Zero.rtf

(1622 KB) Pobierz

Początek lat dziewięćdziesiątych przy­niósł niespodziewaną eksplozję drapież­nych i prowokujących pisarzy grozy. Na­leży do nich Clive Barker, ale także Kathe Koja. Jej twórczość ma o wiele więcej wspólnego z Franzem Kafką i Albertem Camusem niż ze Stephenem Kingiem. Kathe Koja znana jest polskim czytelni­kom z takich książek, jak Urazy mózgu czy Dziwne anioły. Zero jest jej debiutancką powieścią. Zdobyła nią wszystkie możli­we do uzyskania nagrody, aplauz krytyków głównego nurtu literatury, a także miłość czytelników. Trudno sobie wyobrazić bar­dziej ostrą, prowokującą, ale i dającą do myślenia powieść o mrocznych obszarach ludzkiej psychiki niż Zero.

Nicholas to poeta oraz pracownik wy­pożyczalni video, to chłopak z przedziwną dziurą w dłoni, bezkrwawą, ale wypełnio­ną plazmą łez.

Wszystko zaczęło się, gdy Nakota uj­rzała w jednym z pokoi ciemny otwór i za­pragnęła kochać się tam, docierając do se­kretnych, pełnych nadziei głębi. Postana­wiając eksperymentować, umieściła naj­pierw owada, a potem mysz w Nibydziu-rze... Z otchłani Nibydziura każdego dnia i nocami przyzywa Nicholasa, zarażając jego duszę i wciągając go w podróż w świat obsesji, mroku i ślepego trafu...

 


 


Kathe Koja ZERO

Tłumaczył Robert P. Lipski

 

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO


Tytuł oryginału THE C1PHER

Copyright© 1991 by Kathe Koja AU rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. Poznań 2000



Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

Redaktor serii Tadeusz Zysk


 

 


Redakcja Anna Poniedziałek

Wydanie I

ISBN 83-7150-581-7


Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10,61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, ul. Zgoda 54. 60-122 Poznań

tel. (0-61)864 14 03,864 14 04

e-mail: sklep@zysk.com.pl nasza strona: www.zysk.com.pl

DRUKARNIA GS Kraków, tel. (012) 65 65 902


Chciałabym podziękować

Rickowi Liederowi, Russowi Galenowi

i Jeanne Cavelos

za ich pomoc

Jednego pragnę być balsamem na ranę rozpuszczonym twoją śliną

— Shikatsube No Magao

Świadomość czy podświadomość w realnym świecie to bez znaczenia

— Rick Lieder


 

 


1

Nakota dostrzegła to pierwsza: długie, chude nogi podkulone pod brzydką spódnicą, szerokie usta wykrzywione w dziwnym nie-uśmie-chu. Siedzi w moim paskudnym mieszkaniu na drugim piętrze, sku­lona na tanim, szpetnym sklepowym krześle, przez okno za jej pleca­mi wpływają promienie słońca, nieśmiałe i szare jak brudne futro, ożywiają ją, przydając osobliwej, roziskrzonej aury. Wokół nas szczątki niedawnej dyskusji, pogniecione puszki po piwie i skradziona z knajpy popielniczka, z której wysypuje się góra petów.

              Słyszałeś o czarnych dziurach? — zapylała. — Wiesz, tych
w kosmosie? Wielkie, czarne odbyty — i wybuchnęła śmiechem,
ukazując małe ząbki, ostre jak u lisa, ani białe, ani żółtawe, jak
u większości ludzi, lecz sinawe, jakby zżerała je od środka jakaś
bliżej nieokreślona zaraza. Nakota zgnije inaczej niż reszta ludzi;
sama zresztą tak o sobie mówi.

Zapaliła papierosa. Była jedyną z moich przyjaciółek, która wciąż paliła; robiła to nie w wyzywający ani przesadnie teatralny sposób, paliła podobnie jak oddychała, choć nie tak często. Czarne papierosy i oranżada.

         To jak? Dotkniesz jej dzisiaj?

         Nie.

Kolejny dziwny nie-uśmiech.

         Tchórz.

         Wcale nie — odparłem.

         Tchórz pospolity.

Nie powiedziałem nic więcej. Wróciłem do kuchni. Wziąłem


sobie mineralkę. Piwo było zbyt mocno schłodzone, picie go sprawia­ło ból. Kiedy wróciłem do salonu, a raczej tego, co mogło zań uchodzić — wielkie okna, nieduża przestrzeń, tapczan i nędzne krze­sło — uśmiechnęła się do mnie, tym razem prawdziwie i szczerze.

Czasami wydawało mi się, że byłem jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek dostrzegał jej piękno, który kiedykolwiek je dostrzegł. Bóg mi świadkiem, nie było to łatwe, ale wychwytywałem każdy najdrobniejszy szczegół.

              Przyjrzyjmy się jej —powiedziała.

Nie próbowałem oponować. Cicho — nauczyliśmy się robić to w ciszy — w dół po schodach, na pierwszym podeście w prawo (pierwsze piętro) obok nowego graffiti głoszącego, że „LEESA TO KORWA" (naturalnie bez numeru telefonu, dzięki i za to, tandecia-rze) i mnóstwa innych blednących wraz z upływem czasu wymyśl­nych napisów, aż do końca korytarzyka, gdzie znajdowało się coś, co mogło pełnić funkcję składziku. Butelki detergentów, narzędzia, cała masa najróżniejszego szajsu, oto co widać po otwarciu drzwi, a nieco dalej to miejsce, ta przestrzeń. Powłoka kurzu wokół niej wydaje się bledsza i łatwiejsza do rozproszenia.

Oto Nibydziura.

              Cholera — rzekła Nakota, jak zawsze ze zdumieniem i prze­
jęciem.

Uklękła bliżej niż ja kiedykolwiek, pochyliła się nisko i oparła na wyprostowanych rękach, wpatrując się w dziurę, patrząc w głąb niej. Wydawało się, że mogła tak klęczeć cały dzień mimo bolesnej pozycji, ona jednak w ogóle nie czuła bólu. tylko gapiła się i gapiła bez końca. Zająłem miejsce nieco z tyłu za nią, po lewej, pogrążo­ny w pełnej uniesienia ciszy. Cóż tu mówić w obliczu niewypowie­dzianego?

Czerń, nie ciemność ani brak światła, ale żyjąca czerń. Stopa, może trochę więcej średnicy. Czysta czerń i wrażenie pulsowania, zwłaszcza gdy wpatrywałeś się w nią długo i zawzięcie, uczucie nie tyle czegoś żyjącego, ale żywego, ba. nawet nie czegoś, lecz raczej jakiegoś procesu. Królicza nora, jakaś dziwna, popierdolona kraina czarów. Znajdź teraz dziewczynkę imieniem Alicja, obwiąż ją sznur-


kiem i... Już o tym rozmawialiśmy i będziemy rozmawiać znowu, zapewne jeszcze dzisiejszego wieczoru. Nakota usiądzie w typowy dla siebie sposób, z wyprostowanymi plecami, niczym kapłanka, a ja zabiorę się do tworzenia, będę pisać wiersze, tandetny szajs, nie nadający się do czytania następnego dnia rano, gdy się obudzę, raczej później, po południu, Nakoty już nie będzie, pójdzie do pracy, do Klubu 22, barmanka bez uśmiechu, a ja, jak zwykle spóźniony, do salonu wideo. Może nie pojawić się przez jeden, a równie dobrze przez parę kolejnych dni, kto wie; któregoś dnia odejdzie i już nigdy nie wróci. Wiedziałem, przyjaciele, o tak, że w rzeczywistości tym, czego pragnęła, była Nibydziura. Jeśli jesteś w tym dobry, możesz być czegoś pewien i równie dobrze nigdy o tym nie myśleć. Jeżeli

o mnie chodzi, starałem się przez dłuższy czas tego unikać i teraz myślenie wprost stanowi dla mnie nie lada trudność. Jej szept obok mnie: — Spójrz na nią. Czasami wydawało mi się, że to coś, owo antymiejsce. wydzie­lało pewien odór; nawet sobie na ten temat żartowaliśmy, choćby w kwestii samej nazwy, na pewno domyślacie się, o co mi chodzi. A jednak wyczuwało się tu pewną woń, nie tyle przykrą, co niemoż­liwą do określenia czy zidentyfikowania, a jednak wyraźną. Rozpo­znałbym ją zawsze, nawet o północy, o tak, i do tego z drugiego końca ulicy. Czegoś równie dziwnego nie sposób zapomnieć.

Po raz milionowy: — Czy nie byłoby wdechowo zejść TAM na dół?

I moja równie sztampowa odpowiedź: — Jasne. Ale tego nie zrobimy.

Jej krawędzie były pionowe, ostre i gładkie. Aż się prosiły, by ich dotknąć. Ale nic z tego, odpowiadał niezmiennie tkwiący we mnie tchórz. Ja tego nie zrobię. Mowy nie ma. Woń narastająca i unosząca się wokół mnie, czasami tak było, Nakota twierdziła, że nieomal była w stanic dotknąć tej woni, tam gdzie opary były najgęstsze (to jednak o niczym nie świadczyło, Nakota była uzależniona od kropli do nosa, nie poczułaby nawet smrodu własnego gówna, które zresztą, jej zdaniem, w ogóle nie cuchnęło), unosiły się jak mgła, ale któż wiedział jakie płyny, jaka wilgoć je zrodziła? Wilgotny środek? Jądro? Co było


tam, w środku? Coś żywego? Kto wie? Nakota uważała że tak, aleja sądziłem, że źródłem tej wilgoci była sama Nibydziura, niezgłębiona czerń, i to ona właśnie wydzielała ten wodnisty, mocny zapach.

Jak długo dziś? Godzinę? Dwadzieścia minut? Nie sposób tego stwierdzić, dopóki nie wrócimy do mego mieszkania i nie spojrzymy na zegarek; już czas. Pora wracać. Podnosi się z wahaniem, jej włosy w pylistym półmroku są czarne jak Nibydziura. krótkie kosmyki przesłaniające wydatne, ostre kości policzkowe, ugięte łokcie, kiedy usiadła prosto, a potem wstała, moje kolana wydały głośny trzask, oboje wzdrygnęliśmy się, po czym z westchnieniem i uśmiechem wyszliśmy z pomieszczenia.

W górę, po schodach, przez korytarz.

        Wejdziesz?

        Nie. — Staje pod drzwiami, kręci głową.

        Masz fajki?

Poklepała się po kieszeni spódnicy, lubiła te brzydkie, beznadziej­ne spódnice z przeceny, a la lata 50-te, z haftowanymi pudlami wyglądającymi jak koszmarne gargulce. zębate gadziny godne naj-ohydniejszych podrabianych kimon dla turystów. To i podkoszulki z logo kompletnie mi nieznanych zespołów muzycznych. Boże. Wy­glądała zwykle jak kupa szmat pozostawionych przez kogoś dla Armii Zbawienia. Albo jak bezdomna, nosząca to co znajdzie na śmietniku.

        A krople do nosa? Wiesz, czasami powinieneś ugryźć się w język — poradziłem sam sobie, lecz nie dość szybko, by nie usłyszeć jej ciętej riposty.

        Moja matka nie żyje, dziękuję, teraz sama dbam o siebie. — I pełne powagi spojrzenie, z wolna nabierające życzliwości. — To na razie — rzuciła, ściskając mnie za łokieć, to jej forma pożegnal­nego gestu — po czym odeszła pełnym gracji krokiem, ze spódnicą o barwie rzygowin kołyszącą się na jej wąskich biodrach. Co, roz­czarowany? Kto, ja?

Dobrze znałem te biodra, o tak, czułem bolesne ukłucia tych ostrych, sterczących kości, jej kościstych pleców i małych, jakże małych cycków, kiedyś porównałem je do piłeczek pingpongowych, a ona, mimo że się wściekła, wybuchnęła śmiechem, nic nie mogła


na to poradzić, uwielbiała moje żarty. Ostatni raz, kiedy się kochali­śmy, chyba całe lata temu, zrobiliśmy to, bo byłem na gazie i bardzo się na nią napaliłem, było kiepsko, ale czy na pewno źle? Chyba tak. bo mniej więcej w połowie stosunku i wewnątrz niej zrozumiałem ze zgrozą, że ona stara się być dla mnie MIŁA. To tak zbiło mnie z tropu, iż wysunąłem się i spełzłem z niej, po czym poczłapałem do łazienki, by usiąść skulony przy muszli klozetowej, wśród mokrych i brudnych ręczników na mokrej i brudnej podłodze, kręcąc głową. Zjawiła się. naga i chuda jak patyk, stanęła w słabym świetle płyną­cym z łazienki, obserwując mnie, jakby nigdy wcześniej nie widziała targanego mdłościami faceta. Chyba to jej uśmiech od ucha do ucha i błysk zębów sprawiły, że w końcu puściłem pawia.

Mimo wszystko, mimo tego zimnego uśmiechu, nadal jej pra­gnąłem. Zawsze i wciąż, w ten osobliwy, marzycielski sposób, w jaki chce się czasem zanurzyć w otchłań Rowu Mariańskiego albo odbyć spacer w przestrzeni kosmicznej. Wiesz, że to się nigdy nie ziści, ale zawsze można pomarzyć. Jak dumanie nad Nibydziurą i o niej, choć nie do końca. Dawno temu dała mi do zrozumienia, że te dni należą już do przeszłości, zaleczyła ranę mojej miłości, czy jak to tam zwał, może to i głupie, ale mimo wszystko boli, cóż, taki już jestem, niepoprawny romantyk, rzecz jasna na swój chory, smętny sposób. Rozumiem sygnały, które mi wysyła, ale nie potrafię z tym żyć.

Znalazłszy się w mieszkaniu, pozamykałem okna, które wcześ­niej otworzyłem, by pozbyć się smrodu dymu z jej papierosów, zostawiając uchylone tylko jedno, przy łóżku. Zawsze lubiłem nocny chłód, zwłaszcza w dzieciństwie, choć mówiono mi, że to szkodzi zdrowiu. „Zamknij to okno! Nabawisz się zapalenia płuc!" Dziś jest dość chłodno, głupia Nakota, nie ma kurtki. Zobaczysz, dostaniesz zapalenia płuc.

Ból głowy wywołany głodem, w lustrze dostrzegam bladą twarz,
mam ziemistą cerę. Dobra, co jest do jedzenia. Nie znoszę robienia              »

zakupów, wszystko i tak przemienia się w gówno, jem zatem zwykle niewiele i bez przesadnego entuzjazmu. W lodówce jest niedużo rzeczy i na dodatek niezbyt świeżych, ale jestem zahartowany i po­trafię zjeść wszystko, i utrzymać to potem w sobie. Mówię ludziom.


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin