Roberts Nora - Dziedzictwo Donovanów 01- Zniewolenie.pdf

(615 KB) Pobierz
13651201 UNPDF
NORA ROBERTS
ZNIEWOLENIE
PROLOG
Urodziła się owej pamiętnej nocy, kiedy Drzewo Czarownicy runęło na ziemię.
Od pierwszego oddechu czuła smak swojej władzy - upojny i zarazem gorzki. Jej życie
miało stać się kolejnym ogniwem łańcucha równie długiego jak historia ludzkości;
łańcucha mieniącego się blaskiem legend, podań ludowych i baśni, ale dopiero pod
cienką warstwą pozłoty kryła się jego prawdziwa, odwieczna moc.
Nie tylko w Monterey, ale w wielu odległych zakątkach świata świętowano
hucznie to wydarzenie. Wszędzie tam, gdzie nadal kwitła magia - pośród zielonych
wzgórz Irlandii, na wrzosowiskach Kornwalii, kamienistych wybrzeżach Brytanii czy
też w jaskiniach Walii - pierwszy płacz niemowlęcia powitano z radością.
Kiedy jej matka wydała ostatni krzyk bólu, stare drzewo umarło. Spełniła się
ofiara, dzięki której nowa czarownica przyszła na świat.
W przyszłości wybór miał należeć do niej samej - w końcu każdy dar można
odrzucić, przyjąć z wdzięcznością albo zmarnować. Na razie jednak była maleńkim
dzieckiem. Wymachiwała zaciśniętymi piąstkami, zanosząc się rozpaczliwym
płaczem, kiedy uśmiechnięty ojciec po raz pierwszy pocałował ją w czoło.
Matka łkała ze szczęścia i z żalu. Wiedziała już, że tuli do piersi ich jedyną
córkę. Jedyny owoc ich miłości.
Umiała patrzeć i zrozumiała.
Kołysząc dziecko w ramionach, nuciła starą melodię i rozmyślała o tych
wszystkich rzeczach, których będzie musiała się nauczyć. O błędach, które popełni.
Zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia - za kilkanaście lat, które miną
niepostrzeżenie - jej córka także zapragnie miłości.
Miała nadzieję, że z całej swojej wiedzy i doświadczenia, spośród wszystkich
mądrości, jakie jej przekaże, Morgana zapamięta tę jedną najważniejszą.
Że źródłem najczystszej magii jest serce.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Miejsce, w którym rosło Drzewo Czarownicy, upamiętniała kamienna płyta.
Turyści czytali wyryte na niej słowa, podziwiali krajobraz, inni przychodzili odpocząć,
popatrzeć na skaliste wybrzeże i wygrzewające się w słońcu foki.
Starzy mieszkańcy Monterey pamiętali niezwykłe drzewo i przypominali
młodszym, że w noc jego upadku urodziła się Morgana Donovan.
Niektórzy przekonywali, że to był palec boży, inni - wzruszając ramionami -
twierdzili, że to czysty przypadek. Wszyscy zgadzali się co do jednego: trudno o lepszą
reklamę „kolorytu lokalnego” niż samozwańcza czarownica, która przyszła na świat w
sąsiedztwie czarodziejskiego drzewa, w noc, kiedy...
Nash Kirkland uznał tę opowieść za inspirującą i zabawną. A nie ulega
wątpliwości, że do spraw nadprzyrodzonych miał wyjątkowego nosa. Wampiry, duchy
i wilkołaki były jego chlebem powszednim: w sensie jak najbardziej dosłownym,
bowiem robiąc o nich filmy, zarabiał na więcej niż dostatnie życie.
I nie zamieniłby tej pracy na żadną inną.
Czy wierzył w istnienie upiorów i czarownic? Nonsens. Wiedział, że ludzie
nawet przy księżycu nie stają się wilkołakami, umarli nie wychodzą z grobów, a miotły
nie służą do latania. Takie rzeczy zdarzają się wyłącznie w baśniach i w filmach.
I całe szczęście. Jak to dobrze, że w książkach i w kinie wszystko jest możliwe.
Nash, człowiek trzeźwo patrzący na życie, jak mało kto zdawał sobie sprawę, że
ludzie poza pracą potrzebują rozrywki. Tęsknią za czystą, oderwaną od rzeczywistości,
iluzją. Lubią marzyć, śnić na jawie, bać się potworów.
On sam, stąpając mocno po ziemi, uwielbiał przecież fantazjować. Z okruchów
ludowych przesądów i legend wyczarowywał scenariusze, którymi od siedmiu lat
straszył i zachwycał publiczność.
A świadomość, że straszy skutecznie, sprawiała Nashowi ogromną, niemal
fizyczną przyjemność. Od czasu do czasu pozwalał sobie na wyjątkową frajdę: z torbą
prażonej kukurydzy wpadał do pierwszego lepszego kina na własny film, sadowił się
wygodnie w ostatnim rzędzie i wzdychał uszczęśliwiony, kiedy ludzie kulili się z
przerażenia, wydawali stłumione jęki albo zamykali oczy... Warto było się trudzić,
myślał w błogim zadowoleniu.
Przed każdym kolejnym scenariuszem zamieniał się w tytana pracy. Studiował
źródła z pedantyczną dokładnością, nie lekceważąc żadnego szczegółu. Pisząc na
przykład „Krew o północy”, spędził w Rumunii cały tydzień na rozmowach z
człowiekiem, który przysięgał, że jest potomkiem w prostej linii Vlada IV - Woło-
skiego Diabła, Księcia Drakuli. Nash nie pożałował wysiłku. Chociaż książęcemu
potomkowi nie wyrosły kły ani nie zamienił się w nietoperza, jego wiedza o
wampirach okazała się warta zachodu.
Tak właśnie powstawały scenariusze Kirklanda. Zaczynało się od
przypadkowego pomysłu: legendy, którą usłyszał od jakiegoś nawiedzonego „potomka
rodu” albo zwykłego gawędziarza. Potem mrówcza praca, podróże, grzebanie w
źródłach, ślęczenie nad książkami.
I pomyśleć, że tylu ludzi uważa go za dziwaka... Nash uśmiechnął się pod
nosem, wjeżdżając na Seventeen Mile Drive, drogę okrążającą pętlą półwysep
Monterey. On sam wiedział, że jest zwykłym, trzeźwo myślącym facetem. Jak na
Kalifornijczyka... Pisaniem horrorów zarabiał na życie. Wciągając ludzi w świat iluzji,
świat przesądów i fobii, straszył ich na własne życzenie. I robił to najlepiej, jak
potrafił.
Nash Kirkland umiał wyczarować na ekranie każde straszydło, powołać do
życia dowolną ilość upiorów. Szlachetnego doktora Jekylla przeobrazić w
odrażającego Mr. Hyde'a, albo uśmiercić bohatera klątwą faraona... Potrzebował do
tego wyłącznie kartki papieru. Magia słów. Nic więcej. Może dlatego był cynikiem.
Oczywiście bawiły go dreszczowce, opowieści o czarnej magii, ale nigdy nie traktował
ich poważnie. Wiedział, czym są. Tworami fantazji. Bujdami, którymi potrafił sypać
jak z rękawa.
Żywił cichą nadzieję, że Morgana Donovan, ulubiona czarownica Monterey,
pomoże mu napisać kolejny scenariusz. Od kilku tygodni, mimo że zajmował się
przeprowadzką i urządzaniem nowego domu, błądziła mu po głowie jedna uporczywa
myśl: współczesna powiastka o czarnej magii.
Pogwizdując pod nosem zastanawiał się, jak też wygląda młoda czarownica. W
turbanie na głowie, owinięta w czarną krepę? A może jest po prostu fanatyczką New
Age?
Co za różnica. Tylko prawdziwi odmieńcy nadają światu barwę i smak.
Nash postanowił iść na to spotkanie bez żadnego przygotowania. Żadnej
literatury fachowej na temat czarnoksięstwa. Wolał zabrać się do pracy z otwartym
umysłem i czystą wyobraźnią. Wiedział tylko, że Morgana Donovan urodziła się w
Monterey jakieś dwadzieścia osiem lat temu i że prowadzi sklep, w którym zaopatrują
się amatorzy ziół, kryształów, magicznych kamieni.
Zamierzał jej pogratulować, że nigdy nie opuściła swojego rodzinnego miasta.
Sam mieszkał w Monterey zaledwie od miesiąca i nie mógł wprost zrozumieć, w jaki
sposób znosił wszystkie poprzednie miejsca. Bóg wie, ile ich było... Co jedno, to
gorsze. Na samą myśl o zatłoczonych ulicach, smogu wiszącym nad Los Angeles,
skrzywił się z niesmakiem.
I znów pomyślał, że jest dzieckiem szczęścia. Gdyby opatrzność odmówiła mu
tej odrobiny talentu i wyobraźni, dzięki którym potrafił pisać scenariusze, nigdy nie
wyniósłby się z miasta, którego nie cierpiał, i nigdy nie kupiłby domu w bajecznie
pięknym zakątku północnej Kalifornii.
Zauważył sklep. Tak jak mu tłumaczyli: na samym rogu, pomiędzy butikiem a
restauracją. Widać było, że interesy w mieście kwitną, bo miejsce do parkowania
znalazł dopiero za następną przecznicą. Bardzo dobrze, krótki spacer dobrze mu
zrobi. Minął grupę turystów, którzy kłócili się, gdzie zjeść lunch, potem chudą kobietę
w purpurowej jedwabnej sukni, z parą afgańskich chartów. I biznesmena, który idąc
chodnikiem rozmawiał przez telefon.
Nash uwielbiał Kalifornię.
Zatrzymał się przed sklepem. Szybę witryny ozdabiał jeden prosty szyld:
WICCA. Pokiwał z uśmiechem głową. Staroangielskie słowo znaczące, ni mniej, ni
więcej, tylko... czarownica. Trudno o lepszą nazwę. Oczyma wyobraźni zobaczył stare,
zgarbione kobiety wędrujące od wsi do wsi, potrafiące odczyniać uroki i usuwać
kurzajki.
Scena w wiejskim plenerze, dzień. Niebo zachmurzone, wiatr pędzi zagonami i
wyje. W małej, nędznej wiosce, w której wszystkie płoty są dziurawe, a domy
zamknięte na cztery spusty, stara kobieta o pomarszczonej twarzy spieszy zakurzoną
drogą. Niesie ciężki, zakryty koszyk. Wielki czarny kruk kracze nad jej głową.
Trzepocząc skrzydłami przysiada na zardzewiałej furtce. Ptak i kobieta mierzą się
wzrokiem. Nie wiadomo skąd, z oddali, dobiega długi, rozpaczliwy skowyt.
Film urwał się nagle, kiedy jakiś człowiek wyszedł ze sklepu z odwróconą
głową, wpadając prosto na Nasha. Przeprosił zmieszany, ale Nash uśmiechnął się i
omal mu nie podziękował. Nie powinien folgować wyobraźni, póki nie porozmawia z
ekspertką. Spokojnie, pomyślał. Najpierw obejrzymy wystawę.
Stanął przed witryną oniemiały z wrażenia. Wstęga ciemnobłękitnego
aksamitu, udrapowana na stelażach różnych kształtów i wysokości, przypominała
rwącą, górską rzekę - z przełomami i wodospadem. Unosiły się nad nią
Zgłoś jeśli naruszono regulamin