najwyraźniej ich ścieżki musiały się wcześniej czy później przeciąć.

              Jasne. Przydałyby mu się jeszcze czarny kot i fusy do wróżenia.

              Proszę, jakie ma szczęście. Po wiekach lekceważenia przesądów i walki z własnymi przeczuciami, nagle przeznaczenie postanowiło się nim zainteresować.

              - Już dobrze – powiedział, choć jego zdaniem wcale nie było dobrze. – Chodźmy na górę, ubierzesz się, a potem porozmawiamy. – Nim zupełnie go rozbroi widok tych cieniutkich skrawków koronki i jedwabiu na jej ciele.

              Wziął ją na ręce, wyszedł z ciemni i ruszył po schodach na górę. Kiedy tulił ją w objęciach, jego wyostrzone zmysły rejestrowały szczegóły jej obrażeń. Świeże otarcia na dłoniach i kolanach, skutek paskudnego upadku.

              Uciekała przed czymś – albo przed kimś – kiedy się przewróciła. Krew zawrzała mu w żyłach, chciał wiedzieć, kto ją skrzywdził. Ale na to przyjdzie czas. Teraz najważniejsze było samopoczucie Gabrielle.

              Przeniósł ją na rękach przez salon, a potem po schodach do sypialni na górze. Zamierzał pomóc jej się ubrać, ale kiedy mijał łazienkę zmienił zdanie. Musieli porozmawiać, a pewnie będzie to łatwiejsze po ciepłej kąpieli.

              Wszedł do łazienki. Mała lampka nocna zapewniała przyćmione światło, akurat takie jak lubił. Przysiadł na brzegu wanny, sadzając sobie Gabrielle na kolanach.

              Rozpiął umieszczone naprzodzie zapięcie jedwabnego biustonosza i nagle jego rozgorączkowanym oczom ukazały się jej piersi. Ręce aż świerzbiły go, żeby ich dotknąć. Uległ tej pokusie, przesunął palcami po ich cudownej wypukłości, przycisnął kciukiem ciemnoróżowe sutki.

              Niech Bóg ma go w swojej opiece, wystarczył cichy jęk rozkoszy, by jego członek stał się boleśnie twardy.

              Przesunął ręką niżej, dotknął kawałka jedwabiu, który okrywał jej płeć. Jego ręce były zbyt duże, zbyt niezgrabne, ale jakoś udało mu się zsunąć jej majtki z długich nóg.

              Krew popłynęła mu w żyłach, kiedy napawał się widokiem jej nagiego ciała.

              Może powinien poczuć się winny, że tak bardzo jej  pożąda, choć jest w takim stanie. Nie należał przecież do ludzi poddających się podobnym uczuciom. Zresztą już się przekonał, że wszelkie próby zachowania nad sobą kontroli w obecności tej kobiety z góry były skazane na niepowodzenie.

              Na brzegu wanny stała butelka z płynem do kąpieli. Dodał go obficie do lecącej z kranu wody, a kiedy pojawiła się piana, ostrożnie opuścił Gabrielle do ciepłej kąpieli. Jęknęła cicho, kiedy zanurzyła się w pianę; czuł, jak jej ciało się rozluźnia. Oparła się o ręcznik, który powiesił na obrzeżu wanny, żeby nie musiała się opierać plecami o zimą porcelanę.

              Mała łazienka wypełniła się parą i słabym zapachem jaśminu, który roztaczała wokół siebie.

              - Wygodnie? – zapytał, zdejmując kurtkę i rzucając ją na umywalkę.

              - Uhm – wymruczała.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin