Shaw Patricia - Pióro i Kamień.doc

(2508 KB) Pobierz
Shaw Patricja

Shaw Patricja

 

Pióro i Kamień

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zaczęło się od deszczu. Błogosławionego deszczu, co zmył z pokładu grubą warstwę soli i wszystkich poderwał na nogi. Pasażerowie i załoga zaopatrzeni we wszelkie możliwe naczynia — od baryłek po rondle — hurmem rzucili się łapać chłodne ożywcze krople; w ruch poszły nawet kapelusze.

Począwszy od Przylądka Dobrej Nadziei przez wiele tygodni wciąż tylko widzieli dookoła lekką, przezroczystą mgiełkę, teraz wszakże statek, tak uparcie dotąd powolny, otrząsnął się nagle jak pies po kąpieli i raźno skoczył przed siebie. Zesztywniałe od soli żagle zafalowały i wydęły się ku przodowi, bo wraz z deszczem powiały nowe wiatry. Te rześkie pomyślne wiatry, mówili sobie ludzie, chyżo poniosą ich teraz ku zachodnim wybrzeżom Australii.

Kapitan Bellamy mocno chwycił koło sterowe, a spomiędzy jego czarnej, schludnie przyciętej brody błysnęły w uśmiechu zęby. Była to dopiero jego pierwsza wyprawa do Australii, toteż z drżeniem serca wpłynął na niebezpieczne wody Oceanu Indyjskiego, pomny ostrzeżeń o słynnych „ryczących czterdziestkach". Prawda, że dzięki wiejącym tu wiatrom statek mknie jak na skrzydłach, prawdą jest jednak i to, że potrafią one znienacka przekształcić się w huragan gnający z prędkością dziewięćdziesięciu węzłów i spiętrzyć fale w prawdziwe góry. Ocean tymczasem okazał się dziwnie łaskaw, może aż zanadto, podczas całej podróży bowiem w naturze panował absolutny spokój. Żadnego sztormu, o którym warto by mówić, nic tylko to powolne, niemiłosiernie monotonne dryfowanie z prądem na wschód. Mieli przez to znaczne opóźnienie w stosunku do harmonogramu, co gorsza, dawał się już we znaki dotkliwy brak słodkiej wody.

Teraz na szczęście najgorsze minęło. Skończą się narzekania, pasażerowie mogą pławić się w deszczu do woli. Teraz, gdy ten pomyślny wiatr wieje im prosto w plecy, „Cambridge Star" niebawem zawinie do Perth. Bellamy obliczył, że nie dalej niż za cztery dni powinni osiągnąć Fremantle, port miasta Perth, położony przy ujściu rzeki Swan.

Dwadzieścia cztery godziny później optymizm kapitana ustąpił miejsca poważnym obawom. Sztorm przybierał na sile. Płynęli w strugach chłoszczącego deszczu, wiatr wiał coraz gwałtowniej, barometr wciąż spadał. Panowanie nad statkiem zaczynało wymagać nie lada wysiłku. Przez dwa dni załoga „Cambridge Star" toczyła nieustanną zaciekłą walkę ze sztormem. Uczepieni masztów marynarze bez przerwy rozwijali i zwijali żagle, by zapobiec groźnym przechyłom. Nadeszła noc, a rozszalałe żywioły nadal miotały statkiem.

Oficerowie starali się uspokoić skulonych pod pokładem pasażerów: szkuner już za chwilę umknie z tej fatalnej strefy. Słysząc huk pękających nad głowami masztów, kobiety zaczęły się modlić, zaś mężczyźni pobiegli pomagać przy pompach. A potem wszystko ucichło. Trzeciego dnia nad morzem zaległa miłosierna cisza, niebo pojaśniało, przybierając dziwnie żółtawy odcień, jak gdyby słońce spierało się samo ze sobą, czy ma ofiarować ludziom chwilę ulgi od parnej spiekoty. Na pokładzie pojawiło się kilkoro członków pasażerskiej elity, nielicznej grupy szczęśliwców zajmujących osobne kajuty. Szacowano szkody wyrządzone statkowi przez sztorm, rozglądano się za kapitanem, aby złożyć mu gratulacje, nie było go jednak na mostku.

Powiedziano im, że odpoczywa, co uznali za zrozumiale. Tym bardziej że ruch statku ustał prawie zupełnie. Być może weszli w strefę ciszy. Wielu słyszało o takich zjawiskach.

Bellamy tymczasem siedział w swojej kabinie, uważnie studiując mapy. Towarzyszył mu pierwszy mat nazwiskiem Gruber.

—  Zniosło nas z kursu, sir. Kawał drogi na północ.

—  Do licha! A my nic nie możemy zrobić — mruknął stroskany kapitan. — Powietrze nawet nie drgnie. A tak już jesteśmy blisko! Jak myślisz, ile mamy czasu?

—  Trudno tu być mądrym. Parę godzin, może cały dzień.

—  Zbierz wszystkich zdolnych do pracy- Niech naprawią, co się da, póki to jeszcze możliwe — jęknął Bellamy. — Może zdołamy uciec.

Gruber spojrzał na barometr ; pokręcił głową.

Trzyosobowa rodzina Delahuntych przechadzała się po pokładzie, lecz duszny upał zbyt dotkliwie dawał się we znaki pani Delahunty.

—  James, muszę zejść do kajuty. Tutaj zaraz się ugotuję.

—  To prawda — stwierdził jej mąż. — Słońce, choć go nie widać, nie pozwala o sobie zapomnieć. — Opuścił niżej rondo białej panamy i obrzucił wzrokiem ocean: nieruchome wody miały barwę mleka. — W tej wielkiej sadzawce człowiek zaczyna czuć się jak zbłąkany starożytny żeglarz — zauważył po chwili. — Masz rację, moja droga, ten upał jest przerażający. Trzeba rejterować.

—  Na dole jest jeszcze gorzej — sprzeciwiła się Sibell, matka wszakże była odmiennego zdania:

—  Nonsens. Tu nie ma ani odrobiny cienia. Idziemy. Już i tak strasznie mnie boli głowa. — Uniosła spódnicę, pod którą szeleściły niezliczone halki, i wsparta na ramieniu męża zaczęła bardzo ostrożnie zstępować po stromych schodkach. Sibell podtrzymywała jej tren.

—  Muszę się położyć — oznajmiła matka zbolałym głosem, gdy dotarli wreszcie do kabiny. — A ty, moje dziecko, nie wychodź już więcej na pokład. Ten blask od wody gotów popsuć ci cerę.

Córka cichutko westchnęła; dobrze byłoby mieć tyle pensów, ile razy już matka wygłaszała podobne przestrogi w ciągu tej okropnej, nieskończenie długiej podróży. Jacyż nudni są ci wszyscy ludzie! Miała lat siedemnaście i ani jednego rówieśnika pośród pasażerów pierwszej klasy. Same starsze osoby plus sześcioro nieznośnych rozwrzeszcza-nych dzieci. Nowi przyjaciele rodziców, poznani już tutaj, na morzu, wypowiadali często pochlebne uwagi o jej świeżej cerze i urodzie, lecz cóż warte były ich opinie? Z pewnością nie byli to ludzie zdolni naprawdę docenić urodę i wdzięk młodej damy. Wśród pasażerów średniej i najniższej klasy Sibell wypatrzyła wprawdzie kilku młodych mężczyzn, no ale z nimi nie można się było zadawać. W skrytości ducha odczuwała wszakże pewną satysfakcję, gdy członkowie załogi, prostackie draby bez cienia ogłady, trącali się łokciami na jej widok i bezwstydnie szczerzyli do niej zęby. Udawała, że nie dostrzega tych niewyszukanych pochlebstw, choć w rzeczywistości były to jedyne jaśniejsze momenty w przeraźliwej nudzie monotonnie mijających dni. Wygładziła spódnicę, poprawiła wiązany pod brodą kapturek i udała się do salonu. Całe szczęście, że podróż dobiega końca. Już niedługo wraz z ojcem i matką rozpocznie całkiem nowe życie w tej słonecznej ziemi obiecanej.

James Delahunty był ziemianinem z Sussex, któremu kilka następujących po sobie srogich zim oraz pogarszająca się stale kondycja

gospodarki rolnej stopniowo odbierały ducha. I oto akurat w chwili gdy troska o przyszłość osiągnęła u niego stadium desperacji, otrzymał list z Australii. Dawny znajomy, Percy Gilbert, gorąco zachęcał przyjaciela, by wyemigrował z Anglii i został członkiem nowej brytyjskiej kolonii w Perth.

„W tym kraju — pisał — można hodować nie setki, lecz tysiące owiec. Klimat jest doskonały, zimy umiarkowane, a śniegu nikt tu nie widział. Fortuna dosłownie leży na ulicy. Zaczyna się od tego, że nabywasz ogromne połacie gruntu, płacąc zaledwie od dwóch do sześciu za akr. Ja do tej pory zdążyłem ogrodzić kilka takich działek, kupiłem ponadto dom w mieście i mogę powiedzieć, że powodzi mi się nadzwyczajnie. Lecz gdyby dwie nasze rodziny połączyły swoje zasoby, łatwo by nam było zostać właścicielami kolosalnych dóbr ziemskich zdolnych zapewnić przyszłość naszym praprawnu-kom."

James uznał ten list za łaskę losu, czym prędzej więc sprzedał farmę i zaczął pakować manatki.

„Koniecznie przywieź swoich ludzi — ostrzegł go Percy. — Tutaj ciężko o przyzwoitych robotników. Byli skazańcy są leniwi i butni, a czarni tubylcy w ogóle nie chcą z nami współpracować."

Tak więc na pokładzie „Cambridge Star" znalazło się dwoje służących oraz dwóch owczarzy, którzy wierni swemu chlebodawcy zgodzili się towarzyszyć rodzinie Delahuntych do nowego świata.

Kiedy Sibell weszła do salonu, zastała tam tylko cztery osoby. Większość towarzystwa ciągle jeszcze nie doszła do siebie po gwałtownych atakach choroby morskiej. Zaledwie kilku szczęśliwców, w tym Sibell i jej rodzice, doznało jednie przykrego uczucia mdłości, które zresztą zaraz ustąpiło, gdy morze przestało szaleć.

Państwo Quigley, zabawiający się grą w karty, uznali za stosowne zaprosić Sibell do swego stolika.

—  Nie patrz tam teraz — szepnęła pani Quigley opuszczając wzrok — ale w kącie siedzą dwie kobiety, które pod żadnym pozorem nie powinny tutaj przebywać. Nie są to osoby z naszej sfery.

Sibell, która wchodząc do salonu nie przyjrzała się owym damom, poczuła teraz ciekawość:

—  Kimże one są?

—  Podróżują drugą klasą, panno Delahunty — jadowicie syknęła pani Quigley. — Sama je tam widziałam, kiedy steward odprowadzał mnie do bagażowni. Właśnie mówiłam mężowi, że powinien je stąd wyprosić, nie sądzi pani?

Sibell pękała niemal z ochoty, żeby się rozejrzeć, nie śmiała jednak tego uczynić.

—  Nie wolno im tu przychodzić! — szepnęła tylko. — Cóż by na to powiedział kapitan?

Pan Quigley, łagodny dżentelmen w okularach, płochliwie zamrugał oczami:

—  O nie, nie wypada niepokoić teraz kapitana. Musi być strasznie zmęczony, biedaczysko.

—  To prawda — wpadła mu w słowo żona — tak więc na ciebie spada obowiązek wyproszenia tych dam z salonu.

—  Wystarczy im przypomnieć, że to pierwsza klasa, jestem pewna, że zrozumieją — pospieszyła mu z pomocą Sibell, skromnie sznurując usta.

—  Właśnie! — Pani Quigley rada, że zyskała sobie sojuszniczkę, szybko przypieczętowała sprawę. — Nalegam, panie Quigley, byś niezwłocznie z nimi pomówił.

—  Och... doskonale! — Jej małżonek wygładził czarny jedwabny krawat i powoli podniósł się z krzesła. Kiedy ruszył ku nieznajomym, Sibell skorzystała z okazji, by odprowadzić go wzrokiem. — Proszę mi wybaczyć — zaczął dość nieśmiało — lecz być może nie zdają sobie panie sprawy, że znajdują się w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla osób posiadających bilet pierwszej klasy.

—  I co z tego? — warknęła jedna z kobiet.

Sibell ze zdumienia otworzyła usta. Nieznajome były młode i schludnie ubrane, ich gminnego pochodzenia jednak nie ukryłby żaden strój.

Pan Quigley do tego stopnia zapomniał języka w gębie, że zdołał tylko wykrztusić:

—  Obawiam się, że muszę was prosić o opuszczenie salonu.

—  A niby dlaczego? — spytała ta sama kobieta.

—  Tam na dole wilgoć aż kapie, a gorąco jak w piecu — poparła ją towarzyszka. — Mamy tego po dziurki w nosie. Nigdzie się stąd nie ruszymy! — Sięgnęła na półkę, gdzie leżały książki i karty do gry, wybrała sobie jedną talię i spokojnie zaczęła rozkładać pasjansa. Druga na ten widok roześmiała się wyzywająco.

Quigley wycofał się bez słowa.

—  Kto chce podróżować pierwszą klasą — krzyknęła jego małżonka — powinien za to zapłacić! To nie dla was miejsce! Jeśli zaraz stąd nie wyjdziecie, będziemy zmuszeni powiadomić pana kapitana!

ii

Puściły to mimo uszu, ba, nie zaszczyciły ich bodaj jednym spojrzeniem! Zdaniem Sibell była to gorsza obelga niż jakakolwiek odpowiedź. Zachowanie kobiet wprawiło ją w osłupienie.

—  Obawiam się — szepnął Quigley, wróciwszy na swoje miejsce — że mamy tu zaledwie przedsmak tego, co nas czeka. Słyszałem, ze w tej kolonii możemy się spotkać z niewyobrażalnym grubianstwem.

Do salonu wkroczyło dwóch dżentelmenów: starszy pan Freeman i jego nadęty syn Ezra, mianowany na urząd sędziego w Perth.

—  Ach, Quigley! — wykrzyknął starszy z przybyłych. — Jak to dobrze, że pana widzę!  Spieram się właśnie z tym oto młodym

człowiekiem...

Mimo zdenerwowania niedawną scysją Sibell zachichotała. Usta pani Quigley także zadrgały hamowanym śmiechem: Ezra już wiele lat temu obchodził czterdzieste urodziny.

—  Moim zdaniem — kontynuował pan Freeman — ten sztorm bynajmniej się nie skończył. Jestem pewien, że to dopiero początek.

—  Nonsens, ojcze — skrzywił się Ezra — jak zwykle zanadto się martwisz. Całkiem niepotrzebnie denerwujesz damy.

Spór między ojcem a synem musiał trwać już dłuższą chwilę, starszy pan bowiem stracił nagle nerwy:

—  Wcale nie zamierzam niepokoić dam! — huknął, tłukąc laską o podłogę. — A ty bądź łaskaw przyjąć do wiadomości, że nie mówię do ciebie, lecz do obecnego tu pana Quigleya. Pytam pana, sir, czy słyszał pan o cyklonach?

—  Owszem, słyszałem o takich zjawiskach, nie sądzi pan chyba jednak, że tym właśnie był miniony sztorm?

—  Nie „był", drogi panie, lecz „jest"! — wybuchnął wzburzony pan Freeman. — A my znajdujemy się teraz w samym jego centrum. Dlatego powinniśmy być przygotowani na jeszcze gwałtowniejszą nawałnicę...

Pani Quigley, która zawsze i wszędzie miała coś do powiedzenia, stanęła po stronie Ezry, stanowczo odrzucając wszelką myśl o tym, że sztorm może powrócić. Co się tyczy Sibell, ją myśl ta zafascynowała. Wyobraziła sobie, jak porwany huraganowym wiatrem statek zatacza coraz mniejsze kręgi niczym wątły kawałek drewienka nad odpływem burzowego ścieku. Ale przy pierwszym uderzeniu sztormu nic takiego przecież się nie działo... Jeśli więc nawet powróci... Nie, to mało prawdopodobne, myślała, by mógł powstać wir tak potężny, że potrafiłby wessać cały wielki statek. Ezra wyłożył mniej więcej taki sam pogląd, czym ponownie zirytował ojca:

—  Nic nie rozumiesz! — krzyknął starszy pan. — Nie w tym rzecz, że huragan zacznie obracać statkiem. Znajdujemy się w oku cyklonu, w samym jego środku, gdzie panuje absolutna cisza. Chodzi o to, że w każdej chwili powinniśmy być gotowi na zejście do łodzi. A mamy ich tylko dwie.

—  Racja! — zawołała jedna z obcych kobiet. — Całkiem to samo mówią pod pokładem. Podobno najgorsze ma dopiero nadejść.

—  Właśnie! — dorzuciła jej towarzyszka. — I dlatego się stąd nie ruszymy. Chcemy mieć sprawy na oku.

Tym razem to pani Quigley udała głuchą.

—  Jestem przekonana — stwierdziła uspokajająco pod adresem starszego z Freemanów — że nasz kapitan doskonale zna się na pogodzie. No i skoro umiał wyprowadzić nas z tej nawałnicy, to w razie potrzeby zrobi to ponownie. Proszę mi wierzyć, znajdujemy się w dobrych rękach.

—  Ach! — Freeman ze wzburzenia parsknął śliną. — Cóż z was za banda skończonych głupców! Fokmaszt strzaskany, żagle w strzępach... — Wstał z krzesła i głośno tupiąc podszedł do nieznajomych. — Czy zechciałyby panie osuszyć flaszkę klareta w moim skromnym towarzystwie? Mam na podorędziu jeszcze trochę tego zacnego trunku. Jeśli pisane nam zginąć, cóż, możemy przynajmniej pójść na dno z uśmiechem.

Na widok zadowolenia, z jakim młode kobiety przyjęły tę propozycję, pani Quigley syknęła z irytacją:

—  Chodźmy stąd, panno Delahunty! Widzę, że to miejsce przestało być odpowiednie dla młodej damy.

Sibell posłusznie zastosowała się do rozkazu.

Sztorm runął na nich powtórnie — strugami ulewnego deszczu i ogłuszającą wichurą o straszliwej sile. Sibell późną nocą obudziło gwałtowne kołysanie, wstrząsy jak od uderzeń tarana, krzyki przerażonych pasażerów. Było jej wszystko jedno, co to za sztorm, ten sam czy kolejny, lecz ludzie nadal się o to spierali. Po ucieczce z zalanych kajut wszyscy stłoczyli się w salonie. Sibell kurczowo trzymała się ojca. W salonie panowała nieprzebita ciemność, przesycona cierpkim odorem torsji. Próbując opanować mdłości, łowiła uchem wściekłe odgłosy rozpędzonych fal. Czyżby statek naprawdę zataczał kręgi?

Usłyszeli łoskot walącego się masztu, szkuner nagle położył się na bok, zbijając struchlałych ludzi w bezładną wrzeszczącą stertę. Na głowy chlusnęła im woda. Po chwili statek odzyskał równowagę.

Wśród tej straszliwej paniki Sibell straciła kontakt z ojcem. Słyszała jego nawoływania, jednakże ściśnięta w tłumie, nic w dodatku nie widząc, nie zdołała się do niego przedrzeć. Wszyscy zaczęli teraz pchać się do drzwi, ruszyła więc razem z nimi, rozpaczliwie pracując łokciami. Rozhuśtany pokład to wznosił się, to opadał, siekący deszcz zalewał oczy. Czepiając się ludzi i rzeczy, brnęła na oślep w tę stronę, skąd słychać było okrzyki: „Do łodzi!"

Po południu z czystej ciekawości poszła obejrzeć owe dwie szalupy, o których wspominał pan Freeman, a że w trakcie długiej podróży zdążyła nieźle poznać statek, udało jej się teraz wymacać drogę do łodzi. Tej, która stała bliżej. Poczuła na sobie czyjeś ręce, któryś z marynarzy krzyknął: „Teraz ty, panienko!", po czym wepchnięto ją w ramiona jakichś mężczyzn, którzy zaraz podali ją dalej niczym worek mokrych kartofli. Jakim cudem oni tu coś widzą? Odepchnęła od siebie to pytanie — nie ma sensu teraz o tym myśleć — i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Rodzice! Gdzie podziali się jej rodzice? Kim są ci ludzie spadający jej na plecy, po omacku czepiający się jej ciała? Znalazła się na samym dnie łodzi, toteż gdy z impetem wylądowali w morzu, odczuła to we wszystkich kościach. A jednak, o Boże, było to najbezpieczniejsze miejsce! Słyszała dookoła krzyki tych, których wstrząs wyrzucił w skłębione fale... Próbowała zamknąć uszy na ich rozdzierające błagania o pomoc... Nadaremnie, bo niepodobna było cokolwiek zobaczyć w tych czarnych falach okrutnego morza.

Dopiero po chwili zaczęła rozpoznawać twarze kilku osób w łodzi. Mężczyźni, krzycząc i przeklinając, chwycili za wiosła.

—  Nie! — wrzasnęła. — Moi rodzice! Państwo Delahunty! Musicie ich przecież znać! — bełkotała, szarpiąc jednego z mężczyzn.

— Nie możemy ich tak zostawić! Trzeba po nich wrócić!

—  Puść mnie, ty głupia dziwko! Puszczaj, bo jak nie, to cię wyrzucę za burtę! — Czyjeś ręce odciągnęły Sibell od mężczyzny.

—  Cicho bądź! — usłyszała kobiecy głos. — I nie rób więcej kłopotu. Tu nie ma czasu na twoje kaprysy.

—  Ale przecież... Musimy wrócić na statek, tu jest niebezpiecznie!

—  To szaleństwo, myślała, siedzieć w takiej łupinie raz po raz zalewanej przez fale. Statek jest duży i silny, lepiej tam wrócić, być ze wszystkimi.

—  On tonie, nie widzisz?! — rozdzierająco krzyknęła kobieta.

— O Boże, przyjdź nam z pomocą, nasz statek tonie!

—  Gdzie, gdzie? — gorączkowo dopytywała się Sibell.

—  Popatrz za siebie — załkała kobieta.

W ponurej szarości wstającego świtu Sibell dostrzegła czarny kontur „Cambridge Star"... W następnej sekundzie przez kadłub przebiegło drżenie i szkuner nagle osunął się za horyzont.

W łodzi podniósł się jęk. W ciemności ów płacz i lamenty brzmiały jak skarga potępionych duchów. Nigdy, do końca życia tego nie zapomnę, myślała Sibell. A potem klęcząca obok kobieta zaczęła się modlić... „Ojcze nasz, któryś jest w niebie"...

—  „Święć się imię Twoje" — podjęła Sibell. Spraw, dobry Boże, błagała w duchu, by moi rodzice byli w drugiej łodzi.

Po przejściu cyklonu (bo mówiono, że był to cyklon) Sibell popadła w odrętwienie. Otaczali ją obcy ludzie. Ludzie ci gratulowali sobie szczęśliwego wyjścia z opresji, bo oto już całkiem wyraźnie widać było brzegi Australii. A równie dobrze mogli przecież błąkać się po morzu bez żywności i wody. Sibell darzyła ich wszystkich niechęcią: w łodzi znajdowało się ledwo czternaście osób, a zmieściłoby się znacznie więcej! Ból i żal kazały jej obarczać współtowarzyszy winą za los rodziców: dlaczego nie chcieli ich ratować? W pewnej chwili, wodząc wzrokiem po ciemnym morzu, dostrzegła człowieka uczepionego szczątków masztu — i wyobraziła sobie, że to ojciec.

—  Tam! — krzyknęła histerycznie. — To mój ojciec! Płyńcie w tamtą stronę!

Czterech mężczyzn, mocno pracując wiosłami, skierowało łódź ku rozbitkowi, gdy jednak podpłynęli bliżej, Sibell spostrzegła, że się pomyliła. To nie ojciec... Jakiś młody człowiek... Rozbitek gwałtownymi ruchami rąk zdawał się przynaglać wioślarzy. Tych raptem ogarnął gorączkowy pośpiech, mięśnie napięły im się jak struny, twarze ociekały potem. Jakby ścigali się z czasem. Dlaczego? Ze zgrozą dostrzegła przyczynę: spory kawałek przed nimi cięła fale ostra czarna płetwa. Potem... potem rozległ się przerażający, śmiertelny krzyk, który nagle się urwał. Człowiek zdążył wyrzucić jeszcze ręce w górę — i zniknął. Po wodzie rozpełzły się kręgi krwawej piany.

Wstrząśnięta tym Sibell wyobraziła sobie rodziców wydanych na pastwę rekinów i zaczęła histerycznie krzyczeć. Przestała dopiero wtedy, kiedy jeden z mężczyzn trzepnął ją w policzek.

—  Zamknij się! — warknął. — Więcej z tobą kłopotu, niż jesteś warta!

—  Moja matka... mój ojciec... — bełkotała z płaczem — oni... mogli także wpaść do morza. Trzeba... ich szukać!

Jakaś oszalała, ociekająca wodą kobieta znienacka szarpnęła ją za V^łosy.

—  Zabrałaś mi dzieci! — krzyknęła, tocząc dookoła błędnym wzrokiem. — Oddaj moje dzieci!

Mężczyźni odciągnęli nieszczęsną od Sibell i pchnęli na rufę. zaczęła mamrotać coś do dwojga podstarzałych małżeństw — jakim (judem ci ludzie znaleźli się w łodzi? U stóp tej czwórki jęczał skrwawiony mężczyzna, przyciskając oburącz okropną ranę na piersi. ]SIikt nie zwracał na niego uwagi. Zdrowi mężczyźni zajęli się kobietą %z złamaną ręką: owinięto uszkodzoną kończynę kawałkiem czyjejś Koszuli. Sibell miała wrażenie, że to nocny koszmar. Co ona robi w tej łodzi? Kiedy nad horyzont wystrzeliło słońce, oświetlając otaczającą ich pustkę, gwałtownie przetarła oczy. O nie, to niemożliwe! To tylko zwidy, jakaś straszna gra wyobraźni! Gdy spojrzy raz jeszcze, na pewno zobaczy gdzieś statek. „Cambridge Star" musi tu być! Morze jednak było puste, a o strasznej prawdzie świadczyły rozsiane po wodzie szczątki nieszczęsnego statku. I nigdzie ani śladu drugiej łodzi.

W miarę zbliżania się do brzegu czterej wioślarze zaczęli okazywać niepokój.

—  Słyszycie? — w głosie mówiącego brzmiał lęk.

Co?, zdziwiła się Sibell. Ona słyszała tylko miłe jej uchu odgłosy fal rozbijających się o brzeg. Przypominało to wakacje spędzone z rodzicami w hrabstwie Devon. Wówczas ten odgłos wydał jej się bardzo romantyczny, teraz oznaczał wytchnienie po długotrwałej udręce morderczego upału w ciasnej przestrzeni statku. Spod uczuć tych jednak natychmiast wychynął lęk, głusząc wszelką myśl o wypoczynku. Rodzice! Czy udało im się uratować? A służący, Maisie i Tom, i tych dwóch owczarzy, ojciec i syn? Gdzież oni są?

Wioślarze wciąż się naradzali, lecz nikt poza Sibell nie zwracał na to uwagi. Wszyscy leżeli jak martwi w okrutnych promieniach słońca. Dotknęła ramienia jednego z mężczyzn przy wiosłach:

—  Czy to rekiny? — Czuła, że znowu grozi im niebezpieczeństwo, ale jakie? Czy może być coś gorszego niż to, co ich już spotkało?

—  Póki siedzisz w łodzi, nic ci nie zrobią — odparł, szczerząc zęby w ponurym grymasie. Wyglądał jak obłąkany.

Brzeg wciąż się przybliżał. Leżała przed nimi długa biała plaża; wydawała się miękka jak puszysty dywan, a ciągnęła się kilometrami. Dalej widać było ląd koloru czerwonawej ochry, upstrzony tu i ówdzie kępami zieleni. Huk oceanu narastał.

—  Nie umiem pływać — bąknął jeden z mężczyzn.

—  Co za różnica! — rzucił drugi z jawnym sarkazmem. — Tak czy owak musimy pozostać w łodzi.

Oparci na wiosłach odpoczywali, wpatrzeni w linię przyboju, gdzie nadbiegające fale tworzyły skłębioną kipiel. Mężczyzna z czarną kędzierzawą brodą i takąż czupryną, przesłoniwszy ręką zmrużone oczy, zlustrował wybrzeże z południa na północ.

—  Boże miłosierny — mruknął — źle mi to wygląda. Lepiej się stąd wynośmy.

—  A niby dokąd? Toż to najdłuższa plaża, jaką oglądały moje oczy. Końca nie widać! Jak długo można wiosłować? W dodatku nie mamy wody. Ja tam mówię, żeby walić naprzód.

Brodaty nerwowo zerknął na pasażerów.

—  A oni? Jak się wykopyrtniemy, wszyscy pójdą na dno. Ryk przyboju brzmiał teraz jak nieustający huk gromu.

—  Od kiedy to tak się o nich troszczysz? — spytał szyderczo ostatni z czwórki wioślarzy, sądząc z wyglądu, marynarz. — Ciebie obchodzi tylko własna skóra.

—  Na co czekamy? — wtrąciła się Sibell. Mężczyźni wybałuszyli na nią oczy. — Mamy tu tkwić cały dzień? Bierzcie te wiosła i płyńcie do plaży!

W odpowiedzi wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet ten brzydal, który chciał ją wyrzucić za burtę.

—  Patrzcie no! — zarechotał. — Przemówiła nasza księżniczka! No, chłopaki, skoro ona podjęła decyzję, to i po gadaniu. Płyniemy.

—  Chwileczkę! — Brodacz odwrócił się do Sibell. — Bądź łaskawa zamknąć się, panienko. Nie masz pojęcia, o czym gadasz.

—  Właśnie że mam. Strach wam głupich fal, kiedy pokonaliśmy już dużo gorsze. Tą samą łodzią.

—  To co innego — prychnął niecierpliwie. — Te tutaj to nie takie zwyczajne fale, to fale przyboju. Na moje oko sięgają ze dwudziestu stóp, a to tyle co piętrowy dom. Grzmotnie taka i po nas. Lepiej nie wtrącaj swoich trzech groszy.

—  Tak? — rzuciła zaczepnie. — Sami jakoś nie umiecie nic postanowić. Wszyscy inni już pewnie dawno są na brzegu.

—  O Chryste, ta dziewucha całkiem zbzikowała — jęknął brodacz.

— Popłyńmy jeszcze kawałek na południe.

—  Czemu na południe? — zawołał mężczyzna imieniem Taffy.

— Przecież Perth leży stąd na północ.

—  Nic podobnego — sprzeciwił się marynarz. — Gruber mówił, że zniosło nas z kursu na północ od Perth.

Tylko Sibell przysłuchiwała się tej sprzeczce. Dwie starsze pary z nieprzytomnym wyrazem °czu trzymały się za ręce, obłąkana zaczęła znów wrzeszczeć. Decyzja zapadła nagle. „Do wioseł, kamraci!", rozległ się okrzyk. Brodaty wzruszył ramionami, ale splunął w garście i chwycił za wiosło. Sibell z pośpiechem ruszyła ku współtowarzyszom.

—  Zbudźcie się! — krzyknęła. — Zbudźcie się i trzymajcie! — Po kolei ujmowała ich dłonie i zaciskała na burtach. — Trzymać się mocno! — przykazała wszystkim. — Ci ludzie chcą nas przeprawić na ląd, co jednak może okazać się bardzo trudne.

Łódź, ustawiona teraz prostopadle do brzegu, gładko pomknęła ku lśniącym białością piaskom. W chwili gdy pierwsza olbrzymia fala wyniosła ich w górę, na krótko mignęły im przed oczami dalekie szczyty osnute lekką fioletową mgiełką. Zaraz potem zjechali w dół, lecz nie było to takie straszne, tyle że czterej mężczyźni nie zdążyli wyciągnąć wioseł przed następną ścianą wody; omal nie wypuścili ich z rąk.

Znów pięli się po zboczu wielkiego grzywacza, znów wyrzuciło ich w górę z wiosłami zawieszonymi w próżni wypełnionej jedynie obłokiem słonych kropelek. Sibell przeniknął dreszcz podniecenia, gdy w mgnieniu oka bezpiecznie osiedli na grzbiecie kolejnej potężnej fali, która rwała do brzegu jak spieniony rumak, oblewając ich nagrzaną wodą i białymi płatkami piany. Lecz oto załamała się nagle, a oni runęli w przepaść, tracąc brzeg z pola widzenia.

Sibell nie czuła strachu. To, co przeżywała, było niesamowite, było jak podróż po wąskim skrawku ziemi niczyjej dzielącym życie od śmierci. Owe doznania, tak absolutnie różne od wszystkiego, co swojskie, od świata cywilizacji, wprawiały ją w przedziwną euforię. Zielona przejrzysta woda zdawała się tak krystalicznie czysta, tak kusząca, że Sibell z trudem tłumiła przemożną ochotę, by w nią wskoczyć, rzucić się głową w dół w te gościnnie rozwarte głębiny.

Przyłączyła się do nich cała gromadka wesołych delfinów, rzucając swą zwinnością wyzwanie sile czterech mężczyzn. Nisko pochyleni, starali się jak najgłębiej zanurzać wiosła w wartko toczące się wody, desperacko usiłując wspiąć się na wierzchołek następnej fali, zanim ta zdąży się załamać. Byli już tak blisko lądu, że każdy z tych wielkich grzywaczy mógł okazać się dla nich zbawieniem.

Delfiny tymczasem harcowały dookoła łodzi, to nurkując, to znów wyskakując w powietrze przed samym dziobem szalupy, jakby ostrzegały ludzi, że trzeba się trzymać poza białym grzebieniem piany; one same, przecząc sile ciężkości, balansowały bez trudu nad szczytami owych wodnych wydm. Może z „lotu delfina" chciały nacieszyć oko widokiem pobliskiego lądu? Jakież były wesołe, jak rozumnie patrzyły! Gdyby nie mknęły tak szybko, Sibell mogłaby ich dotknąć, pogłaskać roześmiane pyszczki. I nagle stanęły w miejscu, wydając ostrzegawcze piski. Teraz wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zwierzęta w mgnieniu oka dały nurka, łódź natomiast w tej samej chwili wystrzeliła wysoko ponad grzywę kolosalnej fali. Tym razem jednak nie ześliznęli się gładko po jej zboczu. Ta fala poniosła ich dalej, parskając pianą, waląc naprzód z tak potworną siłą, że wyrwała wiosła przerażonym ludziom. Czepiając się siebie nawzajem, mogli tylko bezradnie patrzeć, jak z ogłuszającym rykiem gnają wciąż naprzód, do brzegu, niczym horda wściekłych najeźdźców. Ich ciężka, toporna łódź uniosła się nagle w powietrze jak wyrzucone w triumfie dłonie zwycięzcy.

Był to ich ostatni triumf nad żywiołem. Owa wielka fala, normalna na wybrzeżu Australii Zachodniej, runęła na plażę, jak przywykła to czynić od początku świata, i spełniwszy swoje zadanie, wycofała się zaraz gwałtownymi haustami, by czerpiąc siły z zielonych głębin, przeistoczyć się w drugiego ogromnego bałwana, który z nową mocą zaatakuje inny jakiś nie nazwany brzeg.

Sibell czuła, że wszystko to dzieje się chyba zbyt szybko. Gdy wznosili się po stoku fali, mocno trzymała się burty, wciąż jeszcze w złudnym przekonaniu, że ten wielki ocean przypominający zieloną galaretkę wcale nie jest aż taki groźny. Łódź wśliźnie się zaraz na spieniony grzebień i znów zjadą w dół, mięciutko jak po stogu siana. Coś jednak poszło nie tak... Grzbiet wodnej góry rozpadł się nagle, a oni na łeb na szyję polecieli w otchłań. Największa siła fali, siła tysięcy katapult, skupiła się teraz niżej; wielki wir porwał szalupę i cisnął ją w powietrze jak zapałkę wraz z całymi tonami wody.

Nim zdążyła zaczerpnąć oddechu, Sibell znalazła się raptem w długim zielonym tunelu. Nad jej głową zawisła śmierć. Osnuty pianą gigantyczny kłąb wody przez sekundę trwał w zawieszeniu, po czym runął, spychając ją na dno. Zaczęła desperacko walczyć o życie — wypłynąć, wydostać się na powierzchnię, tylko gdzie tu góra, gdzie dół? Teraz dopiero ocean przypuścił prawdziwy atak. Porwał ją prąd, który na krótko wyniósł swą ofiarę nad wodę, pozwalając jej łyknąć

zbawczego powietrza, lecz nie wypuścił z uścisku. Przez długą chwilę miotał jej kruchym ciałem, zwijając je w kłębek, podrzucając, kręcąc nim młynka, obijając o przybrzeżne ławice piasku, aż w końcu bezceremonialnie rzucił nieprzytomną na lśniącą od słońca plażę.

Brodaty z wysiłkiem brnął do brzegu. Nawet gdy poczuł już grunt pod nogami — stało się to przed chwilą — wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że wydostał się z tego piekielnego kotła. Kiedy ostatnia fala smagnęła go w plecy, zrobił parę chwiejnych kroków i pozwolił sobie — nareszcie! — opaść na miękki rozpalony piasek. Leżał chwilę bez ruchu, obserwując wycofujące się morze, później zaś z westchnieniem ulgi podniósł się i ciężko pokuśtykał plażą. Całym sobą czuł suchy upał.

Na piasku stał Taffy. Stał i szczerzył zęby.

—  No i widzisz? Nie było tak źle.

—  Już myślałem, że pójdę na dno — odrzekł z wysiłkiem brodacz. Był do cna wyczerpany.

—  Poszedłbyś tam w dużym towarzystwie. Tak, kolego! Łódź rozleciała się w drzazgi, wszyscy pasażerowie utonęli. Nie widzę Leonarda, wiesz, tego, co byl razem z nami przy wiosłach. Jimmy leży... o tam! Dalej wypluwa z siebie całe galony wody.

—  Nie ma nikogo więcej?

—  Nikogo. Tu zaraz przy samym brzegu leży para martwych staruszków, a drugą widziałem opodal. Miałeś rację, chłopie, niełatwa to była sprawa. Spójrz na te fale. Dobry Jezu! — westchnął z podziwem. — Świata przez nie nie widać. Nawet jak tam jeszcze ktoś przeżył, to go załatwią rekiny.

Czarnobrody pokiwał głową. Cóż, jest, jak jest. Taffy najwyraźniej nie przejął się śmiercią tych ludzi. On też musiał przyznać, że nie jest w stanie wzbudzić w sobie żalu po ich stracie. Zbyt wielka przepełniała go ulga, że żyje. Tamci przestali się liczyć.

—  No to w drogę — zakomenderował Taffy. — Tutaj upieczemy się zaraz w tym słońcu. Ruszamy do Perth.

Po chwili, już w trójkę, zaczęli się znowu spierać: na północ czy na południe? Taffy i Jimmy stanowczo obstawali za północą. A niech tam, pozwolił im odejść. Sam żywił upartą pewność, że trzeba iść na południe. Tam leży Perth. Z niewiadomych przyczyn był dziwnie kontent, że ci dwaj sobie poszli. Niefrasobliwie opadł na piasek, nie chciało mu się ruszyć z miejsca. Z uczuciem głębokiej radości uświadomił sobie nagle, że rozszalały ocean uwolnił go od przeszłości,

ofiarował mu szansę rozpoczęcia życia od nowa. Pragnął się tym nacieszyć.

Najpierw był Belfast i ta głupia praca, zwłaszcza dla takiego jak on młokosa: same kości i ścięgna. Tkwił w kącie fabrycznego biura, podczas gdy w hali obok pracowało tyle ładnych dziewcząt. Przechodząc tamtędy, ukradkiem łowił te ich zalotne spojrzenia; na więcej nie miał odwagi. Żałosny, śmieszny niedorostek, który wyobrażał sobie, że jest postacią z wielkiego romansu, gdy w rzeczywistości jego sznase na sukces równały się zeru: ani urody, ani dowcipu! Roześmiał się głośno na to wspomnienie. O, później się to zmieniło! Natura z nawiązką wynagrodziła mu wszystkie młodzieńcze upokorzenia. Kiedy jego ciało pozbyło się kantów, a cera pryszczy, kiedy zarys szczęki nabrał zdecydowania, zalotne spojrzenia dziewcząt przestały być tylko przekorną obiecanką. Wtedy zhardział. Role się odwróciły.

Zresztą do tego czasu zmienił pracę. Imał się wszelkiego rodzaju zajęć. Został nawet urzędnikiem w banku, zaczęły się jednak kłopoty... Wszystkiemu winne były kobiety. Romanse kosztują. Siedzieć przy takich pieniądzach, a samemu biedować... trudne to do wytrzymania. Kiedy zrobił się szum, natychmiast rzucił pracę i pożegnał Belfast. Bez żalu.

Liverpool był podłym miastem, jeszcze gorszym niż Belfast. Okrutnym dla obcych, dumał, wspominając spędzone tam lata. Żadnej pracy, a żyć trzeba. Z pomocą pewnej młodej Irlandki znalazł sobie źródło utrzymania w osobach (i sakiewkach) eleganckich kobiet, które miały tę cechę, że dość łatwo pozwalały się oczarować. Były też inne sprawy, których nie chciał wspominać, a które złożyły się na to, że pewnego dnia podjął decyzję: koniec z Liverpoolem.

Szczęście w nieszczęściu, że choć wybrał akurat ten przeklęty statek, fatalny „Cambridge Star"!, uszy miał jak zwykle szeroko otwarte. Usłyszał, co mówią ludzie pod pokładem — że nie jest to zwykły sztorm — no i zdjął go strach: czyżby Pan Bóg chciał go ukarać? Do diabła z ludzką solidarnością i innymi zasadami! Postanowił chyłkiem ukryć się za łodzią. Tak, stary, powiedział sobie, masz przynajmniej jeden wielki talent: zawsze wiesz, kiedy czas zmykać. Poczuł, że teraz właśnie pora ruszyć w drogę. Będzie szedł na południe tak daleko, jak trzeba. W końcu przecież spotka jakichś ludzi.

Kiedy obmył twarz słoną wodą, kątem oka zauważył jakiś ruch. Drgnął. Leżąca nieopodal kobieta leciutko poruszyła głową. Nie zadał sobie trudu przyjrzenia się z bliska wyrzuconym przez morze ciałom.

Wolał uwierzyć Taffy'emu, że wszyscy pasażerowie zginęli. Miał dotykać trupów? Na samą myśl o tym przewracał mu się żołądek. Ale ta... ta jeszcze żyła. Rozpoznał w leżącej tę przeklętą dziewuchę, zwaną przez wszystkich „księżniczką". Bez entuzjazmu poszedł rzucić na nią okiem.

Ktoś szorował jej twarz, sprawiając ból.

—  Przestań! — Odepchnęła czyjeś ręce, wypluła piasek z wyschniętych ust. Tak ją to wyczerpało, że znowu upadła na twarz. Przez moment pozwolił jej tak leżeć.

—  Gdzie ja jestem? — spytała po chwili.

—  Cóż, nie umiałbym dokładnie pokazać ci tego miejsca na mapie, powiem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin