Rolle Antoni - BEATRICE.doc

(278 KB) Pobierz
Rolle Antoni

Rolle Antoni

Beatrice

             

 

I

 

Komarowie nie zajmowali wybitnego stanowiska w Rzeczypospolitej. Że starą ruską szlachtą byli — nie ulega wątpliwości; już bowiem w początku XVI w. posiadali horodnię w zamku bracławskim, nadto kawał ziemi zwanej Strzeleżanami, a położonej nad Bohem . Wrychle jednak znikają z płaszczyzn ukrainnych, przenoszą się na Białoruś, gdzie tworzą linię używającą własnego herbu, oraz na Ruś Czerwoną, gdzie jako Korczakowie są znani. Pozostali na kresach wsiąkają w gmin, albo drobnymi dzierżawami chodzą. Mamy więc na początku zeszłego wieku mieszczanina tego nazwiska w Chwastowie, który dowodzi kupą „swawolnych hultajów" ; o sto lat wcześniej, bardzo poważnego woźnego „generała województwa kijowskiego, szlachetnego Stefana Komara" ; mamy wreszcie protopopa owruckiego Siemiona, który zaprzątał sobą ówczesną społeczność kresową, zadarł się bowiem z archimandrią, zawieszony w funkcjach kapłańskich, dlatego że po owdowieniu po raz wtóry się ożenił. Dopiero przyjęcie zjednoczonego obrządku gorszącej tej sprawie kres położyło.

Pan Stanisław Delfin Komar, hr. Korczak, właśnie należał do ubogiej rodziny osiadłej w ziemi lwowskiej na skromnym chudej gleby kawałku. Rodzina składała się z ojca, trzech braci i siostry; należało więc szukać chleba po świecie. Bohater nasz, niedługo myśląc, zaciągnął się do wojska polskiego, już dobrze po pierwszym kraju zaborze. Na szali wyboru zaważył interes osobisty, proces z rodziną Kossakowskich

o ogromne dobra, lezące w granicach uszczuplone] Rzeczypospolitej Opowiedzmy tu przebieg owych usiłowań młodego żołnierza, choćby dlatego, ze powodzenie jego późniejsze przypisywano nie szczególnemu zbiegowi okoliczności, ale pewnym wpływom ubocznym

Mikołaj Kaźmirz Kossakowski, podsędek bracławski, pan na Twierdzy i Bohorodczanach, miał dwie żony. Pierwsza, Tacjanna Strzyzowska (a połączył sią z nią sakramentem w r. ), powiła mu córką Krystynę Konstancję. Po zgonie pierwszej dozgonnej towarzyszki, zmarłej w r , pan podsędek po raz wtóry ponowił śluby małżeńskie z Zofią Czuryłówną, primo voto Czetwertyńską. Z niej doczekał się męskiego

             

               

 

 

  

 

             

 

 

potomstwa. Obie wniosły mu spore obszary ziemi w posagu, ostatnia wszakże znacznie większe od pierwszej. Otóż jedyna córka pana podsędka z pierwszego małżeństwa, Krystyna Konstancja, wyszła za Jakuba Komara, ubogiego szlachcica, którego teść zbył niewielką sumą pieniężną, obiecując po najdłuższym życiu zwrot całej schedy; do tego jednak nie przyszło. Mąż więc miał zawsze pretensje do posagu macierzystego żony, przekazał je swoim spadkobiercom, może się nawet i w sądach manifestował, ale Kossakowscy byli już tyle możni, że nie mógł im sprostać chudopachołek. W lat sto po zgonie podsędka bracławskiego () umarł jego prawnuk Stanisław Kossakowski, kasztelan kamieński (d.  marca r. ), ostatni z tej linii.

Ożeniony on był z Katarzyną Potocką, słynną „mądrochą". Dobra na Rusi Czerwonej położone przekazał jej na własność, na podolskich zaś i bracławskich oparł dożywocie. Do tego właśnie dożywocia rościli pretensję Komarowie. Prawnuk Jakuba zakrzątał się około procesu energicznie; spadek był ogromny, prawie bajeczny dla biednego szlachcica, jakby w dobie obecnej po nieznanym wujaszku w Ameryce, wynosił bowiem kilkanaście milionów złotych. Do spadku miało prawo sześć osób, może uboższych od pana Stanisława, a może mniej przedsiębiorczych i odważnych od niego, mianowicie: Zamysłowska, ks. Franciszek Rospini, ekspijar, i czterech Komarów, nie licząc braci i siostry, jedną z nim stanowiących schedę.

Młodzieniec zawarł z krewnymi umowę, otrzymał cesją wszystkich pretensji na własną osobę, poczynił pewne zobowiązania, i z pustą kaletą a sporym foliantem dokumentów podążył w r.  nad Wisłę, zaciągnął się do kawalerii narodowej, że zaś chodziło mu nie o militarną kreseytywę, ale o wykazanie praw do spadku, w podolskim województwie „sytuowanego", więc się przeniósł do regimentu stojącego w okolicy Latyczowa. Podział drugi kraju zastał go tutaj w stopniu porucznika. Naturalnie, że po wykonaniu przysięgi zaciągnął się do armii rosyjskiej.

Mężczyzna piękny, zręczny, nie bez ogłady, umiejący się akomodować, ulubieńcem został generała Lubowidzkiego, dowódcy ukraińskiej dywizji; kiedy więc ten ostatni, w połowie r. , otrzymał rozkaz przybycia do Petersburga, z żądaniem, by przywiózł z sobą kilku polskich oficerów różnej broni, bo cesarzowa chciała się przypatrzyć „uniformom" wojska Rzeczypospolitej, wówczas w liczbie wybranych znalazł się i Stanisław Delfin Komar. Towarzyszami jego byli — Pora

             

               

 

 

  

 

             

 

 

dowski, oficer pułku lekkokonnego, i Seweryn Bukar, jako reprezentant artylerii polowej. Delegacja owa doznała grzecznego przyjęcia, młodsi też kompanowie generała korzystali z sympatii; żadnego balu, żadnej fety dworskiej nie opuścili, na nabożeństwa nawet do pałacowej („przydwornej") uczęszczali kaplicy... Pierwsi dwaj zostali wrychle wcieleni do sztabu Płatona Zubowa. Komar bardzo się hrabiemu, w Zimowym rezydującemu dworcu, podobał; to mu pomogło do pomyślnego ukończenia procesu, ciągnącego się nieledwie półtora wieku. A dostał się ten proces do rąk cesarzowej z tego mianowicie powodu: Prawo, świeżo ogłoszone, chciało, żeby wszyscy mieszkańcy niedawno wcielonych do Rosji prowincji, należący do. uprzywilejowanego stanu, w pewnym z góry określonym terminie albo wykonali przysięgę na wierność nowej władzy, albo jeżeli się na to nie zgodzą, wyprzedali się i wynieśli za granicę, w przeciwnym bowiem wypadku majątek ich w ziemi ulegnie konfiskacie i wejdzie w skład dóbr państwa, hojnie potem rozdarowanych dygnitarzom rosyjskim. Kasztelanowa kamieńska mieszkała wówczas przeważnie we Lwowie albo w Krystynopohi w Galicji , nie zgłosiła się nawet na Podole, choć ją miejscowe władze administracyjne oszczędzały, ze względu na bliskie pokrewieństwo ze Szczęsnym Potockim, posiadającym wielkie u dworu zachowanie. Termin prolongowano — i to nie pomogło; wówczas doniesiono

o wszystkim cesarzowej, a poznała ona w młodości „mądrochę", spotykały się z sobą na jednym z dworów niemieckich, w Dreźnie czy Wiedniu: młoda księżniczka podobno wyróżniała wśród innych rezolutną Polkę; z czasem jednak, wskutek zmiany okoliczności, w dwóch przeciwnych oparły się obozach. Kiedy więc Katarzyna cesarzowa dowiedziała się, że druga Katarzyna Kossakowska nie chce wykonać homagium, że wreszcie dobra podolskie znajdują się tylko pod jej dożywociem, dała rozkaz, by wstrzymano się z ich konfiskatą i zwrócono je spadkobiercom. Pan Stanisław Komar skorzystał z chwili szczęśliwej, przedstawił swoje pretensje, pełnomocnictwa rodziny i już w końcu r.  wszedł w posiadanie spadku nie tylko po Strzyżowskich, ale

i po Czuryłach. Część mała tylko odpadła, mianowicie trzy wioski (Olczydajów, Kukawka i Niszowce), z których dwie pierwsze trochę wcześniej nadane zostały dziedzictwem generałmajorowi Herakliuszowi Morkowowi, a trzecia Walentemu Esterhazemu , posłowi Ludwi

             

               

 

 

  

 

             

 

 

ka XVI. Na osiem więc lat przed zgonem dożywotniczki został panem, rozległych włości. Czy zawarł z nią jaką umowę z tego powodu, wątpię bardzo; kasztelanowa niechybnie na żaden by się nie zgodziła kompromis. Z zobowiązań danych rodzinie musiał się wywiązać, bo ta pretensji do niego nie zamanifestowała. W Petersburgu doczekał się zgonu Katarzyny; po wstąpieniu na tron jej syna wziął dymisję i jako wysłużony major gwardii osiadł na Podolu, w samej sile wieku, dobiegał bowiem wówczas ledwie lat trzydziestu.

Naraz przybywał prowincji kresowej bardzo zamożny obywatel — bardzo, rachunkiem to wykażemy. Ze schedy niegdyś własnością Czuryłów będącej otrzymał klucz Kuryłowiecki, Równiański, Honorowiecki i część Ozarzynieckiego, razem  miasteczka i  wioski, osadzone  poddanymi. Do tego z czasem przykupił od Jordanów dobra Żwanieckie, od ks. Fryderyka Lubomirskiego Czerniejowice, od Potockich dobra Płocie (Płotiańskie państwo w bałckim powiecie), tak że w końcu dziedzictwo jego obejmowało   morgów ziemi, z których   pięknego lasu budulcowego, a na tym obszarze znajdowały się  miasteczka i  osad wiejskich, w których liczono   „dusz męskich" do pańszczyzny obowiązanych.

Na początku bieżącego stulecia Komar ożenił się z p. Honoratą Orłowską, rezydencją założył w Kuryłowcach i podniósł do tego stopnia dobrobytu materialnego, że je poczęto nazywać murowanymi. Życie się zapowiadało pogodne, ba, nawet wesołe, tym bardziej że nie zamącały go troski o byt powszedni, tak zwyczajne jeszcze niedawno; nie zamącały go przekonania polityczne, rozdzierające całą Europę na rozmaite niechętne sobie stronnictwa; piosenka legionów nie miała tu dostępu, ale też i inne wezwania zbywano obojętnie. Epikureizm w ciasne ujęty ramy stanowił główne zadanie, a obok niego niewinna żądza zdobycia stanowiska, zawsze jednak w skromnych granicach prowincjonalnych, żądza zaprowadzenia porządków i nawyknień na wielkim przyjętych świecie. Pani pochodziła z zamożnej miejscowej rodziny, ulegała wpływom męża, a ten znad Newy przywiózł pewne zwyczaje; reszty dokonało towarzystwo emigrantów francuskich.

Szczątki tych dobrowolnych legitymistów tułaczów potrafiły się w południowych zaaklimatyzować prowincjach. Panie pełniły funkcje towarzyszek dorastających panienek, guwernantek drobiazgu, wreszcie przyjaciółek domu; panowie odegrywali nie zawsze szczęśliwie rolę mentorów, a w ostateczności masztalerzów, kamerdynerów, ogrodni

             

               

 

 

  

 

             

 

 

ków, nawet kucharzy. Wszyscy zaś nieustannnie kładli do ucha powolnym słuchaczom cudowne opowieści o Francji, o cywilizowanym Paryżu. Dlaczegóż nie poznać tego wykwintnego miasta? — myślał niejeden szlachcic, zwłaszcza, jeżeli do gleby, do strzechy rodzinnej nie był zbyt przywiązany, a worek pełny grosza posiadał. Pan Stanisław Delfin znajdował się w podobnym położeniu; wybrał się więc za granicę z małżonką i — wrócił stamtąd oczarowany do tego stopnia, że periodycznie potem przedsiębrał pielgrzymki do gniazda cywilizacji wszechświatowej i w końcu sam do szpiku kości sfrancuział. Że jednak rozumnie używał dostatków, a gospodarstwo raz nakręcone szło dobrze, że miał lata pomyślne, a do takich zaliczano kilka po r.  następujących, więc z tych milionów złotych rocznej intraty zostawało jeszcze na przykupienie nowego kawałka i na upiększenie Kuryłowiec.

Trzeba mu przyznać, że miał gust; stworzył też rezydencją przepiękną, najpiękniejszą na Podolu. Wprawdzie nadawała się po temu i miejscowość. Wartki Żwan, dopływ Dniestrowy, biegł tu w głębokiej kotlinie, zakreślając duże półkole; na brzegu jego urwistym, piętrzącym się majestatycznie, mieszkańcy epoki przedhistorycznej zbudowali z olbrzymich głazów zamczysko czy świątynię, istna praca cyklopów, kamienie połączone z sobą za pośrednictwem klinowatych dodatków — cementu nigdzie ani śladu. Z biegiem czasu świątynię czy zamczysko opuszczono; w rumach rozgospodarowali się Czuryłowie, klecąc tu warowną placówkę, a i ta poszła w rozsypkę. Fundamenty owe, na krawędzi przepaścistego brzegu rzucone, ostały się do dzisiaj i stanowią ogrodzenie dziedzińca; na nim właśnie stanął pałac przez pana Stanisława Delfina zbudowany. Na wspaniałych arkadach, pod którymi rozsiadła się obszerna cieplarnia, rzucono terasę kamienną, a z niej wyrasta długi równoległobok o dwóch piętrach, z płaskim dachem i kolumnadą biegnącą dokoła, na wzór słynnej kolumnady paryskiego Luwru. Między miasteczkiem a pałacem rozściela się park wspaniały, jar wypełnia ogród, po spadzistych brzegach wiją się drogi żwirowe, pełno wszędzie harmonijnie ugrupowanej zieleni; rezydencją owę pańską zamyka most ciosowy, po którym przebiega gościniec. Z czasem w ogrodzie tym stanęło kilka pięknych domków: mały, zgrabny jak pieścidełko — myśliwski, większy, zwany gospodą, gdzie zwykle gości lokowano, i trzeci, najbliższy mostu, w wieńcu drzew ukryty, z balkonem zawieszonym nad przepaścią i z widokiem cudownym rozścielającym się dokoła. W noc majową, kiedy księżyc oblewa okolice snopem bladych promieni, wśród ciszy uroczystej, na balkonie tym przemarzyć można niepostrzeżenie bardzo długie godziny.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Zaznaczamy, że w sumariuszu lustracyjnym zabudowań dworskich ustronie to nosiło nazwę letniego pani Delfiny Potockiej mieszkania. Niewielkie, ale bardzo wygodne gniazdko; trzy pokoje parterowe dla służby, trzy na piętrze — sypialnia, gabinet do pracy i salka do owego przytykająca balkonu, pełne słonecznego światła we dnie. U stóp ustronia wartka rzeczułka, kilka strumieni do niej nie opodal wpada, tworząc szemrzące kaskady; na przeciwnym brzegu kmiece chaty, schludne, bukietami ze słoneczników, malw i ostrózki obramowane; od mostu biegnie gościniec wysadzony topolami; na prawo tło obrazu wypełniają klomby; na lewo, wzdłuż pobrzeza i polanek do niego przytykających, budynki gospodarskie i fabryczne, kędyś w głębi ledwie okiem dojrzane.

Naturalnie, że pałac posiadał stosowne umeblowanie, na modłę

             

               

 

 

  

 

             

 

 

przyjętą w zamożnych domach francuskich; służba liczna zamiejscowa, gościnność, choć o polorze cudzoziemskim, ale swojska, staroszlachecka. W początkach wyszukana ta delikatność dla przybywających w odwiedziny wielu scen śmiesznych bywała powodem. Zdarzało się na przykład, że szlachcic starego autoramentu zjeżdżał do kuryłowieckiego pana; na spotkanie gościa wybiegał marszałek dworu (burgrabia), (panowie ówcześni utrzymywali dygnitarzy tego rodzaju) i wdzięcznie witając przybysza, prowadził go do gospody, gdzie się znajdowały tak zwane „gościnne apartamenta", bo przecie z podróży, nim się paniom sprezentuje, zechce się stosownie przyodziać. Szlachcic nie rozumiał tej subtelności; z Francuzem nadskakującym rozmówić mu się było trudno, rozgospodarowywał się i czekał, by go zaproszono do pałacu. Marszałek znów wyraźny miał rozkaz, by gościowi dogadzał we wszystkim i nie krępował jego swobody; więc w porze oznaczonej stawił się kredencerz z serwetą przez ramię, proponując jadło, odpowiednie dnia porze itd., itd. Nieporozumienie przeciągało się kilka godzin, nim przybyły zrozumiał, że są to następstwa wyrafinowanej grzeczności. Głośno więc sarkał drobiazg okoliczny na zwyczaje kuryłowieckie i powoli się też usuwał od pana Stanisława.

Nie przyczyniała się do powiększania popularności i rodzina samego pana; pretendenci do spadku po Kossakowskim wyrastali jak grzyby po deszczu, nie bacząc na to, że szczęśliwy sukcesor spłacał schedy — i to hojnie spłacał. Mamy przed sobą cały foliant pokwitowań, z objawami wdzięczności za „wspaniałomyślną łaskawość", niemniej przeto większa część odjeżdżała, jak to mówią, z kwitkiem, ogadując potem przed sąsiadami nieuczynnego krewniaka. Nie bardzo atoli on bolał nad tym, popularności już nie szukał, bo zdobył sobie, co się zdobywać dało w zakresie miejscowych stosunków — trzyletnie przewodnictwo nad szlachtą w guberni, kuratorstwo szkoły kamienieckiej, kilka orderów, bo krzyż polskiej zasługi i inny Św. Jana Jerozolimskiego dawniej jeszcze posiadał. Większą część roku spędzał za granicą, a przez resztę czasu, kiedy mu wypadało dla uregulowania interesów mieszkać w Kuryłowcach, odwiedzali go lordowie angielscy, markizowie francuscy, baronowie niemieccy, generałowie rosyjscy, miejscowych zaś ziemian najmniej pośród tej rzeszy różnojęzycznej napotykano.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

II

 

Naturalnym następstwem obyczaju francuskiego było, że i dzieci nie na swojskich kształciły się wzorach, że mowy rodzinnej prawie nie znały, że nie nosiły w sercu przywiązania do gniazda, na Dalekim Zachodzie upatrując same doskonałości, a tu u siebie barbarzyństwo r ciemnotę. Nie obciążamy wyjątkowym pod tym względem zarzutem pałacu kuryłowieckiegó, obojętność bowiem dla swojskości była podówczas, pod zamożniejszymi strzechami, powszednią; tu jednak zaakcentowała się — że już użyjemy wyrażenia nie polskiego — daleko bardziej niźli gdzie indziej, tu doszła do ostateczności. Dzieci mieli Komarowie sporo — trzech synów i trzy córki, a w liczbie ostatnich, najstarsza Delfina; wszystkie potem zasłynęły z piękności. Pan Aleksander Przeździecki, przezacny historiograf Podola, widział je w dobie rozkwitu i oto jak się ze swoich wrażeń spowiada: „W tym pałacu kuryłowieckim urodziły się trzy kobiety, których wdzięki, talenty mogły być chlubą i ozdobą kraju, ale wstrzymajmy się z pochwałą, kraj im żadnego hołdu nie winien." Gorycz mimo woli spod pióra hrabiego wybiega. Choć słynął z wielkiej dla pań uprzejmości, bolało owego wyjątkowo rozkochanego „w swojskości" człowieka to ścudzoziemszczenie szlacheckiego gniazda, ten zły wpływ, jaki ono mogło wywrzeć na otoczenie. Więc i pani Delfina od pieluch miała ten przykład przed sobą. Bona była Francuzka; nauczycielka, panna Augustyna Monron, która wyłącznie kierowała późniejszym jej wykształceniem, także Francuzka; nauczyciel muzyki, śpiewów kędyś zza morza przybyły... Pacierz nawet, jeżeli go ją nauczono, niechybnie powtarzała nie w ojczystej mowie; tej ostatniej używała chyba w garderobie, bo i przedpokój wypełniali zamiejscowi przybysze.

Była nad wszelki wyraz piękną; tradycja o tej piękności przechowała się do dzisiaj, wreszcie portrety z różnej doby jej życia świadczą o tych wdziękach. Kilkoletnie dziewczątko, w białej powiewnej tunice, przepasanej błękitną wstążką, unoszące się w obłokach, przypomina wizerunek jednego z aniołków, których główkami wypełniono tło obrazu Madonny Rafaela. Kobieta w pełni wieku, majestatyczna jak niewiasty greckich posągów, nos dziwnie delikatnych konturów, w oczach łagodność i słodycz, na ustach namiętna żądza pocałunków, obiecujących całe niebo rozkoszy, a nad tym wszystkim smutne, jakby chmurą żałoby zasnute wyniosłe czoło; czy kaprys, czy cień zawodów

             

               

 

 

  

 

             

 

 

w bruzdę je sfałdował — zostaje tajemnicą nie rozstrzygniętą, więc bardziej jeszcze pociągającą. A dziwiła rzecz, że piękność ta od wczesnego dzieciństwa zwracała uwagę całego otoczenia; zapewne i samo

o niej wiedziało dziewczątko; zapewiie i panna Monron kładła jej niejedną wzmiankę do ucha o tej piękności.

Rodzice w r.  udali się do Krzemieńca dla wychowania synów; niedługo tu wszakże gościli; nie podobało się im miasteczko zasunięte w góry z naiwną pretensją do Wielkoświatowości, choć owo scudzoziemszczenie rodziny polskiej nie tak tu raziło. Sam pan zaznawał wielkiej estymy, jako hojny ofiarodawca, na utrzymanie bowiem szkoły przed laty przeznaczył  tysięcy złotych, od których opłacał regularnie prowizją wynoszącą  zł — a co już wiele znaczyło, bo inni zwykle w podobnych zalegali wypłatach. I Delfina znajdowała się przy rodzicach. Liczyła wówczas dopiero lat dwanaście (urodziła się w r. ); mimo to między młodzieżą ówczesną, do szkoły uczęszczającą, znalazła wielbiciela, który się w niej namiętnie rozkochał: był nim Mieczysław Potocki, syn Szczęsnego i owej Greczynki Zofii, smutnie pamiętnej w dziejach rodziny Pilawitów. Może zbyt gwałtowne objawy tego przywiązania zmusiły Komarów do opuszczenia miasta; zresztą mieli i inne powody po temu, pan Stanisław bowiem pełnił w tym okresie urząd marszałka szlachty podolskiej — więc się do Kamieńca przenieśli.

i panienka z Kuryłowiec niezbyt oddalonych tu zaglądała. Już wówczas czarowała nie tylko pięknością, ale i śpiewem, głos miała rzadkiej czystości i dźwięku; toteż stary pieśniarz podolski Stach z Zamiechowa, stały także mieszkaniec tego zakątka, żartobliwie pełnił przy niej, z rycerskością poważnemu wiekowi właściwą, honory rozkochanego kawalera, a tak go urzekł powab dziewczyny, że na nagrobku dla ojca, około którego wówczas się krzątał, zlecił artyście rzeźbiarzowi, by aniołowi gaszącemu życia pochodnię dał twarz młodziutkiej Delfiny. Gładkie też dla niej piosenki układał, ale w mowie ojczystej, więc może po raz pierwszy nad mowy tej wdziękiem zastanawiała się pilniej, i to tylko dlatego, że o jej mówiły przymiotach. We wdzięcznej przechowała ona pamięci strofki owe oderwane, bo w lat wiele potem powtarzała je znajomym, spowiadając się z trudności, jakie przezwyciężać musiała przy wymawianiu niektórych wyrazów. Już wówczas rodzice postanowili rozwinąć w panience talent wrodzony. W kraju brakło odpowiednich nauczycieli, należało ich szukać w pięknej ziemi włoskiej; a że sama pani zaczęła na piersi zapadać, więc podróż za

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Alpy uradzono. W tej to dobie pani Komarowa został właścicielką pięknej willi w Neapolu, potem podobną nabyła i w Nicei. Działo się to około r. .

Mieczysław Potocki, na wieść o wyjeździe panienki, przybiegł do Kamieńca, by ją pożegnać: prosił nadto ojca o pozwolenie starania się o jej rękę. Marszałek, niepomału zdziwiony, obojętnie zbył kawalera; tłumaczył mu, że córka jego uczyć się jeszcze musi, że jest dzieckiem prawie. Młodzieniec nie zraził się obojętnością rodzica, nadskakiwał matce, spojrzeniami pożerał dziewczynę, nawet z zazdrością spoglądał na Starzyńskiego, kiedy się ten trzpiotał z Delfinką. Wyjazd za granicę przerwał na czas jakiś owe za wczesne trochę dziewosłęby. Dopiero po upływie lat kilku powróciła do kraju, ośmnastą zaczynała wiosnę. Kuryłowce ożyły, młodzież zbiegła się tłumnie, a w ich liczbie zawsze wierny i rozkochany pan Mieczysław. Stałość jego skaptowała pannę, związek pochlebiał próżności matki, ojciec jednak czy się kierował przeczuciem, czy też innymi względami, przeciwny był małżeństwu, opierał się energicznie namowom i prośbom, grzecznie zbył wstawiennictwo szwagra kawalera, wysokiego podówczas dygnitarza dworskiego. W końcu jednak ulec musiał; tak mu i bliscy i dalecy dużo o splendorze domu mówili, o wpływie miłości, która wiele może, tak mu przyrzekał solennie, że czuwać będzie nad szczęśliwością i spokojem ukochanej starający się o nią młodzieniec, że nareszcie — nie bez obaw wielkich — zezwolił.

Szczupły zastęp wybranych przyjaciół zjechał na gody weselne do rezydencji wiejskiej Komarów w końcu października r. . Ksiądz z sąsiedniego Wierzbowca w jednym z salonów ustawił ołtarz. Panna młoda w bieli, promieniejąca szczęściem, osypana brylantami, ślubnym darem narzeczonego, z odwagą kroczyła do przystrojonej zielenią zaimprowizowanej kaplicy. Sakrament poprzedziło krótkie przemówienie jednego z sąsiadów, który z połączenia dwóch domów wysnuwał szczęśliwe horoskopy; snadź biedak formy oracji u niedawnej zapożyczył przeszłości. Potem ojciec z rzewną prośbą zwrócił się do przyszłego zięcia, by tę oto ptaszynę, najdroższy klejnot w jego skromnym gnieździe, otulał opieką, ogrzewał miłością, ciernie z drogi jej usuwał, prowadził ścieżką obowiązków. W końcu dodał, że aczkolwiek łączy się ona z rodziną bogatą i zasłużoną, zawsze atoli winien ją opatrzyć przyzwoicie, na ile stać jego, więc zapewniał córce milion złotych posagu, a po najdłuższym życiu obiecał ją do spadkofoierstwa przypuścić. Oba przemówienia były wygłoszone po polsku i panna młoda po raz wtóry w życiu uczuła, że mow,a ta mało jej znana, musi być bliską, pokrewną,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

rodzimą, kiedy w tak uroczystej chwili odsunięto na bok powszednio używaną francuszczyznę.

A jednak w sercu rodzica, tak uparcie protestującego przeciw świetnemu związkowi, złożył Bóg przeczucie smutków, jakie miały spotkać jego najstarszą i najukochańszą. Nie zaznała ona szczęścia, nie dała go mężowi. Po czyjej stronie była wina, nie naszą jest rzeczą dochodzić; może obiedwie wykroczyły. Nie dla siebie byli stworzeni. Ona z usposobieniem smętnym i marzącym szukała ideału, on może dogodzenia fantazji; jej dusza artystyczna rwała się w niebiosa, on chodził po ziemi, śmiechem i sarkazmem odpowiadał na pragnienia i tęsknoty trochę powodzeniem zepsutej kobiety. Nie miała też przy tym zaznać pociech matki: dziatki zaraz po przyjściu na świat umierały. Nieporozumienia rosły z dniem każdym; rodzicielka starała się je zażegnać, ukoić córkę, ojciec zaś przypominał obowiązki i zalecał poddanie się konieczności, powtarzając, że pokorą potrafi sobie okupić poważanie męża. Nic nie pomogło: biedna kobieta, z sercem rozdartym, uciekała ze smutnego i samotnego Tulczyna, i wówczas to przemieszkiwała w owym domku, nazwanym w regestrze lustracyjnym rezydencją pani Potockiej. Jedyną tu jej pociechą było towarzystwo kochającej rodziny, muzyka, śpiew — śpiew przede wszystkim.

Mimo woli przypomina mi się tutaj przygoda mojego starego przyjaciela, który już dawno spoczywa na cmentarzu, a przed pół wiekiem był to jeszcze rześki, pełen energii człowiek, z duszą także artystyczną, ze smakiem nadzwyczaj wykształconym. Podczas jednej z wycieczek po kraju w okolicy Kuryłowiec złamał mu się powóz; więc pieszo podążył do miasteczka, by znaleźć pomoc odpowiednią. Noc była późna, letnia, gwiaździsta, bezksiężycowa, ciepła i piękna — jak noce letnie podolskie; cisza głęboka panowała dokoła. Zbiegł z góry przez most kamienny, przytykający do ogrodu pałacowego, tuż obok domku zawieszonego nad przepaścią. W górnych oknach migało przyćmione światło. Naraz z balkonu dochodzi go śpiew, głos płynął ponad oparami kotliny, przyciszony, to znowu mocniejszy, pełny jakiejś skargi pokornej, boleści niewymownej, prośby nieśmiałej. Stanął jak wryty mój wędrowiec, przytulony do bramy żelaznej, i śnił, że to z wyżyn, gdzieś z obłoków, jakiś anioł, niesłusznie strącony z nieba, tak po anielsku wypowiada swoje żale. I długo potem, choć śpiew umilkł, on go słyszał i nie miał odwagi ruszyć się z miejsca, by się nie pozbyć złudzenia. Pamięć tego śpiewu została mu na całe życie; był on skalą, wedle której mierzył inne spotykane talenta, produkujące się po świecie, i utrzymywał, że w pogoni tułaczej już po raz drugi takiego śpiewu nie sły

             

               

 

 

  

 

             

 

 

szał. Dodamy tutaj, że pani Delfiny nigdy przedtem, nigdy potem nie widział; lękał się nawet spotkania z czarodziejką; bał się jednocześnie i odczarowania, i oczarowania.

Wielka musiała być potęga głosu Delfiny, kiedy mistrz harmonii Szopen, w chwili konania z zachwytem dźwięki jego pochłaniał. Jakże musiał odurzać tych, którzy spotykali śpiewaczkę w całej pełni piękności, z koroną cierniową, za winy własne czy cudze, na jej skroń wtłoczoną. Opowiadanie starego przyjaciela tak mi utkwiło w pamięci, że ilekroć gościńcem przez niego odbytym wędrowałem, u tego domku tak poetycznie posadzonego w kuryłowieckim ogrodzie, pilniem nasłuchiwał, azali nuty nie dosłyszę dźwięcznej, choć ta, co ową piosnkę wśród ciemnej nocy tu wydzwaniała, dawno już opuściła samotne schronienie. I dosłuchałem się wrzaskliwego pohukiwania podpiłego żołnierza, który na balkonie wykrzykując, tańczył zawzięcie, wziąwszy się pod boki. Złudzenie pierzchło na zawsze.

A jednak — bo wracamy do pani Delfiny — nieszczęśliwa to była kobieta. Po tygodniach wytchnienia, nabrawszy nowych sił, wracała na stanowisko, by je znowu opuścić na długo; walka ta w końcu podkopała jej zdrowie, za granicą szukała porady, pobiegła do Włoch, znowu wróciła i znowu uciekła od trosk i krzyżów walących się na jej barki. W roku  czy na początku roku  cała rodzina Komarów opuściła spokojną rezydencją podolską. Pragnięto uniknąć burzy, choć ta nie dotknęła wcale tego kąta; tułano się po Europie, szukając spokoju. W podróży tej pan Stanisław zaczął niedomagać, lekarze zalecili mu kąpiele w EnghienlesBains, ale nie podtrzymały one gasnącego życia: zgon nastąpił w połowie września roku . Wdowa osiadła w Paryżu ze wszystkimi dziećmi i pani Delfina została w towarzystwie matki. Odtąd gościem była w kraju. Raz jeszcze próbowała, azali nie dadzą się nawiązać dobre stosunki: w cztery lata po stracie ojca, na prośby męża, stawiła się w Tulczynie; obiecywał poprawę, ale słowa jak dawniej nie dotrzymał. Podążyła więc w świat daleki — wcale jednak nie jako rozwódka, o rozwodzie podówczas nie było jeszcze mowy, i nie dlatego, że „koło jej imienia zrobił się skandal". Przeciwnie, sympatią całej prowincji miała po swojej stronie; dziwiono się, że tak długo mogła stać obok człowieka, używającego bardzo smutnego rozgłosu.

Psychopatyczny to okaz w rodzie Pilawitów, mniej od innych rodów posiadającym takich okazów, połączony przy tym ze wschodnim

             

               

 

 

  

 

             

 

 

lekceważeniem kobiety. Toż targnął się na własną matkę, wytaczając jej proces dziwnie drażliwej natury; a dotkliwe musiały być zarzuty, kiedy je nawet odczuła niewolnica na progach haremowych wychowana i nie przebaczyła mu ich do zgonu, rozpisując się z żalem i łzami w testamencie o tej niezwykłej przygodzie! A obok brutalnych instynktów skąpstwo posuwał do monomanii, tak dalece że posiadaczka milionowego posagu głodem niekiedy przymierała. Więc komuż mogło nawet przyjść na myśl skandal do jej przyczepiać imienia?

Pani Delfina stale osiadła nad Sekwaną; życie było złamane... rzuciła się w wir wielkiego świata, by próżnię zapełnić. Bale na dworze królewskim, cały legion wielbicieli u nóg, zewsząd szepty zachwytu i podziwu otaczały ją, bawiły nawet, nie na długo wszakże. Następował przesyt i jeszcze większe pragnienie szczęścia, ale takiego szczęścia, jakiego świat paryski dać nie mógł. Wówczas uciekała od niego i biegła na południe, do Neapolu, by w samotności, w towarzystwie matki, odetchnąć swobodniej.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

III

 

W Neapolu poznał panią Delfinę autor Irydiona. Może ją spotykał i dawniej podczas nieustannych wędrówek; o tym jednak w materiałach, jakie mamy przed sobą, nie znajdujemy wzmianki. I on złamane miał życie: niedawno rozstał się z kobietą, z którą go kilkoletnia łączyła zażyłość, bolał więc, ból ten natchnął poetę pietystyczną żądzą słodzenia trosk innym, przypuszczał bowiem, że swoim podołać nie potrafi, więc w ten sposób zażegna może niepokój czy wyrzuty, jakie go dręczyły. Działo się to ostatnich dni grudnia roku . Zygmunt liczył podówczas rok dwudziesty siódmy; przyszła Beatrice trzydzieści już przekroczyła. On doglądał ojca chorego, spędzającego zimę na południu; pani Komarowa, także potrzebując ożywczych promieni słonecznych, od lat wielu zaglądała tutaj; dokoła jej zebrała się cała rodzina przybyła na święta Bożego Narodzenia. Liczne towarzystwo polskie, goszczące podówczas w Neapolu, nie łączyło się z sobą. Młody Krasiński przypadkiem spotkał panie na jednej z przechadzek i w pierwszej chwili olśniła go pięknością Natalia, młodsza siostra pani Delfiny. Może wdziękiem panienki znęcony, podążył z wizytą do pani Komarowej; ojciec go nawet do tych odwiedzin zachęcał.

Zygmunt się nudził, przygnębiony był i rozdrażniony, jak to zwykle się trafiało, kiedy dłużej z rodzicem przebywał. Kochali się wzajemnie, ubóstwiali nieledwie, a jednak tak się różnie zapatrywali na życie i jego obowiązki, że mimo woli rozchodzić się pod tym względem musieli. Generał nieraz chciał syna wyciągnąć na dysputę, oddziałać na niego drogą przekonania; ale mu to przychodziło z trudnością. Syn z pokorą słuchał uwag i milczał, bo przewidywał, że woli żelaznej ulegnie w końcu, ulegnie nie perswazją popchnięty, nie rozkazem, ale wielką dla ojca miłością, ofiarę zrobi z siebie, z życia, ze swoich o szczęściu wyobrażeń. Prosił jeno o zwłokę; napastowany zakreślił termin: lat trzydzieści wieku — po ich skończeniu stanie na kobiercu ślubnym, osiądzie pod strzechą własną, gospodarstwo nawet rolne umiłuje i zajmie się nim gorąco, nie uchyli się od służby współziemianom, jeżeli taka będzie ich wola itd., itd. Jak skazaniec więc wędrował, niewiele się od przyszłości spodziewając. Poeta bez ideału, na którego barki mógłby zarzucić szaty z blasków tęczy utkane, skroń brylantowym wieńcem przeplatanym zielonym laurem przystroić, złożyć u stóp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin