Dąbrowska - Rok 1958.doc

(673 KB) Pobierz
Maria Dąbrowska

Strona 2 z 89

 

 

 

 

Maria Dąbrowska

Dziennik

Rok 1958

1.I.1958 – 23.XII.1958

 

60

 


Maria Dąbrowska, Dziennik              Rok 1958, 1.I.1958 – 23.XII.1958              Strona 60             



 

Następujący tekst, do 27.V.1958, wg BN/ML CD nr 8, Tom XV, 1.I.1957 – 27.V.1958,

s. 817 - 833 (pdf), maszynopis autorski

 

ROK 1958

1 Stycznia 1958. Środa. Wczorajszy wieczór w zadymce przetykanej światłami nie przyniósł zimy. Rano jeszcze tylko przez chwilę widzieliśmy ośnieżone drzewa – wnet po wschodzie słońca nastała odwilż, potem deszcze trochę przechodzący w deszcz ze śniegiem. Kiedy przestało padać, już wieczorem wyszłyśmy z Anną na spacer. Kościółek był oświetlony, nieszpory, ale wewnątrz prawie pusto. Czyżby bojkotowano nabożeństwo z powodu, że ksiądz nie wyszedł do pogrzebu popularnego tu pułkownika AK – Komara (?) Rzecz, która oburzyła nawet naszego „babusa” Brzostkową. „On tylko patrzy, żeby mu pieniądze walić” – powiedziała. Taka okrutna trzeźwość nawet u bigotek wiejskich! W danym wypadku mogło jednak iść całkiem nie o pieniądze, lecz o bardzo usprawiedliwiony strach.

Wieczorem w radiu „Halka”. Pierwszy raz zauważyłam interesującą gniewną partię Jontka w ostatnim akcie.

2.I.[1958] Czwartek. Trochę piszę notatkę „o języku” do „Życia W-wy”. Tak wyszłam z wprawy w pisaniu, że najprostsze zdanie sprawia mi piekielne trudności. Rano telefon do Jasi, żeby przywiozła Annie ciepłe zakopiańskie boty, bo skończyła się odwilż, idzie do śniegu i mrozu. Jasia odpowiedziała: „To miałam zrobić”. Idziemy na spacer do lasu, Anna w trampkach, tyle że wzięła grube pończochy i ma w tych trampkach ortopedyczne wstawki. Gdy wracamy, Jasia już jest, została z nami na obiedzie. W Sylwestra wydarzyła się pod Świdrem katastrofa pociągu o godz. 17.30. Byłyśmy niespokojne, co z p. Hanią, czy w najlepszym razie nie miała trudności z dostaniem się do domu, bo właśnie w tej porze mniej więcej wyjechała była. Teraz dowiedziałyśmy się od Jasi, że p. Hania była właśnie w pociągu, który uległ katastrofie i tylko przypadek zrządził, że wyszła cało. Jechała w pierwszym wagonie, ale że był w nim straszny tłok, w drodze przesiadła się do ostatniego, w którym tylko wyleciały szyby, ale się nie wykoleił. Chwała Bogu, że nic się jej nie stało, choć to westchnienie zawsze oznacza też: chwała Bogu, że innym się coś stało.

O 2.15 z Dylem na zastrzyk. Wieczorem cudowny spacer przy księżycu.

3.I.[1958] Piątek. Przed południem z Anną „na Komorów” i wstąpiłyśmy do pani Pęskiej. Anna zachwyciła się jej pięknością. W samej rzeczy nawet bezzębność, głuchota i starość nie były w stanie jej zeszpecić i ująć jej „charme’u”. Tym razem był jej zięć, który częstował nas kawą i tortem. Przy sposobności dowiedziałyśmy się interesujących rzeczy o córce Toli, dr Pęskiej-Laskowskiej. Jest tak jak ojciec laryngologiem, ale ma rzadką specjalność – chirurgię plastyczną, operuje zajęcze wargi, złamane i krzywe nosy i tp – przywraca urodę nieszczęśliwym i szpetnym. Jej mąż (bezrobotny od wojny eksdyplomata) pokazywał album z zadziwiającymi fotografiami jej wyników. To są niezwykłe rzeczy, w kraju dopuszczającym prywatne leczenie (choćby i socjalistycznym) byłaby bogata, boć i bogaci potrzebują takich zabiegów – tu dom tonie w biedzie, a ona haruje za nędzną pensję szpitalną. Wieczorem znów czarujący spacer przy księżycu. Troszeczkę śniegu przypadało.

4.I.[1958] Sobota. Wczoraj listonosz przyniósł mi 780 zł honorarium z „Kameny” (za co?). Rano z Brzostkową „do miasta” i nakupiłam na dwa dni świąt czego się dało, a zwłaszcza wszystkiego do faworków, bo Anna oświadczyła, że usmaży faworki. Potem z Anną i Dylem do lasu. Bo obiedzie Anna źle się czuje na serce. Ja z Dylem na zastrzyk do pani Jankowskiej. Martwię się stanem zdrowia Anny i przykrym usposobieniem Tulci. Wieczorem kończę brulion artykuliku do „Życia W-wy”. Anna smaży chruścik. Dzień był przepiękny, wieczorem 8 st.mrozu, księżyc prawie w pełni.

16.I.[1958] Czwartek. Ile czasu nie tknęłam tych notatek! Jak niewielu już sprawom naraz mogę podołać!

6-go w Trzech Króli popołudniu przyjechał Jurek autem i pojechałyśmy wszystkie trzy do Warszawy. Zabrałam Dieckmanna przekład „Gwiazdy Zarannej” z myślą, że to sobie spokojnie przerobię, tymczasem już 7-go zatelefonował z Berlina, że 10-go rękopis idzie do druku i z prośbą, żeby moje uwagi przesłać pocztą dyplomatyczną. Zaraz porozumiałam się z p. Kowalikową z MSZ, kurier jechał czy leciał do Berlina 9-go, ale gotowe miałam uwagi tylko do „Pielgrzymki do Warszawy”, to więc wysłałam. 16-go obiecano mi następną okazję – zorjentowałam się, że nie zdążę całego tekstu przerobić. W sobotę pani Rządkowska z „Czytelnika” zatelefonowała do Dieckmanna z prośbą, żeby czekali ze składaniem aż skończę cały tekst. Zgodził się, ale ze smutkiem. A przecież mógł był przesyłać mi do przejrzenia poszczególne opowiadania w miarę jak je tłumaczył. Jest sporo błędów rzeczowych.

We czwartek 9-go byłam rano w Lecznicy (spotkałam tam Jastruna), gdzie zrobili mi roentgena klatki piersiowej, pobrali krew i wzięli mocz do analizy. W piątek 11-go wizyta u dr Hoffmana. Czułam się w owe dnie tak dobrze, byłam pewna, że i objektywnie wszystko jest w świetnym porządku. Tymczasem aorta jest rozszerzona, ciśnienie 200 na 120, obraz krwi prawie się nie poprawił, opad – 25-60. To wszystko bardzo mnie speszyło i zaraz poczułam się gorzej. Jedno jest pewne – przestała mnie boleć lewa noga i poprawił mi się głos. To są wyniki nie palenia.

W sobotę 11-go zaraz po wczesnym obiedzie Anna i Tulcia pojechały do Komorowa. Po mnie przyjechała p. Irena Szymańska i zawiozła mnie w Al.Ujazdowskie do lokalu ZASP o ile się nie mylę. Niesłychanie ponury lokal. Samo poczucie, że muszę być w towarzystwie mało mi znanych osób i że jak każdy z jurorów (bo to było jury pierwszy raz w tym roku przyznawanej Nagrody Wydawców) będę musiała choć parę słów powiedzieć – sprawiło, że dostałam szalonego bicia serca, bólów w rękach i w ramionach.

Wbrew moim i Anny przewidywaniom nie było żadnej wielkiej dyskusji i żadnej drastycznej różnicy zdań. Zdaje się, że partyjni członkowie jury tak się bali, aby nie nagrodzono Andrzejewskiego, że nie tylko wszyscy zgodzili się na Hłaskę, ale dwu matadorów partyjnych: Bieńkowski i Żółkiewski wygłosili entuzjastyczne przemówienia na cześć Hłaski. Andrzejewski zresztą nie miał jakoś zwolenników, nawet Kott nie bardzo go popierał. W pierwszym głosowaniu Andrzejewski, Bratny i Stryjkowski mieli tylko po jednym głosie, do drugiego głosowania weszli już tylko Hłasko i Szczepański (Jan Józef). I drugie – zdecydowało. Hłasko dostał 9 głosów, Szczepański – 3. Za Szczepańskim głosowali: Kossak-Szatkowska, Konrad Górski i... Przyboś, który o Hłasce mówił niemal z pogardą. Dziwnie byłam jak na taki mały wysiłek zmęczona. Podano nam nawet obiad i dosyć dobry, ale zjadłam z niego tylko sandacza w galarecie, wypiłam filiżaneczkę barszczu i jeden kieliszek wina. W domu nic już nie jadłam i wcześnie położyłam się spać. Zajęta cały czas to gośćmi (byli w tym okresie Kottowie, Kazia, pani Wilczkowa), to poprawianiem przekładu Dieckmanna, to lecznicą, to owym jury – nic nie miałam przygotowanego ani zapakowanego do Komorowa. Liczyłam tylko na niedzielę rano, tymczasem w niedzielę rano zatelefonował prof. Gunnar Gunnarsson, polonista z Upisali [?], że jest w Warszawie i czy może mnie odwiedzić. Rozporządzał tylko tym dniem, a ja z Jurkiem umówiłam się, że przyjedzie po mnie o wpół do trzeciej! Cóż było robić – poprosiłam profesora na 12-tą. Przyszedł jakiś odmłodniały i wyprzystojniały. Przyniósł mi „od żony” w podarunku śliczny mohair’owy szalik bordo, a dla Tulci i Anny herbatę i czekoladę. Morderczo mnie zawstydził oznajmiwszy, że miał drugi taki szal dla Anny, ale że mu go w Bristolu ukradli! To się wydaje nie do wiary! W reprezentacyjnym hotelu dla cudzoziemców! Przed wizytą Gunnarssona, kiedy na łeb i na szyję szykowałam rzeczy do Komorowa, przyszła jeszcze z wizytą Frania!

Kiedy wreszcie z wszystkim się uporałam i zjadłam z Jasią kaszkę krakowską z kartoflami – już po drugiej zadzwonił Jurek, że nie może uruchomić auta. Krótkie spięcie w prądnicy. Niebawem zadzwonił znowu, że jeszcze próbuje, że przyszedł jego kolega Chmielewski, z którym, być może, razem dadzą defektowi rady. Że za dwadzieścia minut zadzwoni albo przyjedzie. Gdy nie przyjechał i po 40 minutach, poleciłam Jasi jechać do Komorowa i dałam jej na taksówkę do stacji. Widziałam oknem jak odjeżdżała z postoju, a jednocześnie od drugiej strony zajechał... Jurek. A Jasia nie w ciemię bita spostrzegła w porę auto, dała dwa złote taksówkarzowi i nadbiegła natychmiast po wejściu Jurka. Z opóźnieniem więc, ale jeszcze przed zmierzchem przyjechaliśmy do Komorowa. O wpół do szóstej Anna i Tula z Jurkiem odjechały do Warszawy.

Cały poniedziałek, wtorek i środę pisałam uwagi dla Dieckmanna. Wczoraj o wpół do 10-tej wieczór skończyłam, ale niestety zdołałam tylko przerobić „Trzecią jesień” i „Na wsi wesele”. Jeszcze wszystkie te mniej ważne opowiadania zostały. Dziś rano p. Hania pojechała do W-wy i zawiozła cały ten materiał do MSZ. Ja uporządkowałam pokój i piszę zaległy dziennik. Na dworze cały styczeń z wyjątkiem paru pierwszych dni – czy wyż, czy niż – jednako mgliście, pochmurno, ciemno, wilgotnie, pod nogą błoto pomieszane ze ślizgawicą, gdzieniegdzie trochę śniegu.

Kiedy skończyło się posiedzenie owego jury, Iwaszkiewicz powiedział: „No, ale nasz sąd może wywołać komplikacje polityczne. Bo jakże to? Dwu ministrów, Prezes Związku Nauczycielstwa, przedstawiciel PAN, Prezes Związku Literatów, Komitet Pokoju – oto jakie instancje udzieliły nagrody Hłasce”. Kiedy potem znaleziono Hłaskę (który gdzieś pił) i Jarosław wręczał mu czek i przemawiał, warto było widzieć jego twarz – wyglądała jak wybuch bomby jądrowej, zapewne bał się, co Moskwa powie na tę nagrodę. Kiedy skończył oficjalną króciutką przemowę zawołał takim tonem: „Marek, chodź!” – że siedzący koło mnie Paweł Hertz mruknął: „Jak to erotycznie zabrzmiało...” Rzeczywiście zabrzmiało to, jak: „Chodź do łóżka!”

Podobno astronomowie zanotowali pył radioaktywny nad Polską. Właśnie w tej chwili podobno jeszcze nad nią się snuje. Dziś, kiedy wróciłam ze spaceru w lesie, zastałam panią Arctową. Przyjechała z wkładką bibliograficzną do „Ludzi Stamtąd”, zjadła ze mną obiad i zaraz odjechała. Między 6-tą i 7-mą wróciła p. Hania.

17.I.[1958] Piątek. Na dworze ciągle straszliwie ciemno, a dziś zerwał się wiatr. P. Hania robi pasztet i ciasteczka. Anna mówi, że ten dziennik będzie może jedynym dziełem, jakie po mnie pozostanie. A co już z niego się robi? Mniej niż nic.

18.I.[1958] Sobota. Rano p. Hania telefonuje z poczty do Anny. Przyjadą z p. Szymańską o wpół do trzeciej na obiad. Więc na gwałt przygotowujemy się do tego obiadu. Auto PIWu przyszło punktualnie, pani Irenie podobała się moja samotnia, sprawy moje z nią załatwiłam, ale spieszyła się i wyjechała przed czwartą – tak że była najwyżej 5 kwadransów. Pogoda po bardzo wietrznej nocy, która rozdarła wreszcie brudne opony mokrych mgieł, była śliczna, słoneczna i jeszcze po wyjeździe p. Szymańskiej zrobiłyśmy przy kolorowej zorzy z gwiazdą wieczorną w oku – b. przyjemny spacer. Tulcia nie chciała iść. Przyjechała jakaś markotna i posępna, a i Anna w rozdrażnionym humorze.

19.I.[1958] Niedziela. Dzisiaj znów brzydko i deszcz leje. Na szczęście Anna umówiła się z Jurkiem, który przyjechał około wpół do czwartej. Po herbacie około piątej odjechali. Przed siódmą przybyła p. Hania. Jest całkowicie zaprzątnięta swoimi sprawami, ma dwu konkurentów, z których jeden właśnie się jej oświadczył.

20.I.[1958] Poniedziałek. Rano Dyl zaczął w hallu gwałtownie szczekać. Podeszłam do drzwi balkonowych – pani Hołyńska na balkonie zawieszała między gałązkami dereniu ogromny płat słoniny. Coś mi już o połciach słoniny, które skąciś dostali, opowiadała. Otworzyłam lufcik i zaprosiłam ich (bo i on był) do wnętrza, ale nie chcieli wejść. Spieszyli dokądś, a m.in. z drugim takim płatem słoniny do p. Pęskiej. Teraz mam przed oknem poprostu „zbiorowy punkt żywienia”. Ot i znalazła się para świętych Franciszków z Assyżu.

Wkrótce potem przyszedł Morawski z wozem i koniem, że może zaraz jechać po koks i węgiel do Pruszkowa. Panna Hania przebrała się w kurtkę i spodnie narciarskie, wdziała „mokasyny” i pojechała na wozie. Zanim jeszcze odjechała Dyl raptem nieoczekiwanie wyrzygał się na mój dywanik przed tapczanem ogromną masą rzygatywną, w której było wszystko, co przez całą ostatnią dobę jadł – niepogryzione i niestrawione. Ohyda była sprzątać to wszystko. W południe wracając ze spaceru poszłam do śmietnika za garażem zobaczyć, dlaczego pies, jak go wypuścić do ogrodu, tam zawsze przebywa i nie daje się stamtąd odwołać. Brzostkowa oskarżyła go, że dziurą w siatce dostaje się na działkę Tenczynów i tam wyjada resztki z ich śmietnika – gdyż wyrzucają śmieci na ziemię. Obejrzałam bardzo starannie. Nigdzie niema najmniejszej szpary w siatce – i niema wyrzucania śmieci na ziemię. Za to u nas, gdzie mam zamykany i murowany śmietnik, od czasu, gdy stwierdziłam, że „Babus” trzyma go otwartym i kazałam go zamknąć – pozostawia go wprawdzie zamkniętym, ale go wcale nie otwiera. Resztki jedzenia z kuchni wyrzuca na stos popiołu i żużla; Dyl, taki grymaśny w domu, potem to z żużlem i popiołem zjada. Zwróciłam „Babusowi” uwagę, że śmieci i resztki należy bezwarunkowo wyrzucać do specjalnie na ten cel wybudowanego śmietnika. Brzostkowa obraziła się i kiedy przyszedł koks nie raczyła się ruszyć ze stołka. P. Hania powyjmowała i powkładała okna w piwnicy, posprzątała potem w piwnicy i na dworze. „Babus” okazywała na wszystko wręcz absolutną obojętność.

21.I.[1958] Wtorek. Całą pocztę do Niemiec – dla Dieckmanna i dla pisma „Die Welt” w NRF już przygotowałam. W południe p. Jankowska, trzeci zastrzyk witaminy B.12. Po obiedzie Brzostkowa wychodzi, przygotowuje paczkę dla chorej córki, gruźliczki w sanatorium. Gdy wróciła – udręczone jej posępnym humorem i nieżyczliwością poszłyśmy szukać owej p. Stasi Tkaczyk, żeby ją prosić o znalezienie kogoś na miejsce Brzostkowej. Ale błądziłyśmy daremnie po ciemku, p. Hani zdawało się tylko, że pamięta, gdzie owa p. Stasia mieszka.

Czytam nr NRF ze stycznia bieżącego roku. Drukują Camusa wstęp do wznowienia jednej z jego pierwszych książek: „L’Envers et l’endroit”. Bardzo gurmandowe zwierzenia pisarskie, jakby udany Rudnicki z „Niebieskich Kartek”. Ale bardziej zainteresował mnie A.M.Ciorana: „Quelques impressions sur la Russie”. To ten sam zgalicyzowany Rumun, którego p. Jerzy nazwał jednym z wielkich pisarzy czasu, i którego przerażająco pesymistyczne myśli w listach cytował. A jeśli ten wistocie, to ciekawe było skonstatować, jak skrajny pesymizm z łatwością prowadzi do uwielbienia tyranii.

22.I.[1958] Środa. W nocy spadł śnieg. Rano w rozmowie z p. Hanią okazało się, że Brzostkowa na nią jest obrażona, gdyż p. Hania jeszcze przedemną zauważyła wyrzucanie resztek i śmieci na ziemię i zrobiła jej o to uwagę, „Babus” była więc pewna, że p. Hania na nią mi „naskarżyła”. Summa summarum – między Brzostkową i p. Hanią jest antagonizm równie silny jak między Tulą i p. Hanią. Zdaje się, że to jest przy usposobieniu p. H. nieuniknione, chyba że trafi na istotę o tak nieprzebranych zasobach poczciwości jak nasza Jasia.

Po wyjeździe p. Hani nasz hydrofor zawarczał i zatrzymał się. Wyruszyłam do Klimaszewskiego, by pomógł ręcznie napompować wody. Po drodze spotkałam zięcia Toli Pęskiej, którego tu nazywają „Miecio”. Powiedział, że on sam konserwuje i naprawia swój hydrofor. Że w każdym razie sprawdzi, czy to nie korki się spaliły. A trzeba dodać, że zaraz po wyjeździe p. Hani Brzostkowa zrobiła się pogodna i łagodna, że do rany ją przyłóż.

Korki nie okazały się spalone, poszliśmy więc z powrotem do domu Pęskich, żeby zatelefonować do elektromontera Ringa, lecz okazało się, że nie ma on telefonu. Wobec tego p. Laskowski ofiarowuje się wrócić do mnie i napompować wody, a potem sam pójdzie sprowadzić Ringa. Wracamy do mnie, ja trochę zniecierpliwiona tą nadskakującą a nieefektywną uprzejmością – nadto z tego, co o nim słyszę, powątpiewam, czy potrafi on cośkolwiek dobrze zrobić. Gdy podchodziliśmy do mego domu, motor się nagle włączył! Czy pomogło tę parę ruchów skobelkiem automatu, zrobionych przez p. Lask.[owskiego] za jego pierwszą bytnością, czy wogóle wydało mi się tylko, że motor się zepsuł – dość że funkcjonował znowu jak szatan. Zapraszałam p. Lask.[owskiego] na kawę, ale nie chciał zostać, że nie ubrany i spieszy się, bo czeka na hydraulika (zdaje się, że jego funkcją życiową jest czekanie i spieszenie się) – u nich także coś z wodą się zepsuło. A teraz puęta tego błahego zdarzenia. Kiedy „Miecio” wyszedł, Brzostkowa odmłodzona, promieniejąca, z lśniącymi oczyma, wręcz nie ta sama i niby urzeczona – woła tajemniczo: „Pani wie co się stało? Jak pani poszła, ja uklękłam i tak się modlę: „O, mój Boże, daj żeby ten motorek się włączył, bo to by pani parę złotych musiała wydać”. Modlę ja się tak, modlę, aż tu motor jak nie huknie, jak nie pójdzie! No, widzi pani, cud!” Cóż było rzec? Trzeba jej było dać jakąś satysfakcję za pewność, że wyjednała u Boga naprawę motoru. Wróciwszy z drugiej wyprawy „na Komorów” powiedziałam jej: „Wstąpiłam do kościoła i podziękowałam Bogu, że panią Brzostkową wysłuchał”. Była całym tym incydentem bardzo ufetowana.

23.I.[1958] Czwartek. Na spacerze w lesie z p. Hanią. Zaczyna się zima, wiatr bardzo mroźny. W styczniowym nrze NRF są u Camus’a zdania, które mnie zastanowiły: „Il n’y a pas d’amour de vivre sans désespoir de vivre”. „Les temps du vrai désespoir... sont venus et ils ont pu tout détruire en mois, sauf justement l’appétit désordonné de vivre”. I zdanie: „Si du moins on pouvait vivre selon l’honneur, cette vertu des injustes”. Miał tu, zdaje się, na myśli polemikę Aragona z Francuzami, występującymi z partii komunistycznej. Aragon powoływał się wtedy właśnie na honor, nie pozwalający mu opuścić sprawy stalinizmu.

24.I.[1958] Piątek. Rano p. Hania wyjeżdża do Warszawy. Cały dzień sama, lecz mimo to bardzo niewiele zrobiłam. Ledwie upchnęłam cokolwiek zalegającej korespondencji. Myślenie jeszcze nie szwankuje, tylko bardzo zawodzą siły wykonawcze.

25.I.[1958] Sobota. Rano próbuję się połączyć z domem od Toli Pęskiej, ale nie mogłam dostać połączenia. Dostałam je dopiero na poczcie. Nie było tego ponurego i ordynarnego chłopaka, tylko względnie uprzejma czarnucha, która nie tylko połączyła mnie z własnego aparatu, ale jeszcze wystawiła mi go przed okienko. Okazało się, że zapowiedziany Korzeniewski nie przyjedzie, natomiast jutro może przyjedzie Parandowska z Piotrusiem, a w chwili, gdy telefonowałam, Tula (która nie wiem dlaczego nie poszła tego dnia do szkoły) już była z Jasią w drodze do Komorowa. Jakoż, gdy wracałam do domu, spotkałam je po drodze. Dzień cudownej piękności, rano 7 st. mrozu, Komorów w bieli, sadź – coś niewiarygodnie pięknego.

26.I.[1958] Niedziela. 13 st. mrozu, sadź jeszcze obfitsza i piękniejsza. La Babe ma dziś wolną niedzielę, chce ją całą spędzić w kościele. A propos „paszkwilów” Sandauera, rozmawiałyśmy z Anną, że kręcenie nosem na wszystko i wykrzywianie się jest cechą już nie plebejską, ale hołotną i trywialną. I estetycznie, i moralnie, i życiowo zawsze wyżej stawiam przydawanie wartości życiu, niż odejmowanie jej. To jest kwestia właśnie elegancji wewnętrznej. Tego, rzecz jasna, nie można mięszać z tzw lakiernictwem i zakłamywaniem rzeczywistości na różowo – właściwym w okresach terroru i tyranii. A tak łatwo jest mieszać te rzeczy, tak trudno je rozróżniać. „Bon discernement” – wołał już o to Pétif de la Bretonne.

W grudniowej „Twórczości” (numer dopiero teraz się ukazał) jest essej José Ortegi y Gasset’a o „dehumanizacji sztuki”. To esej z 1925 roku, a sumuje właściwie zjawiska, które były aktualne przed pierwszą wojną światową za czasów mojej młodości. Ale esej jest świetny, analiza estetyczna i psychologiczna gustów, postaw itp znakomita, rzecz przytym doskonale objektywna jak na filozofa, który jednak woli koniec końców sztukę nie zdehumanizowaną całkowicie. Pierwiastki kreacjonizmu, deformacji, dehumanizacji, naturalizmu i realizmu wchodzą zresztą do sztuki od wieków z przewagą raz jednych, to znów innych. Masom będzie się zawsze podobała sztuka nachylona ku realizmowi i naturalizmowi, znawcom – sztuka zdeformowana lub czysty kreacjonizm, choć np egipska, hinduska, perska, chińska sztuka religijna, która jest z natury rzeczy sztuką mas – były antyrealistyczne, a tak samo sztuka Inków czy Mayów, czy nawet średniowieczna, egipska lub poprostu folklor, do którego dopiero nasza epoka wprowadza „humanizację” psując tym nieraz jego „dehumanizowaną” ornamentykę. Nie można też zawężać pojęcia „kreacjonizmu”, ani narzucać wszystkim kanonów abstrakcyjnych. We wszystkich konwencjach artystycz. można być twórczym, albo nie twórczym i w każdej – trzeba być znawcą, żeby odróżnić osiągnięcie od mistyfikacji.

Pogoda nadal nieprawdopodobna, wszystko okryte sacią, jak wyrobione z kryształów czy porcelany. Zrobiłyśmy we dwie z Anną i Dylem fantastyczny spacer do lasu. Przyjechała Parańdzia z Piotrusiem, załatwia jakieś swoje sprawy (niby to chce tutaj kupić willę). Tula więc chodzi z nimi. Usposobienie Tuli daje się we znaki od rana do wieczora i właściwie psuje zawsze sobotę i niedzielę. Biedna Anna, już i ona zaczyna to widzieć. Kiedy zeszłej niedzieli powiedziałam Tuli, że Magdy ojciec przeszedł ciężką operację, a matka też bardzo chora, że Magda podobno całymi dniami płacze, więc może trzeba ją odwiedzić, Tula na to: „Jak płacze, to tym bardziej nie mam po co do niej chodzić, bo przecież nie będzie się mogła ze mną bawić”. Może to taka przekora? Kiedy dzisiaj przed ich odjazdem zapytałam, gdzie są narty (popsuły się jej wiązania), bo przecież trzeba je zabrać do Warszawy dla naprawienia, burknęła jak zawsze opryskliwie, że w garażu. Ja: „No, to trzeba je przynieść”. Tula: „Jakto, mam się ubierać i znów iść do garażu?” Ja: „Tulciu, przecież nie chcę, żebyś miała przyszłą niedzielę tak zepsutą jak tę. Uprzedzałam cię, że narty muszą być zabrane do Warszawy”. Tula: „Coo? To ja może mam je nieść do kolejki?” Uspokoiła się dopiero i przyniosła narty, kiedy ją zapewniłam, że Jurek będzie je niósł. Anna mówi, że wszystkie dzieci są takie. To tak nie jest. Wszystkie dzieci są już w dzieciństwie takie, jacy będą z nich ludzie. Bywają i dobre dzieci, a przynajmniej miłe. I tylko te można lubić. Tula mrozi, zniechęca, zamordowuje najdalej idącą gotowość lubienia jej. Zmrozi w końcu nawet uczucia Anny – chyba że coś w niej się odmieni, bo są w niej zadatki na pozytywną odmianę, ale jakże nikłe czy głęboko ukryte.

Niestety, nasze auto znów się zepsuło. Nawalił akumulator i Jurek przyjechał o czwartej kolejką. Tak więc odjeżdżali w sześć osób: Anna, Parańdzia, Jurek, Jasia i dwoje raczej niesympatycznych dzieci, które właściwie nie są już dziećmi, ale traktowane są jak dzidziusie.

27.I.[1958] Poniedziałek. 16 stopni mrozu, fantastyczne słońce od rana, świat niby w ślubnej bieli. Anna opowiadała, że Parańdzia roztaczała przed nią zdumione żale, że wielki Jan nie dostał nagrody wydawców. Jakoby powiedziała o naszym jury: „Wstydu nie mają!” Zasiadając do tego jury nie wiedzieliśmy, że nagroda wynosi 40 tysięcy złotych. Gdy to nam przy odczytywaniu regulaminu oznajmiono, Iwaszkiewicz zawołał: „To ja teraz rozumiem, dlaczego Parandowski odmówił wejścia do tego jury”. I okazuje się, że Iwaszkiewicz miał rację. Miał też rację, gdy przy omawianiu „Petrarki” powiedział: „Parandowski jest klasykiem literatury, powinien tu z nami siedzieć i sądzić, a nie oczekiwać nagrody”. Tylko że równie mało eleganckie są te sądy Iwaszkiewicza, jak pretensje Parańdzi. A ja byłam taka naiwna, że rozważając tę sprawę pomyślałam po słowach Jarosława: „Parandowski nie przyjąłby tej nagrody udzielonej mu w ustroju i poniekąd przez ustrój, którego nienawidzi albo raczej, którym z wyżyny swojej pogardza”.

28.I.[1958] Wtorek. Dzisiaj wieczorem słyszałam w radiu oddawna nie nadawany kwintet fortepianowy Es-dur Schumana. Jest zawsze godny słuchania. St. go tak lubił! Słuchałam jakby z nim znów na nowo, a i ostatni raz z nim go chyba jeszcze słuchałam. To straszne, ale ja od śmierci Mariana (1925!) a potem jeszcze – Stacha – codzień budzę się z uczuciem, że budzę się po pogrzebie!

29.I.[1958] Środa. Pani Jankowska nie przyszła na zastrzyk, więc popołudniu poszłam sama do Ośrodka, choć tego nie lubię, bo te zastrzyki robię i płacę prywatnie. Śliczny dzień, ale już blisko zera. Skończyłam mały kawałek do „Życia W-wy”. Aż wstyd! Dla napisania trzech stron (niecałych) zużyłam 30 str świetnego szwedzkiego papieru – oprócz brulionów. To straszne już niedołęstwo pisarskie.

30.I.[1958] Czwartek. Śniło mi się, że wędrowałam z Warszawy ku jakiemuś upragnionemu celowi. Szedł ze mną ktoś bardzo bliski, a więc ktoś z umarłych. Przedzieraliśmy się przez zarośla i sztywne, gęste, jakby rtęcią płynące strumienie. Jakoś poznawaliśmy, że błądzimy. Ktoś mówił: „Zanadto poszliście na Zachód, zanadto na lewo”. A szliśmy ku północy. Wisłę mieliśmy za sobą i wiedzieliśmy, że mamy ją za sobą. Ktoś powiedział: „Idziemy na Mławę”.

P. Hania pojechała dziś do Warszawy. Listy od Juliusza i od Henryka. Robię notatki do eseju na marginesie Ortegi. Na dworze ciemno, idzie do „odwilży”.

31.I.[1958] Piątek. Wczoraj popołudniu przywieźli drzewo. Wyszłam tak jak stałam i już dostałam takiego kataru, że noc była torturą. Trzy razy zapuszczałam privinę – starczało ledwie na dwie godziny. Nie wiem, czy od tego zatkanego nosa, ale i ciśnienie piekielnie mi dokuczało. Przy którymś z krótkich zaśnięć śniło mi się, że byłam świętym Franciszkiem, miałam popełnić samobójstwo, powiesić się. Wiedziałam, że muszę to zrobić, a jednocześnie coś we mnie czekało jakiegoś ocalenia. Nagle zesztywniałam, straciłam oddech, krzyknęłam: O, Boże! – i padłam na podłogę – budząc się, oczywiście w łóżku, lecz z przykrymi sensacjami.

P. Hania wstała dziś o godzinie 6-tej i kupiła na wozie polędwicę wołową, rzecz rzadką i trudną do nabycia.

1 Lutego.[1958] Sobota. Pogoda odwilżowa, ale w Komorowie śnieg jeszcze ciągle się trzyma. Rano przepisuję moje dzienniki, do czego wróciłam wczoraj. Po obiedzie trochę leżę (męczą mnie bóle w obu rękach i „podmostkowe”). Po trzeciej przyjeżdża Anna i Tulcia, ale nie wychodzimy już tego dnia na spacer, pogoda nazbyt brzydka. Rozmowa z Anną o José Ortega y Gasst’cie. Okazuje się, że to był ulubiony pisarz jej męża. Mam na temat jego esseju mnóstwo uwag – niektóre wydają mi się nie całkiem głupie, ale Anna słucha mnie z miną takiej dezaprobaty, że więdnę wewnętrznie.

2...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin