Ken McClure - Zycie przed zyciem.rtf

(518 KB) Pobierz
KEN McCLURE

KEN McCLURE

Życie przed życiem

 

Przekład

TOMASZ WILUSZ

 

„KB”

 

Lepiej zapomnieć i radosnym być, Niż pamiętać i się smucić. Pamiętaj

Christina Rossetti (1830 1894)

 

 

Prolog

 

Jerozolima Izrael Wrzesień 2000

 

Ignatius stał bez ruchu i czekał, aż Stroud zrobi zastrzyk. Pacjent był już I pod wpływem silnych środków uspokajających i nie mógł unieść powiek na dłużej niż kilka sekund. W gabinecie panowała cisza, tylko z głębi budynku dochodziła stłumiona pieśń religijna, kontrastująca z odległym nawoływaniem muezina wzywającego muzułmanów do modlitwy na koniec kolejnego długiego, upalnego dnia - odgłosy codziennego życia Jerozolimy.

- Możesz zaczynać - oznajmił Stroud.

- Powiedz, jak się nazywasz. - Głos Ignatiusa był spokojny, hipnotyzujmy.

- Saul... Saul Abe.

- Czym się zajmujesz, Saulu?

- Jestem... kamieniarzem.

- Gdzie?

- W Jerozolimie.

- Co budujesz?

Mężczyzna zaczął rozpaczliwie łapać powietrze.

- Co się stało?

- Głaz!

- Jaki głaz?

- Spada mi na nogi! - Abe krzyknął z bólu.

- Co się stało? - powtórzył spokojny głos.

- Głaz stoczył się z wozu... nie zdążyłem się odsunąć... zmiażdżył mi nogi. - Pod wpływem strasznego wspomnienia Abe na chwilą jakby zapadł się w miłosierną nicość, po czym nagle drgnął.

- Co dzieje się teraz? - głos spytał cicho, ale stanowczo.

- Dwaj mężczyźni... próbują zdjąć głaz z moich... - Abe znów krzyknął. Nie poczuł, jak druga igła wbija się w jego ramię. Zastrzyk uspokoił go na chwilę. - Mam połamane nogi, zakrwawione... mówią, że trzeba je będzie uciąć!

Saul Abe wstrzymał oddech na całe pół minuty i wybałuszył z przerażenia oczy, przeżywając koszmar na nowo.

- Nie możemy utrzymywać go w tym stanie - powiedział Stroud. - To niebezpieczne.

- Dobrze, zejdźmy głębiej - polecił Ignatius.

Po kolejnym zastrzyku Abe uspokoił się, jakby zapadał w spokojny sen, ale zaraz znów się ożywił.

- Lea! Lea!

- Kto to jest Lea?

- Moja żona.

- Jak się nazywasz?

- Izaak... nie mogę znaleźć Lei! Gdzie ona jest?

- Kim jesteś, Izaaku? Co robisz?

- Jestem żołnierzem. Wróciłem do domu i nie wiem, gdzie jest Lea!

- Gdzie byłeś, Izaaku?

- Walczyłem z Rzymianami. Przygotowaliśmy zasadzkę pod Bet Hakem, ale ktoś zdradził. Tylko ja i mój brat uszliśmy z życiem... Och, mój brat...

- Co z twoim bratem, Izaaku?

- Jest w rękach Rzymian.

- Opowiedz wszystko po kolei.

- Słyszę, jak krzyczy... Rzymianie go torturują. Wzywa mnie, a ja nic nie robię! Leżę w rowie i udaję martwego. Ze strachu nie mogę się ruszyć. Słońce przypieka mi kark. Mój brat mnie potrzebuje, a ja mu nie pomagam!

- Bo nie możesz mu pomóc, Izaaku. Wrogów jest zbyt wielu. To nie twoja wina. Dlaczego go torturują? Czego od niego chcą?

- Pytają, gdzie jest Nazareńczyk.

- Nazareńczyk? - spytał Ignatius lekko ochrypłym głosem. Z podniecenia zaschło mu w gardle.

- Gdzie Lea? Czemu nie ma jej w domu?...

- Izaaku! - Co?

- Opowiedz mi o Nazareńczyku!

- Muszę znaleźć Leę.

- Posłuchaj mnie! Znasz go, prawda? Spotkałeś Nazareńczyka.

- Czemu wszyscy tak się nim interesują? Nic, tylko gada, i to samymi zagadkami. W świątyni pełno jest mówców. Nam potrzeba wojowników.

- Znasz go czy nie?

- Lea, gdzie jesteś? Czemu nie przychodzisz?

- Spróbuj się odprężyć - powiedział głos.

- Lea! Lea!

- Za bardzo się denerwuje - stwierdził Stroud.

- Musimy wiedzieć więcej! - nalegał Ignatius.

- Zabijesz go!

- Opowiedz mi o Nazareńczyku, Izaaku.

- Lea... och, Lea, zabili cię. - Saul Abe zaczął dygotać na całym ciele, jakby nagle zrobiło mu się zimno. Dreszcze, najpierw lekkie, po chwili stały się tak gwałtowne, że nogi łóżka zaklekotały o posadzkę.

- Dostał ataku! - zdenerwował się Stroud. - Ostrzegałem cię! Ignatius spojrzał na drżące ciało; z jego twarzy nie dało się wyczytać nic oprócz rozczarowania i irytacji.

Abe zesztywniał. Wszystkie mięśnie się naprężyły. Wybałuszone, przerażone oczy stanęły w słup i znieruchomiał.

- Ostrzegałem - powtórzył Stroud.

- Ale to działa - odparł Ignatius.

 

1

 

Kansas City USA

Październik 2000

 

John Macandrew wstał z łóżka i podszedł boso do okna. Uchylił żaluzje i zamrugał, oślepiony blaskiem porannego słońca. Niebo było niebieskie, a liście na drzewach po drugiej stronie ulicy wreszcie zmieniły barwę z zielonej na złocistą; ta transformacja trwała trzy tygodnie i Macandrew śledził ją z narastającym zadowoleniem. Latem w Kansas City bywało goręcej niż w piekle, w zimie marzło się na kość, za to jesień była przyjemna.

Zwłaszcza w takie dni jak ten, kiedy słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a wiatr wstrzymał oddech. Miasto, siedząc okrakiem na granicy Kansas i Missouri, może i nie należało do najpiękniejszych, ale kiedy drzewa oblekały się barwami, a chodniki przykrywał kobierzec liści, marzyciel mógł zmrużyć oczy i wyobrazić sobie, że jest w Nowej Anglii, a nie na monotonnych równinach Środkowego Zachodu.

Macandrew postanowił, że dziś zostawi samochód w garażu i pójdzie do kliniki pieszo. Odwrócił się od okna, włączył radio i poczłapał do kuchni zemleć kawę. Uśmiechnął się, kiedy spiker poinformował, że Chiefs wygrali przedsezonowy mecz towarzyski, i to ponad trzydziestoma punktami.

Przed przyjazdem do Kansas City Macandrew niezbyt interesował się futbolem, ale teraz nie opuszczał żadnego meczu Chiefsów na stadionie Arrowhead. W ten sposób odpoczywał. Obserwacja dwóch drużyn toczących zaciekły bój, w którym wygrywali szybsi i silniejsi, miała dla niego wartość terapeutyczną. Mógł na jakiś czas zapomnieć o pracy, nieustannie wymagającej nadzwyczajnej precyzji. Był neurochirurgiem, trudno o bardziej stresujące zajęcie. Każdego dnia milimetry dzieliły go od klęski. W jego fachu nie wolno było popełniać błędów. Panowało powszechne przekonanie, że słabszy dzień może przytrafić się każdemu, tylko nie chirurgom i może jeszcze pilotom. Tak, pilotom też.

Kiedy nalewał kawę, w radiu podali, że jest piętnaście po siódmej. Zerknął na zegarek. Miał mnóstwo czasu; operacja była zaplanowana na dziesiątą, a do kliniki szło się pół godziny. W odróżnieniu od większości kolegów, którzy zadomowili się na schludnych przedmieściach, świadomie zdecydował, że zostaje w mieście. Może to i niemodne, ale uznał, że bez żony i dwójki dzieci nie spełnia wymogów, by żyć zgodnie z marzeniami przeciętnego Amerykanina. Inna sprawa, że nie przepadał za przedmieściami: mieszkać tam to tak, jakby być podłączonym do aparatury podtrzymującej życie - niby wygodnie, ale życie ledwo się tli. Wynajął więc piętro starego domu w stylu kolonialnym na Cherry. Dom pamiętał lepsze czasy i powoli zaczynał się rozsypywać, ale stał niecałe trzy kilometry od kliniki, a właściciele - państwo Jackson - nie byli uciążliwi. Większość czasu spędzali na odwiedzaniu rozsianych po całym kraju wnucząt. Teraz byli w Michigan u najmłodszej córki, mieli wrócić w środę.

Otworzył aktówkę i wyjął przezroczystą plastikową teczkę z notatkami o pacjentce, którą miał operować tego ranka. Usiadł przy oknie i przejrzał je, sącząc kawę. Jane Francini miała trzydzieści cztery lata - była dwa lata młodsza od niego - i skarżyła się na silny ból za oczami. Jej lekarz podejrzewał migrenę, ale kiedy kilkutygodniowa kuracja nie przyniosła efektu, skierował ją do szpitala. Przeprowadzone badania wykazały guz w szyszynce. Macandrew miał go dziś usunąć.

W normalnych okolicznościach byłby to dość prosty zabieg, ale Jane Francini niecałe trzy lata wcześniej przeszła operację serca. Pojawiły się w związku z tym pewne wątpliwości, czyjej stan zdrowia pozwala na przeprowadzenie poważnego zabiegu, ale miały czysto teoretyczny charakter. Operacja była konieczna. Guz musiał zostać usunięty.

Mąż Jane, Tony Francini, bogaty biznesmen, który sprzedawał maszyny rolnicze na całym Środkowym Zachodzie, nalegał, by zabieg przeprowadzono w jednej z renomowanych klinik na Zachodnim Wybrzeżu, ale Saul Klinsman, ordynator oddziału neurochirurgii, przekonał go, że tu, w Kansas City, też sobie poradzą. Francini w końcu uległ, wcześniej jednak, gdy dowiedział się, że to Macandrew ma przeprowadzić operację, poddał go drobiazgowemu przesłuchaniu.

Na wieść o tym, że Macandrew studiował medycynę na Uniwersytecie Columbia, a później pracował w kilku cenionych szpitalach i klinikach, Francini uspokoił się i z właściwą sobie bezpośredniością spytał: „To co pan tu, do cholery, robi?”

Mimo że Macandrew nie podzielał irracjonalnych uprzedzeń swoich starszych kolegów po fachu, Francini działał mu na nerwy. Mąż Jane był typowym przykładem człowieka, który uważa sukces finansowy za wystarczającą rekompensatę kompletnego braku manier i uroku osobistego. Macandrew doskonale wiedział, że Środkowy Zachód nie cieszy się poważaniem reszty Ameryki; panowało przekonanie, że skoro miejscowi słyną z wierności staroświeckim zasadom, to ich nauka i sztuka muszą być równie zacofane. I nie do końca się mylono, choć akurat klinika w Kansas City była jedną z lepszych w kraju.

Pierwotny plan Macandrew był taki: przepracować trzy lata na Wschodnim Wybrzeżu, a potem wyruszyć do Kalifornii w poszukiwaniu dużych pieniędzy i słodkiego, miłego życia. Bez żadnych sentymentów. Zadziwił samego siebie, gdy odpowiedział na ofertę pracy z Kansas City, tłumacząc Kelly, swojej ówczesnej dziewczynie, że pozwoli mu to lepiej poznać stan amerykańskiej medycyny.

Prawdziwy powód był jednak nieco inny i ściśle wiązał się z pochodzeniem Macandrew. Jego prapradziadek, szkocki emigrant, osiedlił się na Środkowym Zachodzie w miejscowości o nazwie Weston, w stanie Missouri. Macandrew nie wiedział dlaczego, ale czuł, że musi podążyć jego śladem i zacieśnić więź z tym regionem. Kelly jasno dała mu do zrozumienia, że Kansas to nie miejsce dla niej, a wyjazd zaszkodziłby jej planowanej karierze w położnictwie. Przez jakiś czas dzwonili do siebie i pisali listy, ale ostatnio kontakty między nimi właściwie się urwały. Kelly dostała pracę w klinice Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Nowym Jorku i ich drogi rozeszły się na dobre.

Macandrew zobaczył na grafiku dyżurów, że anestezjologiem asystującym mu przy zabiegu będzie Mike Kellerman. Mike był obcesowy, ale dobry. Asystował już przy wielu operacjach przeprowadzonych przez Macandrew i zawsze bez trudu utrzymywał pacjenta w stabilnym stanie. Niczego więcej nie można było od niego wymagać. Macandrew skończył przeglądać notatki dotyczące Jane Francini i nie znalazł w nich nic nowego, zresztą nawet na to nie liczył, chciał tylko upewnić się, że nic mu nie umknęło.Odkładając kartki, zwrócił uwagę na głosy z radia. Dwaj prezenterzy przedstawiali skrót wiadomości lokalnych. Denerwowało go to, jak przekomarzali się ze sobą i zaśmiewali z własnych dowcipów - więc chyba był spięty, no, ale to normalne przed operacją.

Szedł do kliniki drogą biegnącą równolegle do Trzydziestej Dziewiątej, trzymając się z daleka od głównej ulicy tak długo, jak się dało. Chodniki były w kiepskim stanie, ale już do tego przywykł. W Kansas City piechotą chodzili tylko ludzie biedni, którzy nie mieli innego wyjścia, więc nie trzeba się było z nimi liczyć. Dzień większości mieszkańców przebiegał według schematu dom-samochód-biuro, biuro-samochód-dom. Jednocześnie pustymi ulicami przyjemniej się spacerowało - choć co jakiś czas trzeba było uskakiwać przed szarpiącymi się na smyczy psami.

Macandrew przeciął Trzydziestą Dziewiątą przy skrzyżowaniu z Rainbow Boulevard i otworzył wahadłowe drzwi kliniki. Zanim wszedł, zdjął palto, szykując się na uderzenie fali ciepłego powietrza.

- Dzień dobry, doktorze - powiedziała z uśmiechem jedna z pielęgniarek. - Panna Givens pana szuka.

- Dzięki - odparł Macandrew machinalnie, zerkając na zegar ścienny. Było kilka minut po dziewiątej. Poszedł do rejestracji. Pięćdziesięcioparoletnia kobieta w zsuniętych na czubek nosa fantazyjnie zdobionych okularach uśmiechnęła się do niego i podała mu kartkę wyrwaną z leżącego przed nią notesu.

- Pan Francini chciałby zamienić z panem parę słów, doktorze - powiedziała tonem, który pięćdziesięciolatki w dziwacznych okularach uważały za „kulturalny”.

Macandrew spojrzał na kartkę. Francini był w G4, jednym z pokojów na parterze, gdzie krewni i znajomi pacjentów przywiezionych przez pogotowie czekali na informacje o ich stanie. Mijając G3, Macandrew zajrzał do środka przez małe okienko w drzwiach i zobaczył zapłakaną Latynoskę z białą chusteczką przyciśniętą do twarzy. Oby tylko Francini nie słyszał jej szlochu.

- Dzień dobry, panie Francini. Co mogę dla pana zrobić?

Francini wstał z krzesła i obiema dłońmi zaczesał lśniące czarne włosy do tyłu. Jego garnitur, jedwabny krawat i buty od Gucciego kontrastowały ze śniadą cerą włoskiego chłopa.

- Wiem, że Jane musi mieć tę operację, doktorze, ale pomyślałem sobie, że przypomnę, coby pan był ostrożny. To jedyna żona, jaką mam. - Francini zaśmiał się z własnego dowcipu, ale był to wymuszony śmiech i jego oczy pozostały zimne.

- Oczywiście, panie Francini.

- Do cholery, nie wiem, jak wy to robicie. - Francini obnażył w uśmiechu zęby, które musiały go kosztować fortunę. - Czyjeś życie jest w pańskich rękach, a pan taki wyluzowany. Kurde, niezłe z was numery, trzeba przyznać.

- Taką mam pracę - odparł Macandrew. - Tego mnie nauczono. Ze sprzedażą kombajnów pewnie poszłoby mi gorzej.

Francini parsknął śmiechem.

- W Kansas to żadna sztuka opchnąć kombajn. Gorzej mogłoby być w Bostonie... - Znów się roześmiał, Macandrew uśmiechnął się i zerknął na zegarek. Dało to pożądany efekt.

- Nie będę pana dłużej zatrzymywał - oświadczył Francini. - Niech pan pamięta, co powiedziałem, dobra?

- Nie zapomnę, obiecuję.

Macandrew odprowadził Franciniego do wyjścia i poszedł na górę do swojego gabinetu. Zadzwonił do siostry przełożonej, by upewnić się, że premedykacja Jane Francini przebiega zgodnie z planem.

- Pacjentka będzie gotowa, kiedy pan przyjdzie, doktorze - odparła pielęgniarka.

O wpół do dziesiątej Macandrew dopił kawę z papierowego kubka i poszedł umyć się przed operacją. Mike Kellerman już na niego czekał.

- Jak miewa się Mackie Majcher tego pięknego poranka? - spytał z uśmiechem.

- Dobrze, Mike. A ty?

- Ledwo żyję - odparł Kellerman z udawaną powagą. - To, co ta kobieta wyczyniała ze mną w nocy, powinno zostać zakazane. I to ma być słaba płeć?

Macandrew uśmiechnął się, mydląc ręce.

- Sprawdźmy, co zapamiętałeś z notatek.

- Trzydziestoczteroletnia kobieta z niezidentyfikowanym guzem szyszynki, chorowała na serce, waży sześćdziesiąt trzy kilo, według wywiadu bez alergii. Zajrzałem do niej wczoraj po południu.

- I jak?

- Wydaje się dostatecznie silna - odparł Kellerman. - Jak dla mnie, nie ma powodu do niepokoju.

- To dobrze.- Mówiła, że jej mąż ma firmę sprzedającą maszyny rolnicze. Myślisz, że możemy liczyć na premię, jeśli dobrze się spiszemy?

- Myślę, że jeśli nawalimy, obudzimy się z głową konia w łóżku - burknął Macandrew.

- Francini... no tak, Włoch. Teraz to będę uważał jak cholera.

- I dobrze. - Macandrew zakręcił kurki łokciem i wziął od pielęgniarki sterylny ręcznik. - Chciałbym uwinąć się z tym jak najszybciej.

- Chyba nie myślisz poważnie, że jej mąż jest z... Rodziny, co? - spytał Kellerman, wycierając dłonie.

- Pan Francini sprzedaje traktory - odparł Macandrew z uśmiechem. - I nie sądzę, by pisał wiersze czy był miłośnikiem baletu.

- Stuprocentowy mężczyzna, co? - powiedział Kellerman teatralnym barytonem. - No, to Kansas jest dla niego jak znalazł! - Kellerman był Kalifornijczykiem.

- Jest trochę upierdliwy, fakt, ale trzeba go zrozumieć, martwi się o żonę - zauważył Macandrew.

- Kto będzie nam asystował? - spytał Kellerman.

- Lucy Long.

- To dobrze. Bałem się, że padnie na moją „przyjaciółkę”. Macandrew się uśmiechnął. „Przyjaciółką” Kellermana była Sylvia Dorman, pielęgniarka operacyjna na neurochirurgii. Nie lubili się z Kellermanem. Dorman była śmiertelnie poważna i traktowała swój zawód jak boskie powołanie. Raził ją czarny humor Kellermana i on doskonale o tym wiedział. Motywowało go to, by wspinać się na wyżyny inwencji czy sięgać dna, jak kto woli. Macandrew nie lubił pracować z nimi, gdy byli razem. Sala operacyjna to nie miejsce na konflikty osobowości. Włożyli z Kellermanem fartuchy i z maskami u szyi weszli do sali operacyjnej.

- No i jak? - spytał Macandrew, zwracając się do Lucy Long.

- Wszystko gotowe.

Macandrew przebiegł wzrokiem po tacach z narzędziami, a Kellerman podłączył Jane Francini do urządzeń mających monitorować jej stan podczas zabiegu. Pulsujące zielone punkciki zaczęły mknąć po ekranie oscyloskopu przy wtórze piknięć rozlegających się zgodnie z regularnym rytmem serca pacjentki. Macandrew się odprężył. To był jego świat: wszystko, co widział i słyszał, napełniało go spokojem. Pewnie tak samo czuli się kierowcy ciężarówek, gdy siadali za kierownicą, i urzędnicy wślizgujący się za swoje biurka. Nie ma to jak znaleźć się w dobrze sobie znanym otoczeniu.

Szczególną uwagę zwrócił na oświetlenie. Standardowa, bezcieniowa lampa w suficie tym razem była niewystarczająca; ponieważ miał operować czaszkę pacjentki, światło musiało padać na nią z boku. Przysunął więc do stołu statyw z dwoma reflektorami pomocniczymi. Aby uzyskać dostęp do przysadki mózgowej i szyszynki, najczęściej wywiercano otwór w kości między kątem oka a nosem. Dzięki temu nie trzeba było golić pacjentowi głowy, a po zabiegu zostawały tylko niewielkie, prawie niewidoczne blizny.

- Jak się trzyma? - spytał Kellermana.

- Lepiej niż ja - padła odpowiedź.

- Od razu mi ulżyło... śpi już wystarczająco mocno?

- Jak suseł.

Macandrew poprawił maskę, obejrzał czubek wiertła, którego zamierzał użyć, i sprawdził silnik, napełniając salę jazgotliwym bzyczeniem. Odłożył wiertło i poprosił o skalpel. Kiedy już miał go w ręce, lekko skinął głową zespołowi i zrobił pierwsze nacięcie.

- Zaczynamy.

Godzinę później szyszynka Jane Francini leżała już w szklanym pojemniku obok uśpionej pacjentki. Normalnie miałaby kształt szyszki, teraz jednak była zdeformowana przez guz niemal tej samej wielkości.

- Paskudztwo - powiedział Kellerman. - Ale wygląda na to, że wyciąłeś wszystko.

- Też tak myślę - odparł Macandrew. - Wszystko jak należy, żadnych uszkodzeń. - Odwrócił się do jednej z pielęgniarek. - Zanieś to na patologię, dobrze?

Dłonie w rękawiczkach zabrały pojemnik i Macandrew przystąpił do ostatniego etapu operacji. - Nadal wszystko gra? - spytał Kellermana. - Jak najbardziej.

- I o to chodzi. Czysta, szybka, zgrabna robota bez powikłań. Raz, dwa, i po herbacie.

Ledwie wyszedł z sali operacyjnej, a już go wezwano. Od dyżurnej dowiedział się, że Francini przez cały czas nie dawał personelowi spokoju, natarczywie domagał się informacji o stanie żony i powtarzał, że zaraz po operacji chce rozmawiać z Macandrew.

- Już idę.

Francini zerwał się z krzesła na jego widok.- Co z nią, doktorze? - spytał. - Wszystko w porządku, prawda? Macandrew podniósł ręce w uspokajającym geście.

- Operacja przebiegła pomyślnie, panie Francini. Guz został usunięty i oddany do analizy. Wyniki będą za kilka godzin. Pańska żona dochodzi do siebie. Będzie pan ją mógł zobaczyć, jak tylko się obudzi.

- Chwała Bogu! - krzyknął Francini. - Nie będę owijał w bawełnę, doktorze, Jane jest dla mnie wszystkim.

- Domyśliłem się.

- Zostanie pan przy niej? - spytał Francini.

- To nie będzie konieczne, jest w dobrych rękach. Pielęgniarki troskliwie się nią zaopiekują. A teraz proszę wybaczyć, ale chciałbym się przebrać.

- Jasne, jasne. - Francini się cofnął. - Nic wiem, jak panu dziękować, doktorze.

Macandrew poczuł się nieswojo.

- Panie Francini - zaczął ostrożnie - guz został usunięty, ale jeszcze nie mamy wyników badań laboratoryjnych. Wiele od nich zależy... zagrożenie jeszcze nie minęło.

- No tak, ale wyciął pan to cholerstwo? Całe?

- Tak myślę, tyle że...

- Wyciął pan, wyciął. Czuję to. Jane będzie zdrowa.

Macandrew wyszedł z kliniki. Udana operacja Jane Francini i jasno świecące słońce wprawiły go w doskonały nastrój. Pogwizdując, ruszył w stronę skrzyżowania Trzydziestej Dziewiątej i Rainbow. Zastanawiał się, gdzie zjeść lunch. Do barku szpitalnego nie zaglądał od dawna. Miał dość katowania się posiłkami - jeśli tak można je nazwać - w wielkich instytucjach. Zdecydował się na szybką kanapkę u Wendy; dzięki temu będzie miał dość czasu na przyjemny spacer w słońcu.

Stojąc w kolejce, zauważył kątem oka, że ktoś się do niego uśmiecha: Lucy Long, pielęgniarka z sali operacyjnej. Odwzajemnił uśmiech i widząc, że jest sama, wziął tacę i przysiadł się do niej.

- Nie wiedziałam, że neurochirurdzy jadają hamburgery - powiedziała Lucy.

- A myślałaś, że co?

- Ambrozję - odparła Lucy poważnie.

- Czym ja sobie na to zasłużyłem? - spytał Macandrew z udawaną urazą.

- Ty niczym, Mac. Co innego niektórzy twoi współpracownicy....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin