Cherryh Carolyn Janice - Przybysz 3-Spadkobierca.pdf

(1308 KB) Pobierz
Cherryh Carolyn Janice - Przyby
C. J. Cherryh
Spadkobierca
(Inheritor)
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz
Data wydania oryginalnego 1996
Data wydania polskiego 1999
1
Wiatr wiał od morza, z zachodu, docierając aż na balkon i poruszając białym obrusem z
żywością, która sprawiała, że parująca śniadaniowa herbata była dość mile widziana. Za
otynkowaną na biało balustradą rozciągał się widok na błękitną wodę, bladoniebieskie niebo i
słynne urwiska Elijiri, z których, jak przemknęło przez myśl Brenowi Cameronowi, być może
rzucały się w dół wi’itikiin.
Chociaż nie, morze z pewnością stanowiło zbyt wielkie ryzyko dla tych niewielkich,
eleganckich szybowników.
- Jajka - zachęcił pan Geigi i poparł słowa machnięciem palców. Było to delikatne danie,
coś w rodzaju sufletu ze skórką, a jajka, jak przysięgał kucharz, nie zawierały toksyn
szkodliwych dla ludzkiego gościa.
Bren ufał swojemu personelowi; Tano i Algini dość wyraźnie uświadomili kucharzowi
jego wrażliwość na pewne miejscowe przyprawy; był też pewien, że równie wyraźnie
uświadomili atevie konsekwencje jakiegoś kulinarnego wypadku dla reputacji pana Geigiego,
który miał osobisty interes w nie otruciu Brena. Pozwolił służącemu nałożyć sobie drugą
porcję wspaniałego, dobrze przyprawionego dania. Rzadko zdarzało się, żeby, znalazłszy coś,
co mu smakowało, odważał się to jeść w większych ilościach - jedna z
wewnątrzdepartamentowych mądrości głosiła, że aby przeżyć atewską kuchnie, trzeba
zmieniać jadłospis i nie pozwolić, by przypadkowy ślad niewłaściwej substancji stał się
trzema lub czterema śladami podczas tego samego posiłku - ale Tano i Algini sądzili, że to
danie jest zupełnie bezpieczne.
Geigiego wyraźnie cieszyło uznanie Brena dla kuchni, rześkie, czyste powietrze poranka
nad morzem i obecność ważnego gościa. Apetyt atevy rozciągnął się na drugą, o wiele
większą porcję sufletu. Czarnoskóry, złocistooki, przerastający o głowę i ramiona wysokiego
człowieka oraz obdarowany metabolizmem tolerującym alkaloidy, Geigi, jak każdy ateva na
kontynencie, uznawał jedzenie za główny cel gościnności, a spożywanie go za oznakę
zaufania i zapewnienie o szczerości, co było zrozumiałe w społeczeństwie, w którym zabójcy
stanowili ważną Gildię oraz zwykły środek rozsądzania sporów, tak międzypersonalnych, jak
i politycznych.
Tak się składało, że byli nimi Tano i Algini, patrzący Brenowi przez ramię, stojący przy
stoliku śniadaniowym na balkonie; była nimi, czego Bren był pewien, para krążąca po stronie
Geigiego, przy balustradzie. Tano powiedział, że kobieta nazywa się Gesirimu, a jej starszy
partner Casurni - oboje mieli ciemne, modnie skrojone ubrania, doskonale odpowiadające
stylem osobistej ochronie pana. Człowiek zakładał, że Tano wie o takich rzeczach. Człowiek
zakładał, że wśród tysięcy członków Gildii Zabójców najwyżsi rangą znają się z reputacji i,
co ważniejsze, z man-chi - które to słowo oznaczało coś w rodzaju lojalności i nie miało nic
wspólnego z wynajmowaniem, urodzeniem czy czymkolwiek, co mogli zrozumieć ludzie.
Ludzie jednak nie musieli rozumieć namiętności rządzących atewskimi umysłami i
duszami - przynajmniej to nigdy nie było konieczne, dopóki wszyscy ludzie na świecie -
oprócz jednego - zamieszkiwali wyspę Mospheirę, leżącą w spowitej w mgiełkę błękitnej i
pięknej cieśninie naprzeciwko tego balkonu.
Taki był stan atewsko-ludzkich spraw, kiedy Bren nie tak dawno temu rozpoczął swoją
kadencję. Tłumacz, urzędnik terenowy Departamentu Spraw Zagranicznych, a w terminologii
atevich paidhi-aiji, jedyny człowiek, któremu Traktat Mospheirski zezwalał postawić stopę na
kontynencie.
On, Bren Cameron, potomek gwiezdnych podróżników przez prawie dwieście lat
uwięzionych na ziemi atevich, był jedynym żyjącym człowiekiem, który chodził i żył wśród
atevich; mający dwadzieścia siedem lat Bren przyjął za swoje życiowe zadanie oraz święty
obowiązek łagodzić różnice między atevimi i ludźmi.
 
Aż do ostatniego roku zadanie to było bardzo podobne do tego, co robili jego
poprzednicy. Większość czasu spędzał w atewskiej stolicy Shejidan, przenosząc słownictwo
atewskich dokumentów na słownictwo dozwolone ludzko-atewskiemu słownikowi dla
Uniwersytetu Mospheirskiego, do użytku przy szkoleniu innych paidhiin. Był to długoletni
program, i po przejściu go te dwadzieścia procent, które dotarło aż do zdobycia stopnia
naukowego w dziedzinie spraw zagranicznych, znikało w trzewiach Biura Spraw
Zagranicznych, oprócz osoby mającej oceny drugie w kolejności: paidhiego-następcy,
drugiego licencjonowanego absolwenta programu (zwykle nie mającego żadnego znaczącego
głosu), który czekał za kulisami, aż urzędnik terenowy zrezygnuje, umrze albo będzie
potrzebował dwutygodniowego urlopu. Tak jak czekali wszyscy inni, w kolejności swoich
stopni, jako personel wspierający paidhiego w Biurze Spraw Zagranicznych. Taki był
program. To było jedno z zadań paidhiego. Wyszkolić jednego następcę i pisać słowniki.
Innym zadaniem było służyć jako przekaźnik, za którego pośrednictwem mospheirski
departament stanu powoli przekazywał ludzką technikę atewskiej gospodarce. Tu paidhi
pełnił zdecydowanie ważną rolę. Służył też jako oczy i uszy swojego rządu w terenie.
Przekazywał wszelkie zebrane przez siebie dane; przyjmował prośby atewskiego rządu i
przekazywał je dalej; zajmował się kwestiami obyczajów, a czasem jakimiś problemami
prawnymi czy przeszkodami biurokratycznymi. Opierając się na przekazywanych przez niego
informacjach, Uniwersytet Mospheirski i mospheirski departament stanu powoli
podejmowały decyzje, które technologie zwolnić - instytucje te czasem całymi latami
debatowały nad zwolnieniem jednego słowa, a co tu mówić o, powiedzmy, mikrochi-pach.
Celem było utrzymanie jednolitości techniki, należało zachować takie standardy, żeby na
przykład przewód produkowany na kontynencie można było zamontować w opiekaczu
skonstruowanym na Mospheirze, nie zastanawiając się nad trudnościami.
Bren nigdy się nie spodziewał, że coś zmieni się w znacznym stopniu za jego życia - ani
opiekacz, ani społeczeństwo, ani poziom techniki. Stały, stabilny ekonomicznie postęp: taka
miała być atewsko-ludzka przyszłość. Splecione gospodarki, pasujące do siebie jak idealnie
dobrane śruby i nakrętki.
Teraz, od zeszłego roku, na kontynencie przebywał jeszcze jeden człowiek, niejaki Jase
Graham, urodzony całe lata świetlne od ziemi atevich i z całą pewnością nie będący
produktem uniwersyteckiego programu kandydackiego na urzędnika terenowego.
I to właśnie ze względu na przybycie Jase’a Grahama Bren siedział na balkonie pana
Geigiego i jadł suflet z mocno przyprawionych jaj, polegając na zawodowym osądzie dwóch
Zabójców, że w daniu tym nie ma nic celowo lub przypadkiem szkodliwego.
Cała sytuacja i jego praca zmieniła się radykalnie z dnia na dzień, kiedy pojawił się statek
kosmiczny, ten sam statek, który dwieście lat temu zostawił przodków Brena, by sami sobie
dawali radę wśród atevich. Atewski rząd (który wyniósł intrygę do poziomu sztuki)
natychmiast zaczął podejrzewać ludzki rząd na Mospheirze (który, co Bren doskonale
wiedział, nie mógł przyznać lokalizacji nowej toalecie w parku publicznym bez politycznej
trzęsionki) o oszukiwanie atevich na całego i ze znacznym sprytem przez niemal dwieście lat.
Oczywiście, tak nie było; ludzie nie oszukiwali atevich, chociaż przez pewien czas nawet
paidhi musiał się zastanawiać, czy jego własny rząd nie jest jednak sprytniejszy, niż
pozwalała myśleć jego ocena w kwestii parkowej toalety. Ludzie na Mospheirze nie mieli
pojęcia, że statek wróci. Właściwie wierzyli w coś wręcz przeciwnego.
Jak się okazało, departament stanu na Mospheirze rzeczywiście zareagował równie
rozpaczliwie i kretyńsko, jak Bren się obawiał. Starali się skontaktować ze statkiem
bezpośrednio i w tajemnicy, by zapewnić sobie wyłączność na sojusz.
Krótko mówiąc, usiłowali wyłączyć atevich z wszelkich działań.
Gdyby zapytali, Bren mógłby im powiedzieć, że są głupi i że nie oszukuje się atevich.
Jasne, departament stanu początkowo nie mógł sobie zapewnić jego rady; ale kiedy już do
nich dotarł, też go nie słuchali. O, nie - ponieważ jego rady nie zgadzały się z tym, jak kazały
im reagować na atewskie zagrożenie ich własne obawy i uprzedzenia.
Atewski rząd oczywiście ich przejrzał. Bystre atewskie oczy spostrzegły nową gwiazdę,
która przyczepiła się do opuszczonej stacji kosmicznej na niebie, a atewskie anteny
przechwyciły wiadomości krążące między Mospheirą i statkiem. Atevi podjęli
natychmiastowe działanie, w które Bren został nieodwołalnie wplątany i dzięki któremu
nawiązali bezpośrednią łączność ze statkiem.
 
Manewry Mospheiry nie zyskały przychylności statku; okazało się, że chce on rokować z
atevimi i ludzką enklawą na zasadach równości - statek utrzymywał, że w kosmosie każdy
jest mile widziany, a jedynym, co do czego nie mogli się porozumieć, był czas.
Statek chciał pomocy, siły roboczej do naprawy stacji opuszczonej przed dwoma
wiekami, i chciał jej natychmiast lub tak szybko, jak tylko świat nie dysponujący załogowym
statkiem kosmicznym mógł go wybudować. Statku nic nie obchodziła ostrożna wielowiekowa
praca nad tym, by nie zdestabilizować atewskiego rządu - który z kolei wspierał atewską bazę
przemysłową, zaopatrującą fabryki i sklepy na Mospheirze, oraz wspomagającą go ludzką
gospodarkę.
Jednak wraz ze zmianą priorytetów Mospheirą zmieniła postawę. Departament stanu
oczywiście popierał atewski rząd i oczywiście był bardzo chętny do współpracy z atevimi w
celu uzyskania przez nich materiałów potrzebnych im, by na równi z ludźmi znaleźli się w
kosmosie, i oczywiście wspierał też paidhiego, każdego paidhiego, którego chcieli atevi, byle
tylko utrzymać Traktat.
Tymczasem przeciętny obywatel Mospheiry bał się i statku na niebie, który zwiastował
zmiany w mającym trwać wiecznie stylu życia, i atevich, którzy już raz pokonali ludzi w
wojnie i którzy według ogólnego przekonania byli dla nich całkowicie niezrozumiali - choć
jednocześnie atevi podobno coraz bardziej upodabniali się do ludzi, mając telewizję i bary
szybkiej obsługi, narty i piłkę nożną.
Tak więc jakoś nie destabilizując atevich - a przecież uczono ich przez całe życie, że tak
miało się stać, jeśli zostanie przekazane atevim zbyt dużo techniki zbyt szybko - mieli teraz
błyskawicznie zmieszać swoje kultury i zaznać powszechnego pokoju.
Nic dziwnego, że populacja Mospheiry była zdezorientowana.
W rezultacie Bren Cameron nie służył już wyłącznie prezydentowi Mospheiry, który na
taką dezorientacje pozwolił. Z całą pewnością nie służył już wyłącznie wysoko postawionym
urzędnikom departamentu stanu, którzy usiłowali zastraszyć Biuro Spraw Zagranicznych i
wykorzystać powstałą sytuacje do wewnętrznych rozgrywek politycznych.
Biuro Spraw Zagranicznych w departamencie stanu - owszem, był mu wierny, o ile
zamieszanie wywołane jego działaniami nie powodowało wyrzucenia z biura jego personelu i
jego przełożonych.
Ostatnie wiadomości od swego dawnego szefa, Shawna Tyersa, miał dwa miesiące temu.
Bren był przekonany, że prezydent nie śmiałby odebrać Shawnowi urzędu, ponieważ bez
niego mospheirski rząd nie miał żadnego wpływu na paidhiego. Jednak nawet te dwa
miesiące od ich ostatniej rozmowy telefonicznej stanowiły długi okres, i milczenie oznaczało,
że Shawn nie ma możliwości ani dzwonić do niego tak często, jakby chciał, ani wysyłać mu
korespondencji.
Poza tym teraz (chyba że Shawn jakoś uchronił w ramach systemu kody komputerowe,
które tak pomysłowo przekazał Brenowi przy okazji jego ostatniej podróży do domu) kody
dostępu urzędnika w terenie do mospheirskiej sieci komputerowej były bezużyteczne. Dostęp
Brena do samego Shawna stał się o wiele mniej pewny.
Nie znał już prawdziwego podziału władzy w urzędach mospheirskiego rządu. Wiedział,
kto może być u steru. I dlatego za żadne skarby nie chciał teraz łączyć swego cennego
komputera z mospheirskimi kanałami - ponieważ bez ochrony uaktualnionych kodów ludzie
(ci naprawdę nie chcący, żeby jego komputer przechowywał dane, które przechowywał)
mogliby zarazić jego wrażliwy system jakimś wirusem.
Sytuacja, która przed sześcioma miesiącami zmusiła sekretarza spraw zagranicznych do
ukrycia kodów komputerowych w pancerzu na ramieniu paidhiego, nie wzbudzała w paidhim
zaufania do departamentu stanu nawet wtedy, a ponieważ jego rząd zareagował wewnętrzną
paniką i wydaniem oświadczeń, które nie przeredagowane mogłyby zniszczyć kruchy pokój,
Bren nie uważał, by ogólny obraz się poprawił.
Tak więc, ponieważ Shawn i wszyscy w Biurze Spraw Zagranicznych, którzy znali
atevich, najwyraźniej nie mieli możliwości zapobieżenia takiemu szaleństwu, paidhi, Bren
Cameron, lojalny względem poprzedniego reżimu, lecz ani na jotę względem obecnego, uznał
za swój obowiązek pozostanie na kontynencie i nie-wracanie do domu.
W tej sytuacji paidhi uważał się za szczęściarza, że może siedzieć na tym balkonie.
Bren pomyślał trzeźwo, że i ludzie, i atevi mają niezwykłe szczęście, iż ta sytuacja, tak
czasami drażliwa, nigdy nie przerosła zdolności rozsądnych ludzi i atevich do prowadzenia
 
konstruktywnych rozmów.
Faktem było, że ich dwa gatunki rzeczywiście osiągnęły już taki poziom techniczny, iż
miały wspólną podstawę do porozumienia. Chyba nie groziła im już destabilizacja
gospodarcza i społeczna. Kłopot w tym, że postawa ta była zwodniczo wspólna. Lub
wspólnie zwodnicza - ale ten międzykulturowy styk to właśnie działka paidhiego.
Na szczęście zasadnicze cele obu gatunków nie były nie do pogodzenia, co oznaczało, że
oba mogą zaadaptować się w kosmosie - a celem obu gatunków i co lepiej myślących
członków obu rządów, nawet jeszcze zanim na scenie pojawił się statek, było wyruszyć tam
jeszcze w tym stuleciu.
Jednak ta wspólna podstawa była w najwyższym stopniu zdradliwa. I atevi, i ludzie
przeżyli już chwile najwyższego ryzyka: szczególnie paskudny moment, kiedy Bren leżał
nieprzytomny w mospheirskim szpitalu, a konserwatywne siły polityczne pod
przewodnictwem sekretarza stanu Hamptona Duranta wysłały na jego miejsce paidhiego-
następcę, w nadziei na poczynienie nieodwracalnych zmian, w chwili gdy ich opozycja w
rządzie przeżywała kryzys.
Prawie im się to udało.
Deanie Hanks, kochanej Deanie, córce znaczącego mospheirskiego konserwatysty, udało
się w ciągu jednego tygodnia zawalić dwieście lat współpracy, gdy wypowiedziała w
obecności pana Geigiego z prowincji Sarini proste słowa „szybciej niż światło”.
Tego samego pana Geigiego, z którym i na którego balkonie Bren spożywał teraz
śniadanie.
Proste słowo, SNŚ. Podstawowe pojecie - dla ludzi. Nie dla atevich. Przez małostkową
złośliwość czy też porażającą głupotę Deanie udało się jednym prostym wyrażeniem zagrozić
strukturze władzy rządzącej w tej prowincji i na sporym sąsiednim terytorium, która z kolei
spajała Patronat Zachodni, Traktat i cały uprzemysłowiony świat - ponieważ SNŚ zagrażało
samej naturze atewskiej psychologii i przekonań.
Jeśli chodzi o jakiekolwiek sprawy związane z liczbami, to atewski mózg, sterowany
atewskim językiem (problem dotyczący tego, czy pierwsze było jajko czy kura), był o wiele
sprawniejszy od mózgu człowieka. Atewski język wymagał obliczeń, choćby dlatego, żeby w
swobodnej wypowiedzi uniknąć niepomyślnych liczb.
Matematyka? Atevi ssali ją z mlekiem matki. A pytań było wiele. W uporządkowanym
wszechświecie, na którym zasadzała się atewska filozofia, nie mógł istnieć żaden paradoks.
Na szczęście, pewien atewski astronom, naukowiec reprezentujący klasę pogardzaną, od
czasu gdy nie potrafiła przewidzieć ludzkiego Lądowania, potrafił znaleźć w paradoksie SNŚ
logikę matematyczną możliwą do przyjęcia przez filozoficznych deterministów półwyspu.
Reputacja ważnych osób została ocalona, a paidhi-następczynię ciupasem odesłano z
powrotem za cieśninę, gdzie do woli mogła wygłaszać wykłady dla konserwatywnych grup
Ludzkiego Dziedzictwa i nikomu nie czynić krzywdy.
Jednak w rezultacie krótkiej wyprawy Deany na kontynent i dzięki rozgłosowi, jakiego
nabrało w atewskim społeczeństwie to niepozorne akademickie pytanie, zeszłej jesieni
pojęcie SNŚ weszło do powszechnej kultury atevich.
Bren musiał w publicznej telewizji wyjaśnić atevim, że ludzki statek, który pojawił się w
ich świecie, przybył do ich układu słonecznego od innego słońca, czyli od jednej z tych
gwiazd, które atevi widzą na swoim niebie w nocy i nad którymi większość z nich nigdy
zbytnio się nie zastanawiała. Owszem, ludzie spadli na ziemię na żaglach-kwiatach, o których
opowiadają legendy (istniały nawet prymitywne fotografie) i nie pochodzą z księżyca. Teraz
jednak nadszedł czas rozpatrzenia różnicy między układem słonecznym i galaktyką oraz
dylematu pochodzenia człowieka, aż do tej chwili utrzymywanych w tajemnicy przed
atevimi.
Tak, powiedział, że istnieją inne słońca, i nie, takich słońc nie ma w tym układzie
słonecznym, i tak, istnieje wiele, bardzo wiele innych gwiazd, ale nie na wszystkich z nich
powstało życie.
Tak więc atevi, którzy dotąd budowali system rakietowy wielkiego udźwigu, biorąc
udział w cichym wyścigu kosmicznym z Mospheirą, teraz konstruowali statek kosmiczny
typu ziemia-orbita, który miał lądować jak samolot, dzięki informacjom otrzymanym ze
statku na niebie. Budowa tego właśnie była przyczyną przyjazdu Brena do tej prowincji.
Musiał przyznać, że o wiele mniej martwił go statek i jego dokumentacja, hurtowo
 
wprowadzająca do atewskiej gospodarki nie przewidzianą technikę (chociaż rok temu
proponowany import zegara cyfrowego wywołał - całkiem słusznie - burzę niepokoju w
Biurze Spraw Zagranicznych) niż praca łagodnego, nieco stukniętego atewskiego astronoma,
który wypracował ten matematyczny wzór, pozwalający zrozumieć atevim, co to jest SNŚ.
Ten starszy astronom, Grigiji, który mógł się okazać najbardziej niebezpiecznym ateva,
jaki wyłonił się z tych gór od czasów ostatniego zdobywcy, był chętnie zapraszanym przez
panów gościem w ciągu całego zimowego sezonu towarzyskiego; filozofowie i matematycy-
amatorzy rezydujący na każdym pańskim dworze wynieśli go do poziomu legendy - Grigiji,
łagodny i życzliwy profesor uczył każdego, kto chciał słuchać (szacunek, z jakim go
traktowano, graniczył z religijną żarliwością) jego spokojnie postawionych i filozoficznie
mętnych poglądów.
Teraz Grigiji wrócił do swego górskiego obserwatorium, gdzie nadal mącił w głowach
studentom. A paidhi, który przeżył społeczne wstrząsy spowodowane beztroskimi
wzmiankami paidhi-następczyni o SNŚ, nie chciał sobie nawet wyobrażać, co przez ostatnie
miesiące działo się w atewskich uniwersytetach na całym kontynencie, kiedy pojęcie
szybciej-niż-światło wraz z jego matematyczną podwaliną trafiło do sal wykładowych i
chłonnych umysłów atewskich studentów, którzy nie byli ani rezydentami, ani amatorami.
Biorąc pod uwagę wzburzenie wywołane przez staruszka i zdolność atevich do rozwijania
wszelkich modeli matematycznych, paidhi spędzał bezsenne noce na wyobrażaniu sobie, jak
atevi beztrosko oznajmiają pod koniec roku, że odkryli fizykę, która do wyniesienia ich
miedzy gwiazdy nie potrzebuje ośrodka kosmicznego ani żadnego statku, a nawiasem
mówiąc, oni sami tak naprawdę wcale nie potrzebują ludzi.
Paidhi, który sądził, że w ramach przygotowań do objęcia urzędu otrzymał wystarczające
wykształcenie matematyczne, miał sześć bardzo krótkich miesięcy na zaznajomienie się z
gałęzią matematyki, ze względów bezpieczeństwa całkowicie pominiętą w programie
Mospheirskiego Uniwersytetu - z pojęciami matematycznymi wkraczającymi teraz w inne
gałęzie atewskiej nauki, oprócz ostatnio modnej astronomii.
A całe te wyczerpujące studia odbył tylko po to, żeby on, paidhi, który wcale nie był
matematycznym geniuszem, mógł z trudem tłumaczyć dokumenty atevich, którzy
matematycznymi geniuszami byli, ludziom na wyspie i na statku, ani w połowie nie
podejrzewającym niebezpieczeństwa zagrażającego im ze strony gatunku, który uważali za
zależny od siebie.
Bren miał nadzieję, że przynajmniej na tyle będzie się orientował w kwestiach
matematycznych, by wciąż było możliwe tłumaczenie pojęciowe między dwoma językami i
dwoma (licząc oficerów statku, trzema) rządami; jeszcze do niedawna musiał też tłumaczyć
między dwoma, a teraz zdecydowanie trzema zespołami naukowców i inżynierów,
przerzucających się pojęciami z oszałamiającą szybkością.
Teraz ludzie, którzy nigdy nie stanęli twarzą w twarz z atevimi (załoga tego statku) chcieli
sprowadzić atevich w kosmos i dać im potęgę, której, jak rozumiał Bren, nie można było
uwolnić na planecie.
Jeszcze w zeszłym roku uniwersytecki komitet doradczy na Mospheirze, który miał jakie
takie pojecie o atevich, utrzymywał, że energia jądrowa, zegary cyfrowe i koncepcja czasu,
bardziej dokładna niż ta, do jakiej byli przyzwyczajeni atewscy numerolodzy, wciąż są zbyt
niebezpieczne, by umieścić je w atewskich rękach. A ci ludzie z góry chcieli dać atevim
technologię napędu gwiezdnego.
Ludzie na statku wciąż mieli trudności ze zrozumieniem, że ludzie ery kosmicznej, którzy
wylądowali na tej planecie, zasłużenie i nieprzypadkowo przegrali wojnę z atevimi epoki
pary. Ludzie naprawdę przegrali te wojnę militarnie, tak że według zawartego później
Traktatu Mospheira oddawała atevim z Patronatu Zachodniego swoją technikę krok po kroku
- był to wymóg Traktatu, a nie ich swobodny wybór.
I przez wszystkie te lata w procesie nadzorowanym przez paidhiin zmiany techniczne
były rozmyślnie hamowane i tak ukierunkowywane, by atevi i ludzie osiągnęli równość
techniczną bez destabilizacji atewskiego społeczeństwa i wywołania kolejnej atewskiej
wojny.
Sądząc po rozmowach z kapitanem i Jasonem Grahamem, z którym Bren dzielił
mieszkanie w stolicy, wyglądało, że statek jest przekonany, iż atevi się zaadaptują.
Paidhi miał nadzieję, że tak się stanie, ale mimo wszystko nie był o tym przekonany.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin