Rozdział 17-22.doc

(110 KB) Pobierz
Rozdział 20

 

Rozdział 17

 

     Sara nie usiłowała nawet się do mnie zbliżyć. Było mi przykro, ale coraz lepiej mi wychodziło ukrywanie swoich uczuć. Ignorowałyśmy się wzajemnie. Powtarzałam sobie, że koniec z próbami znalezienia w Wyldcliffe przyjaciółki. Brnęłam przez kolejne dni jak zombi. Gimnastyka, nauka, chór, lekcje - wszystko straciło znaczenie. Żyłam nocami, bezcennymi chwila­mi z Sebastianem.

Laura już mi się nie śniła, nie mdlałam, nie miałam wizji, nie widywałam rudowłosej dziewczyny. Tak, jak­by teraz, gdy w moim życiu pojawił się ktoś rzeczywi­sty, mogłam sobie poradzić bez fantazji.

-    Poczekaj!

Ścigaliśmy się na wilgotnej trawie w blasku księży­ca. Sebastian bez wysiłku dopadł porośniętego blusz­czem muru otaczającego teren szkoły.

-    Oszust! - Dogoniłam go, dysząc ciężko.

- Niby dlaczego? - Roześmiał się.

- Masz dłuższe nogi niż ja.

- Chyba nie uważasz, że to moja wina!

- Właściwie czemu tu jesteśmy? - zapytałam, usi­łując wyrównać oddech.

- Uciekamy. Musimy przeleźć przez mur. Chwycił się grubego pędu winorośli i wspiął na szczyt muru. Wyciągnął do mnie rękę.

- Sama nie wiem... - Nagle dopadły mnie wyrzuty sumienia. Dość, że przebywałam na dworze nocą. Je­śli do tego jeszcze przyłapią mnie poza terenem szko­ły…

- Proszę cię, Evie. - Nagle spoważniał. - Musimy porozmawiać o czymś ważnym, ale przede wszystkim muszę się stąd wydostać. Nie wpakuję cię w kłopoty, obiecuję. Zaopiekuję się tobą.

Zagwizdał cicho i czarna klacz zjawiła się jak cień -czekała nieopodal. Po chwili, niespokojna, siedziałam na jej grzbiecie.

- Musisz się mnie złapać.

Objęłam go w pasie, aż nadto świadoma jego blis­kości. Koń ostrożnie ruszył. Zamknęłam oczy i upaja­łam się obecnością Sebastiana. Próbowałam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Miałam wrażenie, że to sen: potężny czarny wierzchowiec, gwiazdy na niebie, dreszcz, który poczułam, gdy kosmyk ciemnych włosów Sebastiana musnął mój policzek. Nigdy tego nie zapomnę, przebiegło mi przez myśl. Nieważne, co jeszcze mnie spotka, nigdy nie zapomnę tej chwili. Po­konywaliśmy strome wzgórze.

     - Dokąd jedziemy?

     - Do starej strażnicy. Podobno niektóre części po­chodzą z czasów saksońskich. Jest starsza niż ruiny klasztoru.

Jechaliśmy dalej, w ciemności mijaliśmy samotne farmy. Otaczała nas pustka i cisza. Wydawało się, że na świecie zostaliśmy tylko my, dwójka nieśmiertelnych wędrowców w milczącej krainie. W końcu Sebastian ściągnął wodze. Byliśmy na okrągłym kurhanie otoczo­nym kamieniami.

- Jesteśmy na miejscu.

Poczułam rozczarowanie. Spodziewałam się wyso­kiej wieży o potężnych murach i wąskich okienkach strzelniczych, jak w bajkowym zamku, a tymczasem był to pagórek i kilka kamieni.

- Przecież tu nic nie ma - stwierdziłam, gdy Seba­stian pomógł mi zsiąść.

Forteca była z drewna, więc już dawno się rozpa­dła. Ale jeszcze wcześniej była tu świątynia albo świę­te miejsce. - Położył się na trawie i patrzył na uśpioną dolinę. - Z takiego wzgórza bliżej do bogów. To miej­sce mocy. W dawnych czasach czczono słońce, księżyc i żywioły.

     - Do tej pory nigdy nie myślałam o takich rzeczach - mruknęłam. - Można by pomyśleć, że w Wyldcliffe nie sposób zapomnieć o przeszłości.

     - O przeszłości nie można zapomnieć bez względu na to, gdzie jesteś - stwierdził z goryczą.

     - Sebastian? Co się dzieje?

     - Nic. - Uśmiechnął się do mnie i jego oczy zno­wu były jasne i lśniące. - Nic złego się nie dzieje, gdy jesteś ze mną. - Zapraszającym gestem dotknął ziemi. - Chodź tutaj.

Usiadłam. Powoli, pytająco, objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Ogarnęło mnie cudowne uczu­cie ciepła i spokoju. Położyłam głowę na jego ramieniu. Moje serce brykało jak nowo narodzony źrebak.

- Och, Evie - szepnął. - Moja lady Evie. Teraz, w tej chwili, jestem szczęśliwy.

- Ja też - odparłam.

Objął mnie mocniej i szepnął:

- Właśnie taką chciałbym cię zapamiętać: ty i ja, z dala od Abbey i jego przeszłości. Ta chwila zostanie na zawsze... Nieważne, co potem nastąpi.

Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze siedzieliśmy w milczeniu. Nie potrzebowaliśmy słów. Byłam z Se­bastianem i wystarczała nam nasza obecność, gwiazdy nad głowami - jak ludziom sprzed tysięcy lat. Z czasem zerwał się wiatr, niebo zasnuło się chmurami, zaczęło padać.

- Mogłabym tak siedzieć całą wieczność - wes­tchnęłam.

Ku mojemu zdumieniu, Sebastian spochmurniał.

- Zastanawiałaś się kiedyś, co to znaczy, na zawsze zostać w jednym miejscu? To jak więzienie. - Wstał, odszedł i zaczął mówić powoli, nienaturalnym głosem, jakby wiele razy ćwiczył tę kwestię: - Powiedziałem, że musimy porozmawiać, Evie. Byłaś wspaniałą przy­jaciółką. Nigdy cię nie zapomnę. Ale dzisiaj... Dzisiaj spotykamy się po raz ostatni. To dla ciebie zbyt ryzy­kowne.

Miałam wrażenie, że ziemia usuwa mi się spod nóg.

- Posłuchaj, jeśli będę ostrożna, nikt w szkole się nic dowie...

- Nie chodzi tylko o szkołę. To wszystko... to dla ciebie zbyt niebezpieczne.

- Chcesz powiedzieć, że dobrze się bawiłeś, a te­raz mam wracać do zwykłego nudnego życia? - wybuchłam. - O to ci chodzi?

- Nie! Usiłuję ustalić, co będzie dla ciebie najlep­sze. Uwierz mi, proszę. Ale w przeszłości robiłem rze­czy, których bardzo żałuję.

- Nic mnie to nie obchodzi!

- Ale mnie tak - jęknął. - I byłabyś innego zdania, gdybyś znała prawdę.

- Więc mi powiedz - poprosiłam. - Przynajmniej mi powiedz.

W świetle gwiazd wydawał się śmiertelnie blady.

- Nie mogę.

- Kilka minut temu byłam taka szczęśliwa, teraz czu­łam się jak wyrzutek. Sebastian mnie odepchnął; od­czuwałam to niemal fizycznie. Zalewały nas strumienie deszczu. Puściłam się biegiem przez wrzosowisko.

- Dokąd pędzisz? - zawołał za mną. - Zabłądzisz.

- A co cię to obchodzi?

- Evie! - Dogonił mnie. - Nie zachowuj się tak. Odwiozę cię do szkoły.

- I co, przy bramie uściśniemy sobie dłonie i po­wiemy, że było nam bardzo miło? Jeśli naprawdę nie chcesz mnie więcej widzieć, będzie lepiej, jeśli teraz po prostu sobie pójdę.

- Ale ja chcę cię widzieć. Oczywiście, że chcę. Po prostu nie chcę znowu wszystkiego zepsuć. Nie z to­bą. Chcę, żeby to było idealne. Nieskazitelne. I staram się, po raz pierwszy w życiu, nie myśleć tylko o sobie, nie brać tego, czego pragnę, nie licząc się z konsekwen­cjami. Staram się postąpić właściwie, choć to bardzo boli!

Mój gniew topniał jak wiosenny śnieg.

- Posłuchaj - zaczęłam miękko. - Nie jestem taka jak ty. Nie oczekuję, że wszystko będzie idealne. I nie mam obsesji na punkcie przeszłości. To nowy dzień, nowe życie. Nie można bez końca winić się za dawne błędy.

- To nie był zwykły błąd. Bardzo kogoś skrzywdzi­łem - wyznał głosem bez emocji.

-              Tę dziewczynę, o której mi opowiadałeś?

Skinął głową.

- Tak bywa. Nie pogarszaj sprawy, krzywdząc i mnie.

- Za żadne skarby świata nie chciałbym cię skrzyw­dzić - szepnął. - Zależy mi na tobie bardziej niż... bar­dziej, niż umiem to wyrazić.

Humor mi się poprawił. Zależy mu na mnie. To już coś.

- Więc nie mów, że nie możemy się więcej spoty­kać - poprosiłam. - Nic złego się nie wydarzy. Ufam ci.

- A może nie powinnaś. Czasami sobie myślę, że los mi cię zesłał, a czasami mi się wydaje, że widzę to, co chcę widzieć. Sam już nie wiem, wiem tylko, że chcę postąpić jak najlepiej dla ciebie, Evie.

     - A skąd możesz wiedzieć, co to ma być? Sam po­wiedziałeś, że nie wiemy, co się wydarzy w przyszło­ści. Każdy kolejny dzień niesie ryzyko. Życie to ryzyko. A ja... Cóż, jestem gotowa zaryzykować, jeśli ty też.

Zawahał się i spojrzał na mnie z wdzięcznością.

- Naprawdę? Mówisz poważnie?

- Oczywiście.

- Więc dalej będziemy przyjaciółmi?

Ujęłam jego zimną dłoń.

- Sebastianie, zawsze będziemy przyjaciółmi.

Wracaliśmy do szkoły w podmuchach wiatru i stru­mieniach deszczu, a ja wiedziałam, że nie powiedzia­łam całej prawdy. Chciałam czegoś więcej niż jego przyjaźni. O wiele więcej.

 

 

Rozdział 18

 

     Ta praca prezentuje zdecydowanie niższy poziom niż twoje wcześniejsze prace. - Panna Scratton zmarszczyła brwi, oddając mi wypracowanie o Wil­liamie Blake'u. - Idź do biblioteki po kolacji i napisz jeszcze raz. I przestań w końcu ziewać, Evie! To bar­dzo niegrzeczne. Będziesz się wcześniej kłaść, tak jak młodsze uczennice, jeśli to potrwa dłużej.

- Bardzo przepraszam, panno Scratton - odparłam potulnie. Rzeczywiście byłam bardzo zmęczona. Dwie albo trzy godziny poświęcane na spotkania z Sebastia­nem nie przyczyniały się do wzrostu mojej wydajności naukowej. Usiłowałam skupić się na tomiku wierszy na ławce. Czytałam: „Jakiemuż nieziemskiemu oku/Przy­śniło się, że noc rozświetli/Skupiona groza twej syme­trii?* Lecz jedyne oczy, które płonęły w moich my­ślach, to oczy Sebastiana.

Lekcja wreszcie się skończyła.

- Dziewczęta, odłóżcie książki. Mam wam coś do powiedzenia. W przyszłym tygodniu zwiedzimy Fairfax I lali w ramach historii XIX wieku. Niektóre z was za­pewne już tam były, lecz dla większości będzie to nowe doświadczenie.

Wszystkie ciekawie uniosły głowy.

- Jak tam jest, panno Scratton? - zapytała Céleste z zainteresowaniem prymuski.

- Fairfax Hall to wiktoriańska rezydencja, która zachowała się w niezmienionym stanie. Nie jest ani lak obszerna, ani imponująca jak Wyldcliffe, na szczę­ście jednak rodzina Fairfaxow zachowała ją właściwie w tej samej formie, odkąd powstała. Przechodziła z rąk do rąk, przekazywana kuzynom i dalekim krewnym, aż do II wojny światowej, od tego czasu tak wielkie domy stały się mało praktyczne. Po śmierci ostatniego właściciela dom stał pusty, dopiero niedawno otwarto w nim muzeum, a to dzięki wysiłkom naszego towarzy­stwa historycznego.

- Jak się tam dostaniemy? - zapytała dziewczyna, która nazywała się Katherine Thomas.

- Hall od Abbey dzielą zaledwie trzy kilometry, na wschód. Zjemy tam lunch, a później wynajęty autokar odwiezie nas do szkoły. Jeśli pogoda pozwoli, wyruszy­my wczesnym rankiem i pójdziemy pieszo przez wrzosowiska.

Wszystkie uczennice ogarnęło podniecenie. Przy­puszczałam, że ożywiła je perspektywa opuszczenia murów szkoły i wędrówki przez wrzosowiska, a nie zwiedzania muzeum.

 

 

 

*William Blake Tygrys, tłum. Stanisław Barańczak (przyp. tłum.).

- To wszystko. Proszę o spokój. – Panna Scratton wyjątkowo się uśmiechnęła. - Zabierzcie szkicowniki i zeszyty. Spotkamy się przy głównym wejściu, zaraz po śniadaniu, w wyznaczonym dniu.

Dzwonek wzywał nas na obiad i rozbawione dziew­częta wybiegły na korytarz, paplając wesoło. Nagle zoba­czyłam koło siebie Sarę. Była speszona, ale zdecydowana.

- Jeśli chcesz, w autokarze możemy usiąść razem -powiedziała cicho.

Spojrzałam na jej piegowatą buzię i nie pojmowa­łam, jak mogłam się na nią gniewać.

- Bardzo chętnie. Dzięki. I przepraszam. Sara, ja nie chciałam...

- Nie ma sprawy.

Uśmiechnęła się i wiedziałam, że znowu wszystko jest w porządku.

- Byłaś już tam? - zapytałam.

- Przejeżdżałam na Starlighcie - odparła. - Nie­wiele widać, dom zasłaniają ogromne drzewa. Szcze­rze mówiąc, wygląda mi to na kolejny stary dom, ale jeśli pannę Scratton tak ekscytuje myśl o zwiedzaniu go, chyba nie będzie tak źle.

Perspektywa całego dnia poza szkołą, w towarzy­stwie Sary, była jak powiew świeżego powietrza w ko­rytarzach Wyldcliffe. Tego wieczoru, gdy razem z Helen sprzątałyśmy w pracowni muzycznej, zapytałam weso­ło, czy i ona cieszy się na wycieczkę do Hall.

- Nie poszłabym tam za żadne skarby świata - po­wiedziała. Wydawała się jeszcze dziwniejsza niż za­zwyczaj.

    - Nie wygłupiaj się! - Roześmiałam się. - Przecież nie zabłądzimy na wrzosowiskach.

- Chciałabym zabłądzić - powiedziała zapalczy­wie. - Chciałabym pójść na wrzosowiska i już nigdy nie wrócić.

Nie rozumiałam jej. Jest po prostu dziwna czy chora?

- Helen, dobrze się czujesz? Jesteś bardzo spięta. Nie uważasz, że powinnaś powiedzieć pani Hartle...

- Nie! - wybuchła. - Nie waż się jej niczego mó­wić!

- Przepraszam. - Wycofałam się. - Ja tylko chcia­łam pomóc.

- Daruj sobie. - Z wściekłością składała zeszyty do nut. - Myśl o sobie. Tobie też jest potrzebna pomoc.

Dokończyłam sprzątanie bez słowa. Cieszyłam się na wyprawę do Fairfax Hall, nawet jeśli szalona Helen Black była innego zdania.

 

 

Rozdział 19

 

Pamiętnik lady Agnes,

4 listopada 1882

 

Szaleję z niepokoju. Dlaczego nie mogę pomóc S. równie łatwo, jak uleczyłam Martę? Moja stara piastunka od dawna cier­piała na kataraktę, a teraz śmieje się i mówi, że widzi jak dawniej. Tylko ja wiem, czemu to zawdzięcza - mo­cy Ognia, którą wezwałam w Kręgu.

Nie cieszę się tym tak, jak powinnam, bo bardzo niepokoję się o drogiego mi przyjaciela. Zachowuje się, jakby cierpiał na dziwną depresję, jest blady i chudy jak wtedy, po powrocie z podróży. Nie może się odprężyć, pracuje ponad siły, czyta i eksperymentuje, nie odpo­czywa.

Nie podoba mi się ta myśl, ale wydaje mi się, że S. zazdrości mi moich osiągnięć, choć jego moc wzra­sta z każdym dniem. Jego długie białe palce wyginają metal i miażdżą porcelanę, a potem bez wysiłku nadają im poprzedni kształt. On jednak lekceważy to, co już potrafi, i pragnie więcej. Zwłaszcza wczoraj był w po­nurym nastroju.

- Zwykłe sztuczki. To wszystko, co potrafię. A mo­ja wiedza nie przynosi nic dobrego, nic praktycznego. Nie umiem uzdrawiać.

To prawda. Nie otrzymał tego daru. Nie wiedzia­łam, co powiedzieć.

- Może przyjdzie trochę później, gdy nauczysz się więcej.

- Może! Już mam dość nauki. I może nigdy niczego nie osiągnę. Nie czuję sił żywiołów. Ale na ciebie spły­nął najpotężniejszy z nich. Ogień.

Zamyślił się i odezwał z wahaniem:

- Pamiętasz, co napisano w Księdze? Że mężczyź­ni... że mężczyzna powinien mieć wyznawczynie... kobiety? Może to jest moja droga... - W tym momen­cie wydawało mi się, że widzę go w otoczeniu kobiet w ciemnych kapturach.

- Nie! - Z niewiadomych powodów ta myśl wyda­la mi się obrzydliwa. A potem wizja się zmieniła i wi­działam go z jedną dziewczyną, tą samą, co przedtem. Patrzył na nią z taką czułością, że moje serce przeszył ból... - Nie - powtórzyłam już spokojniej. - To nasz se­kret, tylko nasz. I niech tak zostanie.

- Tylko nasz? - Jego oczy rozbłysły. Wziął mnie za rękę. - Agnes, razem możemy tyle osiągnąć. Jeśli tylko zechcesz mi pomóc.

- Ale ja chcę ci pomóc - zaprotestowałam. - Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko.

- Powiedz mi, co wiesz. Podziel się ze mną swoimi sekretami - nalegał.

- Nie mam żadnych sekretów, a już zwłaszcza nie przed tobą. Wszystko, co wiem, wiem z Księgi.

- To nieprawda i sama o tym wiesz. Wiesz więcej, niż mieści się na jej stronicach. Skąd? Powiedz!

- Nie wiem, naprawdę. Odprawiam Rytuały zgod­nie z zasadami, a potem myślę, czuję, pragnę. I wtedy...

- Wtedy co? - dopytywał się żarliwie.

Pokręciłam przecząco głową. Jak mam opisać roz­palone obrazy w mojej głowie, drżenie rąk, przypływ mocy w całym ciele, gdy odprawiam Rytuał?

- Nie umiem tego wytłumaczyć. Ale czy to ważne, skoro potrafię uzdrawiać? Popatrz na Martę, jaka jest szczęśliwa. Jest tylu innych, którym mogłabym pomóc.

Odepchnął moją dłoń.

- Agnes, masz moc Ognia, ale nie chcesz jej ze mną dzielić. Widziałem, co potrafisz. Gdybyś chciała, mogłabyś mnie nauczyć.

Uparcie kręciłam głową. Przypomniało mi się, jak zmusiłam duchy, by odpowiedziały na jego wezwanie. Może S. ma rację, może rzeczywiście mogłabym mu pomóc. Ale jego desperacja kazała mi się zatrzymać.

- Nie potrafię tego wyjaśnić - zaczęłam powoli. To dar, który otrzymałam ja i tylko ja.

Czy popełniłam błąd, mówiąc to? Czy postąpiłam źle, odmawiając mu? Jak mogłam, skoro jego szczęście znaczy dla mnie więcej niż własne? Nie pojmuję tego, ale wiem, że postąpiłam właściwie.

Zapadła między nami cisza, jak nigdy. Od czasu do czasu czuję na sobie jego spojrzenie, jakby myślami był gdzie indziej. Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo mnie to martwi. Zrobiłabym dla niego wszystko... tyl­ko nie to.

Obawiam się, że już sobie nie ufamy.

 

 

Rozdział 20

 

Myślałem, że mi trochę ufasz. - Sebastian się ze mną drażnił.

- Ależ ufam - odparłam ze śmiechem. - Ale łodzi, nie do końca.

Sebastian zdobył skądś starą krypę. Czekała teraz nieruchomo na brzegu jeziora. Jak dziecko cieszył się na wyprawę po jeziorze. Miałam nadzieję, że nikt nas nie zobaczy i cieszyłam się, widząc go rozbrykanego jak dziecko, jakby choć na chwilę zapomniał o wszyst­kim, co go gryzie.

Śmiałam się, ale nie czułam się zbyt dobrze. By­ła noc przed wyprawą do Fairfax Hall, bezchmurna i przenikliwie zimna. Włożyłam na nocną koszulę gru­by sweter, ale i tak dygotałam, jakbym miała się wkrót­ce rozchorować. Nie zapomniałam, że chciałam popły­wać, ale jezioro wydawało się wrogie, mroczne, ponure. Poczułam się bardzo nieswojo. To nie jest zwykły staw, powtarzałam sobie. Tutaj zginęła Laura. Właśnie tutaj.

Miałam już dość mroków i tajemnic.

Dlaczego nie mogę spotykać się z Sebastianem jak inne pary, w barach, kafejkach, na przyjęciach, w ki­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin