Zelazny Roger - Znak Chaosu.txt

(345 KB) Pobierz
Zelazny Roger - Znak Chaosu - Rozdział 01 

      Czułem się trochę niepewnie, choć nie umiałbym wyjanić dlaczego. W końcu to chyba nic niezwykłego: popijać piwo z Królikiem, niskim człowieczkiem podobnym do Rertranda Russella, umiechniętym Kotem i moim starym przyjacielem Lukiem Raynardem. Luke piewał irlandzkie ballady, a za jego plecami dziwaczny pejzaż przechodził od fresku w rzeczywistoć. Owszem, wielki niebieski Gšsienica, palšcy nargile na czubku gigantycznego grzyba. robił spore wrażenie - ponieważ wiedziałem, jak łatwo ganie wodna fajka. Ale nie w tym rzecz. Lokal był przyjemny, a wiedziałem, że Luke często obraca się w dziwnym towarzystwie. Więc skšd ten niepokój? 
      Piwo było dobre i nawet podawali darmowy lunch. 
      Demony torturujšce przywišzanš do pala rudowłosš kobietę błyszczały tak, że aż oczy bolały. Zniknęły teraz, ale cała scena była przepiękna. Wszystko było przepiękne. Kiedy Luke piewał o Zatoce Galway, skrzyły się tak licznie, że miałem ochotę wskoczyć i zatracić się w niej. Smutne też. Miało to jaki zwišzek z uczuciem... Tak. Zabawny pomysł. Kiedy Luke piewał smętnš pień, ogarniała mnie melancholia. Kiedy piewał wesołš, byłem rozradowany. W powietrzu unosiła się niezwykła dawka empatii. To chyba bez znaczenia. wiatła pracowały doskonale... 
      Sšczyłem piwo i obserwowałem, jak Humpty kołysze się na końcu baru. Przez moment usiłowałem sobie przypomnieć, skšd się tu wzišłem, ale ten akurat cylinder miał niesprawny zapłon. W końcu i tak będę wiedział. Miła impreza... 
      Patrzyłem, słuchałem, smakowałem, dotykałem i czułem się wietnie. Cokolwiek zwróciło mojš uwagę, było fascynujšce. Czy chciałem spytać o co Luke'a? Chyba tak, ale był zajęty piewem, a ja i tak nie pamiętałem, o co chodziło. 
      Co właciwie robiłem, zanim zjawiłem się w tym miejscu? Próba przypomnienia sobie nie wydawała się warta wysiłku. Zwłaszcza że tu i teraz wszystko było takie ciekawe. 
      Chociaż miałem wrażenie, że to co ważnego. Może dlatego jestem niespokojny? Może zostawiłem jakš sprawę, do której powinienem wrócić? Odwróciłem się, żeby zapytać Kota, ale on znowu zanikał, wcišż lekko rozbawiony. Przyszło mi wtedy do głowy, że też bym tak potrafił. To znaczy zniknšć i pójć gdzie indziej. Czy w taki sposób tu przybyłem i tak mógłbym odejć? Możliwe. Odstawiłem kufel, potarłem oczy i skronie. Miałem wrażenie, że w głowie też wszystko mi pływa. 
      Nagle przypomniałem sobie własny wizerunek. Na wielkiej karcie. Atucie. Tak. Włanie tak się tu dostałem. Przez kartę... Czyja dłoń opadła mi na ramię. Odwróciłem się: to był Luke. Z umiechem przeciskał się do baru, by napełnić kufel. 
      - wietne przyjęcie, co? - zapytał. 
      - wietne - przyznałem. - Jak znalazłe ten lokal? 
      Wzruszył ramionami. 
      - Nie pamiętam. Czy to ważne? 
      Odwrócił się, a zamieć kryształków zawirowała na moment między nami. Gšsienica wydmuchał fioletowš chmurę. Wschodził błękitny księżyc. Co nie pasuje do tego obrazka?, zapytałem sam siebie. Ogarnęło mnie nagłe przekonanie, że moje zdolnoci krytyczne padły zestrzelone w bitwie, ponieważ nie potrafiłem się skupić na anomaliach. A czułem, że muszš tu istnieć. Wiedziałem, że zostałem pochwycony przez chwilę bieżšcš... 
      Zostałem pochwycony... 
      Pochwycony... 
      Jak? 
      Chwileczkę. Wszystko się zaczęło, kiedy ucisnšłem własnš rękę. Nie. Błšd. To brzmi jak w zen, a przecież było całkiem inaczej. Dłoń wysunęła się z przestrzeni, zajmowanej poprzednio przez mój wizerunek na karcie, która zniknęła. Tak, to było to... W pewnym sensie. Zacisnšłem zęby. Znowu zagrała muzyka. Rozległo się ciche skrobanie przy mojej dłoni opartej o bar. Kiedy spojrzałem, kufel znowu był pełny. Może za dużo już wypiłem. Może to włanie przeszkadza mi się zastanowić. 
      Odwróciłem się. Spojrzałem na lewo, poza miejsce, gdzie fresk na cianie stawał się rzeczywistym pejzażem. Czy przez to ja sam stawałem się częciš fresku?, pomylałem nagle. Nieważne. Gdybym tylko potrafił się skupić... Ruszyłem biegiem... w lewo. Co w tym miejscu uderzyło mi do głowy, a chyba niemożliwa była analiza tego procesu, póki sam byłem jego elementem. Musiałem się stšd wydostać, żeby pomyleć rozsšdnie... okrelić, co się właciwie dzieje. 
      Minšłem bar i wbiegłem na obszar sprzęgu, gdzie namalowane drzewa i skały nabierały trójwymiarowoci. Pracowałem łokciami, pędzšc przed siebie. Słyszałem wiatr, choć go nie czułem. 
      Nic, co leżało przede mnš, nie zbliżyło się ani trochę. Poruszyłem się, ale... 
      Luke znów zaczšł piewać. 
      Stanšłem. Obejrzałem się wolno, bo miałem wrażenie, że stoi tuż za mnš. Stał. Ledwie o kilka kroków oddaliłem się od baru. Luke umiechnšł się i wciš piewał. 
      - Co tu się dzieje? - zapytałem Gšsienicę. 
      - Jeste zapętlony w pętli Luke'a - odparł. 
      - Możesz powtórzyć? 
      Wydmuchał piercień niebieskiego dymu i westchnšł. 
      - Luke jest zamknięty w pętli, a ty zagubiłe się w wierszach. To wszystko. 
      - Jak to się stało? 
      - Nie mam pojęcia. 
      - A... tego... jak można się wypętlić? 
      - Tego też nie wiem. 
      Zwróciłem się do Kota, który po raz kolejny kondensował się wokół umiechu. 
      - Nie masz pewnie pojęcia... - zaczšłem. 
      - Zobaczyłem go, jak wchodził, a jaki czas póniej zobaczyłem ciebie - odparł z krzywym umieszkiem. - I nawet jak na to miejsce, wasze pojawienie było trochę... niezwykłe. Doprowadziło mnie do wniosku, że przynajmniej jeden z was ma zwišzki z magiš. 
      Przytaknšłem. 
      - Twoje pojawiania i znikania też mogš człowieka zadziwić - zauważyłem. 
      - Trzymam łapy przy sobie - rzekł. - To więcej, niż Luke mógłby powiedzieć. 
      - Co masz na myli? 
      - Wpadł w zaraliwš pułapkę. 
      - A jak działa taka pułapka? 
      Ale on już zniknšł, i tym razem rozwiał się także umiech. Zaraliwa pułapka? To by sugerowało, że to Luke miał problem, a ja zostałem tylko jako do niego wcišgnięty. Chyba rzeczywicie, ale wcišż nie miałem pojęcia, co to za problem i co powinienem zrobić. 
      Sięgnšłem po kufel. Skoro nie umiem znaleć wyjcia z tej sytuacji, mogę się chociaż zabawić. Kiedy pocišgnšłem pierwszy łyk, dostrzegłem nagle niezwykłš parę bladych, płomiennych oczu, wpatrujšcych się we mnie. Wczeniej ich nie zauważyłem. Najdziwniejsze było to, że tkwiły w ciemnym kšcie fresku, na drugim końcu sali... i że się poruszały: sunęły wolno w lewš stronę. Wyglšdały fascynujšco, a nawet kiedy zniknęfy, mogłem ledzić ich ruch dzięki kołysaniu traw, przemieszczajšcemu się w obszar, do którego niedawno próbowałem dobiec. A daleko, daleko po prawej - za Lukiem - odkryłem szczupłego dżentelmena w ciemnym surducie, z paletš i pędzlem w rękach, który wolno poszerzał fresk. Łyknšłem znowu i powróciłem do obserwacji tego, co przechodziło z płaskiej rzeczywistoci w trzy wymiary. Czarny, matowy pysk pojawił się między skałš i krzakiem. Nad nim błysnęły blade oczy; niebieska lina ciekała z paszczy i dymiła na ziemi. Stwór był albo bardzo niski, albo przykucnšł. Nie umiałem zdecydować, czy wpatruje się w całš naszš grupę, czy konkretnie we mnie. 
      Wychyliłem się i złapałem Humpty'ego za pasek czy krawat, cokolwiek to było. Włanie miał przewrócić się na bok. 
      - Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłby mi wyjanić, co to za stwór? 
      Wycišgnšłem rękę, a on akurat się wynurzył: wielonogi, ognisty, ciemno łuskowany i szybki. Pazury miał czerwone. Uniósł ogon i popędził ku nam. Wodniste oczy Humptyego spojrzały ponad moim ramieniem. 
      - Nie po to tu przyszedłem, drogi panie - zaczšł - by leczyć pańskš zoologicznš ignora... O Boże! To... 
      Stwór zbliżał się szybko. Czy teraz dotrze do punktu, w którym bieg staje się marszem w miejscu? A może ten efekt dotyczył tylko mnie, kiedy próbowałem się stšd wydostać? Segmenty jego cielska przesuwały się z boku na bok; syczał jak nieszczelny szybkowar, a lad dymišcej liny znaczył jego drogę od fikcji malowidła. Zamiast zwolnić, chyba jeszcze zwiększył szybkoć. 
      Lewa ręka podskoczyła mi w górę, jakby z własnej woli, a cišg słów nieproszony spłynšł z warg. Wypowiedziałem je w chwili, gdy stwór mijał obszar sprzęgu, przez który ja nie zdołałem się przebić. Stanšł na tylnych nogach, przewracajšc pusty stolik, i podkurczył łapy, szykujšc się do skoku. 
      - Banderzwierz! - krzyknšł kto. 
      - Pogromny Banderzwierz! - poprawił Humpty. 
      Wymówiłem ostatnie słowa i wykonałem zamykajšcy gest, a obraz Logrusu rozbłysnšł mi przed oczami. Czarny potwór, który wysunšł włanie przednie szpony, nagle cofnšł je, przycisnšł do górnej lewej częci piersi, przewrócił oczami, jęknšł cicho, zadyszał ciężko i runšł na podłogę. Przewalił się na grzbiet i znieruchomiał z łapami wycišgniętymi w górę. 
      Nad stworem pojawił się koci umiech. Poruszyły się wargi. 
      - Martwy pogrommy Banderzwierz - oznajmiły. 
      Umiech popłynšł w mojš stronę; reszta Kota pojawiała się wokół jakby po namyle. 
      - To było zaklęcie zawału serca, prawda? - zapytał. 
      - Chyba tak - przyznałem. - Zareagowałem odruchowo. Tak, teraz pamiętam. Rzeczywicie zawiesiłem sobie takie zaklęcie. 
      - Tak mylałem. Byłem pewien, że magia jest w to zamieszana. 
      Obraz Logrusu, który pojawił się przede mnš podczas działania czaru, posłużył też jako słabe wiatełko na zakurzonym poddaszu mojego umysłu. Magia. Naturalnie. Ja - Merlim syn Corwina - jestem czarodziejem z rodzaju, jaki rzadko spotyka się w okolicach, które odwiedzałem przez ostatnie lata. Lucas Raynard, znany także jako ksišżę Rinaldo z Kashfy, jest również czarodziejem, choć różnimy się stylem. Kot, który chyba orientował się w tych sprawach, mógł mieć rację twierdzšc, że znalelimy się wewnštrz zaklęcia. Taka lokalizacja...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin