Shaw Patricia - Nad Wielką Rzeką.doc

(2401 KB) Pobierz
Patricia Shaw

Patricia Shaw

 

Nad Wielką Rzeką

 

Konnym szlakiem prowadzącym ku głównej drodze z Rockhampton jechały wierzchem dwie dziewczyny. Siedziały w siodle po damsku, ubrane w codzienny strój: białe bluzki i długie ciemne spódnice. Różniły się tylko kapeluszami: Laura miała prosty filcowy, Amelia wolała modny słomiany kanotier z mnóstwem wstążek, które teraz smętnie zwisały w parnym powietrzu.

Dzięki osiągnięciom swych ojców były najlepszymi przyjaciółkami, bo też niewiele rodzin w tej małej wiejskiej społeczności mogło pozwolić sobie na konie dla córek, nie mówiąc już o wierzchowcach czystej krwi, które niosły nasze amazonki po wyboistej ścieżce. Ojciec Amelii był bogaczem, ojciec Laury prócz majątku miał dodatkowy powód do chwały jako członek parlamentu stanowego.

Amelia często z naciskiem powtarzała, że ona i Laura przewodzą młodemu towarzystwu w Rockhampton. Irytowała się, gdy przyjaciółka podkpiwała z jej pretensji:

- Nie bądź śmieszna! Tu nie ma towarzystwa, tylko ludzie!

Często i zapalczywie kłóciły się o swój status, poza tym bowiem nie było zbyt wielu powodów do sprzeczek, i rezultat nieodmiennie był jednakowy: Amelię Roberts bardzo obchodziły takie sprawy, Laurę Maskey wcale.

- Dlaczego musiałyśmy pojechać tą idiotyczną ścieżką? - jęknęła Amelia.

- Bo to skrót - odparła Laura. - Poza tym chłodniej tu i o niebo ciekawiej.

- A kto to mówi? Te muchy są okropne.

- Weź siatkę.

- W żadnym razie nie włożę tej wstrętnej rzeczy na mój kapelusz. Zresztą lada chwila umrę z nudów i gorąca. Jedźmy do mnie.

- A co będziemy robić?

- Nie wiem, na co ty masz ochotę, ale ja zamierzam wziąć zimną kąpiel. Skwar jak w piekle.

- Szkoda, że do wybrzeża tak daleko - westchnęła Laura. - Ach, jak bym chciała popływać w morzu, nie ma większej przyjemności niż kąpiel w słonej wodzie.

- Tak, a przy okazji słońce zepsuje ci cerę.

- A co tam.

Konie wyszły z buszu na otwartą drogę i Amelia głośno odetchnęła.

- Wreszcie trochę powietrza.

- I kurzu. Potrzeba nam deszczu.

- Jedziesz do mnie?

- Chyba tak - odparła Laura, zrównawszy się z przyjaciółką. - Jeśli wrócę do domu, mama wynajdzie mi jakieś zajęcia. Spodziewa się kilku pań na herbacie.

Amelia ze zrozumieniem skinęła głową. Jej ojciec był wdowcem, tak więc u niej w domu matka nie wodziła czujnym wzrokiem za tą dwójką młodych dam.

Na zakręcie drogi Laura dostrzegła inną ścieżkę.

- Dokąd prowadzi?

- Do jeziora Murray Lagoon - wyjaśniła Amelia.

- To naprawdę mnie denerwuje - stwierdziła Laura patrząc na ścieżkę. - No wiesz, że kobiety nie mają wstępu nad jezioro.

- Tam pływają panowie, więc nie jest to miejsce odpowiednie dla dam.

- Właśnie. A dlaczego nam nie wolno? Dlaczego musimy się męczyć w upale, a oni mogą zażywać chłodnej kąpieli? To nie w porządku.

- Zawsze jest jeszcze rzeka, o ile uda ci się umknąć przed krokodylami - uśmiechnęła się Amelia.

- Bardzo zabawne! Słyszałam, że na jeziorze mają pomost do skakania i inne rzeczy.

Amelia wstrzymała konia i zwróciła się do Laury.

- Ciekawam, jak są ubrani?

- Kto?

- Mężczyźni, głuptasku. Jak są ubrani, kiedy pływają.

- A skąd mam wiedzieć? - Laura czekała, bo Amelia najpierw poprawiła strzemię, a potem zdjęła kapelusz i potrząsnęła wilgotnymi lokami.

- Brat ci nie powie?

- Leon nie powiedziałby mi nawet, która jest godzina -roześmiała się Laura.-Przypuszczalnie są w kalesonach. Carter Franklin, dyrektor naszego banku, też tam chodzi. Jest tłusty jak wieprz, więc pewnie wygląda pokracznie.

- Jesteś okropna! - zachichotała Amelia. - A może nic nie mają na sobie. Bardzo chciałabym to wiedzieć.

- Ja też - odparła Laura.

- No to może byś to sprawdziła, co? Odważysz się?

- Chyba postradałaś zmysły! - Laura szeroko otworzyła oczy. - Nie mogę przecież tak po prostu tam pojechać. Musiałabym wyruszyć o świcie.

- Wcale nie. Trzymaj się zarośli, to cię nie zobaczą.

- Chcesz, żebym ich szpiegowała?

- A czemu nie? To by dopiero było! I tylko my dwie spośród kobiet, nikt inny, wiedziałybyśmy o wszystkim.

- Więc czemu ty nie idziesz?

- Bo pierwsza rzuciłam ci wyzwanie. Idź, Lauro Mas-key. Teraz ponownie cię wyzywam.

Laura należała do ludzi czynu, zawsze najpierw działała, dopiero potem myślała. Uznała, że Amelia ma rację, szpiegowanie mężczyzn byłoby świetną zabawą. Zasłużyli na to, skoro tacy z nich egoiści.

- A gdzie ty będziesz? - zapytała.

- Za upalnie, żeby tu czekać. Wrócę do domu i każę kucharce przygotować obfity podwieczorek.

- Z gorącymi rogalikami i dżemem jeżynowym - zażądała Laura w rewanżu za podjęcie ryzyka.

- Zrobione - roześmiała się Amelia.

Laura zawróciła wierzchowca i ruszyła ścieżką prowadzącą do jeziora. Kiedy zwierzę wyczuło wodę, musiała mocno trzymać lejce. Zdjęła kapelusz, schowała pod siodłem i skierowała się ku dającemu schronienie obfitemu buszowi, zmuszając konia, by szedł stępa, podczas gdy sama

odgarniała zarośla, uchylając się przed co cięższymi gałęziami.

Przed sobą słyszała już krzyki i śmiechy; dobrze się bawili, co tylko umocniło ją w postanowieniu, by nie rezygnować. Koń najwyraźniej pojął, że wyprawa należy do tajemnych, i ostrożnie kroczył przez gęste zielone poszycie, dopóki Laura nie poklepała go po pysku.

- Teraz bądź cicho - szepnęła. - Nie ruszaj się. To wystarczy.

Bezszelestnie odsunęła gałąź, by zorientować się, gdzie jest, i o mało nie podskoczyła ze zdziwienia, kiedy na wprost zobaczyła małe molo.

Doskonale! pogratulowała sobie w duchu, ponieważ miała wspaniały widok na pływaków oddalonych o jakieś pięćdziesiąt jardów.

Z całej siły przycisnęła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Żałowała, że nie próbowała namówić Amelii na udział w eskapadzie. Oto kilkunastu dżentelmenów figlowało w jeziorze i na zacumowanym na głębszej wodzie pontonie, służącym jako trampolina.

Po twarzy Laury pot lał się strumieniami, owady bzy-czały jej wokół głowy, gdy z zazdrością podpatrywała mężczyzn ze swojej dusznej kryjówki. Rozległe jezioro obiecywało ochłodę, zapraszało, by się w nim zanurzyć, i prawie zapomniała, po co tu przyszła. Kiedy wszakże dokładniej przyjrzała się pływakom, przeżyła prawdziwy szok. A potem zaczęła się dusić z tłumionego śmiechu. Nic na sobie nie mieli, byli goli jak ich natura stworzyła! Panowie wszelkich rozmiarów i kształtów biegali po molo, skakali do wody, wdrapywali się na ponton i stali tam jak stadko Adamów w raju, pokrzykując wesoło do towarzyszy.

- Ależ to nieprzyzwoite! - zaśmiała się Laur a ocieraj ąc twarz chusteczką. Dwudziestoletnia panna Maskey nigdy jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny i widok ten bardzo ją zaintrygował.

Nagle coś zaszeleściło w poszyciu. Urodzona w buszu Laura zareagowała tak samo jak jej wierzchowiec: wąż? Kasztan wszakże okazał się szybszy. Przerażony stanął dęba i rzucił się przed siebie, na zakazane terytorium, rozchylając miękkie gałązki, za którymi dotąd się ukrywali. Laura

zdołała nad nim zapanować, nim zapuścił się zbyt daleko na piaszczysty brzeg, słyszała jednak gniewne krzyki mężczyzn. Nie zważając na nich, wskoczyła na siodło, poklepała wierzchowca po pysku i pogalopowała z czarnymi włosami rozwianymi na wietrze, śmiejąc się w głos. Wygrała! Odważyła się! Niech sobie krzyczą. Co mogą jej zrobić? I tak już jest za późno, zdążyła ich zobaczyć w całej okazałości.

Dla obu dziewcząt był to tylko psikus, ale przyczyna rodzi skutek i córka Fowlera Maskeya, członka parlamentu, przedstawiciela elektoratu, miała się przekonać, że eskapada ta pociągnie za sobą daleko idące i tragiczne konsekwencje. Małe miejscowości są konserwatywne, z lubością plotkują, zwłaszcza zaś to nadrzeczne miasteczko, które liczyło ledwo dziesięć lat i walczyło o przetrwanie. Jego mieszkańcy, pragnąc wyzbyć się etykietki zwykłej osady górniczej, wrażliwi byli na swój wizerunek, na „status społeczny", jak powiedziałaby Amelia. Łaknęli szacunku, dlatego też nie spuszczali z sąsiadów podejrzliwych spojrzeń i gorliwie chodzili do kościoła, dziwaczne zachowania i rodzinne występki ukrywając za szczelnie zamkniętymi okiennicami. I nikt wyraźniej niż ojciec Laury nie uświadamiał sobie tej atmosfery, bo od dobrej woli wyborców zależało, czy utrzyma swój fotel w parlamencie - a Fowler Maskey był człowiekiem ambitnym.

ROZDHAŁ PIERWSZY

Słońce barwy roztopionego złota wyłoniło się z morza nad Moreton Island, dodając blasku nieskalanym wodom zatoki, w której śpiewające wieloryby odpoczywały po długiej wędrówce z południa, nieświadome czekających na nie okrutnych harpunów. Światło i cofające się fale odsłoniły połyskujące namorzyny, dotąd ukryte w mglistej ciemności, setki ptaków z kłótliwym ćwierkaniem rozpoczęły codzienne zajęcia na brzegach obfitej w pokarm rzeki. Swobodnie przelatywały nad małymi statkami, które handlowały na trzydziestu milach oddzielających wybrzeże od miasta, ucztowały na nektarze czerwonych i białych kwiatów kuflika rosnących wzdłuż wybrzeża, a z majestatycznych eukaliptusów rzucały się na każdą zdobycz.

Była to epoka wielkich kanałów; szeroka rzeka Brisbane stała się ważnym szlakiem wodnym służącym stolicy ogromnego nowego stanu Queensland. Mieszkańcy kwitnącego miasta woleli nie pamiętać, że ich siedziba na łuku rzeki powstała jako surowy obóz dla podwójnie skazanych przestępców. Spacerując ulicami, już zapomnieli o ludziach zakutych w łańcuchy, którzy chłostani biczami budowali drogi i wznosili rządowe budowle w tej subtropikalnej dziczy. A ludzie ci, pobratymcy obecnych mieszkańców, tak samo jak oni wywodzący się z Wysp Brytyjskich, cierpieli gorączkę, niedożywienie i tortury z rąk wojskowych dozorców i umierali przez nikogo nie opłakiwani, nie wiedząc, że ich trudy nie pójdą na marne. To oni położyli podwaliny pod miasto, dzięki ich znojowi powstafy domy dla twardych

ludzi, którzy kolonizowali ten rozległy kraj; wielu z nich było zresztą dziećmi tych więźniów.

Zaraz, zaraz. Może duchy więźniów teraz się uśmiechają, kiedy razem z tymi, co przetrwali owe koszmarne czasy, wędrują ulicami, nareszcie wolni.

Minęło zaledwie trzydzieści lat od dnia, gdy obóz karny nad zatoką Moreton zamknięto w odpowiedzi na oburzone żądania obywateli, a granice miasta Brisbane otwarto dla osadników. Wielu więźniów po odbyciu wyroku zmuszonych było pozostać w Australii, nie mieli bowiem za co opłacić podróży powrotnej do domu. Inni pozostali z wyboru, starzejąc się wspólnie ze swymi dawnymi strażnikami. Dożyli dnia, gdy młode państwo, wciąż rządzone przez pierwszego premiera, sir Roberta Herberta, otrzymało krwawy cios, wymierzony-i kto by to pomyślał?-przez dawną ojczyznę.

Gubernator sir George Ferguson Bowen, który wraz z Herbertem dzielił przywilej bycia pierwszym w surowej kolonii, wyszedł ze swego spokojnego domu położonego nad rzeką i wsiadł do powozu w towarzystwie sekretarza, kapitana Lesliego Soamesa. Od celu dzieliła go kilkuminutowa przechadzka, jednakże nikt nie mógł zobaczyć przedstawiciela Jej Królewskiej Mości maszerującego błotnistą drogą jak byle poddany.

To była nietypowa okazja. Zwykle gubernator wzywał parlamentarzystów do swojej rezydencji, tym razem wszakże nie chciał przyciągać uwagi dżentelmenów z prasy. Wezwanie takie sugerowało bowiem towarzyską lub polityczną nowinę i posłowie, pragnąc dodać sobie splendoru, robili wszystko, by wieść o tym się rozeszła, nim stanęli przed drzwiami.

Jak na siebie sir Bowen odziany był skromnie, gdyż nie chciał wyglądać nazbyt oficjalnie, aczkolwiek jego pani, hrabina Diamentina, dopilnowała, by stanowił uosobienie elegancji. Mimo parnego klimatu pogardzał modnymi garniturami z szantungu i bawełny, uważając je za brzydkie i niestosowne dla jego wysokiej pozycji. Tego dnia miał na sobie czarną marynarkę z wysokim kołnierzem, bryczesy i wypolerowane do połysku buty. Na jedwabną koszulę

włożył kamizelkę z dobrej wełny, a jedwabną krawatkę utrzymywała w miejscu perłowa spinka.

Kiedy z uśmiechem na rasowej twarzy wszedł do gmachu parlamentu, zdjął szary cylinder i rękawiczki nonszalanckim gestem, naśladowanym przez miejscowych niezależnie od ich aspiracji. Tłumnie zebrani w holu przedstawiciele prasy obrzucili go ciekawymi spojrzeniami i kłaniając się ustępowali mu z drogi; tylko jeden, arogancki dziennikarz z „Brisbane Couriera", odważył się zakrzyknąć:

- Co pana tu sprowadza, panie gubernatorze? Bowen wspaniałomyślnie odwrócił głowę, demonstrując

dobry humor i olimpijski spokój.

- Ależ to pan Kemp! Wnoszę, że dowiedział się pan już, iż wyścigi dzisiaj rano odwołano z powodu nagłej ulewy?

Nagrodził go śmieszek obecnych. Wszyscy orientowali się, że Tyler Kemp nałogowo gra na wyścigach.

- Czy premier pana oczekuje? - nie ustępował dziennikarz.

- Ośmielam się stwierdzić, że teraz już tak - odparł Bowen z uśmiechem. To nie była pora na zapowiadane z góry spotkania, sprawa nagliła.

- A jakie kwestie będą panowie omawiać? - zapytał Kemp.

- To wizyta czysto towarzyska. Jak pan wie, nie należę do zwolenników zamykania się w wieży z kości słoniowej, a jakie miejsce jest bardziej zajmujące w nudny dzień niż nasz parlament?

Kemp nie zamierzał łatwo się poddać.

- Izba rozpoczęła obrady, sir. Czy zażąda pan wejścia na salę?

Bowen sprawdził czas na złotej cebuli, po czym na powrót schował ją do kieszonki kamizelki.

- Wydaje mi się, że sesja dobiegła końca. Zgodnie z przewidywaniami Bowena premier został już

poinformowany o jego obecności i nie tracąc czasu, wyszedł mu na powitanie.

- Dzień dobry, wasza ekscelencjo. Proszę wejść. Może przejdziemy do mojego gabinetu?

- Z przyjemnością, sir.

Premiera zaskoczyć musiała obecność gubernatora, miał jednak głowę na karku i swego zdziwienia nie zdradził nawet mrugnięciem. Polityk do szpiku kości, znany był z powiedzonka, które odnosiło się do otaczających go ludzi: „Nie przy dzieciach". Ten dzień nie był odstępstwem od reguły.

Bowen był wysoki i powszechnie uważano go wzór męskiej urody, lecz Herbert przewyższał go i wzrostem, i posturą. Kiedy obaj szli w stronę gabinetu premiera, Tyler Kemp pozostał w miejscu. Nawet jemu brakowało śmiałości, by narzucać się tym dwóm imponującym osobowościom, którym w dodatku towarzyszył sekretarz.

- Herbaty czy kawy? - zapytał premier.

- Proszę kawę. Soames też się napije.

Za zgodą wicekróla Herbert zajął miejsce za swoim ogromnym mahoniowym biurkiem i zagaił towarzyską pogawędkę, wiedząc doskonale, że prawdziwy cel wizyty ujawniony zostanie w odpowiednim czasie. Bowen wdzięczny był za tę chwilę wytchnienia, przynosił bowiem złe wieści i wolał omówić sprawę bez niepotrzebnych przerw.

Herbert wydał polecenie sekretarzowi, który natychmiast pośpieszył je wykonać. Wrócił po krótkiej chwili, tocząc wózek ze srebrnym dzbankiem do kawy na górnej półce i herbatnikami na dolnej.

- Mogę panu nalać, sir? Herbert skinął głową.

- Pozwoli pan, ekscelencjo, że przedstawię mojego nowego sekretarza. Joe Barrett.

Gubernator podniósł się z miejsca, porcelanowe filiżanki szczęknęły niebezpiecznie. Barrett nerwowo odwzajemnił uścisk dłoni, nie przestając nalewać kawy.

- Lepszy z niego sekretarz niż kelner - roześmiał się Herbert. - Pomoże mu pan, Soames?

Brwi kapitana uniosły się wysoko, cienki nos zmarszczył się w odpowiedzi na tak zuchwałą prośbę, nie można jednak było odmówić. Ze swobodą bywalca salonów Soames podał gubernatorowi filiżankę, po czym niezwłocznie wrócił na miejsce, odcinając się od upokarzającego zajęcia.

- Nasz Joe skończył prawo na uniwersytecie w Sydney - oznajmił premier z dumą. - Dostał wyróżnienie, prawda, synu?

- Tak jest, sir. Czy to wszystko?

- Jeśli chodzi o nas, to tak. Ty przyjrzyj się ustawie, którą chce przepchnąć minister gruntów. Więcej w niej dziur niż w starych skarpetkach.

- Natychmiast się tym zajmę. - I Barrett, jeszcze nie nawykły do równie szlachetnego towarzystwa, umknął z gabinetu.

- Tym na północy rozbój uchodzi na sucho - zwrócił się uprzejmie Herbert do gubernatora. - Przechodzą wszelkie granice, zajmując grunta. Sam też tak robiłem i nie zazdroszczę im majątku, tylko żal mi podatków, które tracimy, bo oni nie płacą za dzierżawę. - Wypił kawę kilkoma łykami. - Musimy zatrudnić więcej mierniczych, o wiele więcej, żeby zaprowadzili tam porządek.

- Nie robiłbym tego akurat teraz - odparł gubernator chłodno. Wstał i zrobiwszy kilka kroków, począł studiować wiszące na ścianie szkice ołówkiem z widokami miasta Brisbane. Wyprostował jeden z nich i stwierdził: - Są doskonałe. Kto jest autorem?

- Nigdy by pan nie uwierzył - uśmiechnął się Herbert.

- Nasz kolega pan Kemp.

- Wielki Boże! Naprawdę ma talent, szkoda, że nie poświęcił się wyłącznie artystycznym skłonnościom. - Szkice najwyraźniej obudziły w gubernatorze wspomnienia.

- Pamiętam, jak pierwszy raz tu przyszedłem i dostałem raport ministra skarbu.

- A tak. To musiał być wstrząs. Bo co mieliśmy? Pięć groszy w szkatule na założenie państwa. Początek niezbyt zachęcający. - Herbert głośno westchnął. - Ale te chude lata są już za nami. Chyba że pańska sugestia, by nie zatrudniać więcej mierniczych, zawiera ostrzeżenie.

- Właściwie tak.

- Dobrze, niech usłyszę najgorsze. Będę miał zepsute Boże Narodzenie.

- Pojawiły się plotki, na razie tylko plotki, niech pan pamięta, że bank Agra i Masterman w Londynie ma problemy.

- Boże wszechmogący! Proszę nawet o tym nie wspominać. Mój budżet legnie w gruzach. Wzięliśmy od nich milion funtów na budowę kolei, a to nie wszystko. Jeśli kredyt

wyschnie... Wolę o tym nie myśleć! - Premier wyjął z kieszeni wielką chusteczkę i otarł spoconą twarz.

- Dlatego też uznałem, że rozsądnie będzie wstrzymać na razie wszelkie dodatkowe wydatki.

- Dziękuję, doceniam, że mi pan o tym mówi. Dzisiaj wieczorem wydajemy przyjęcie, ostatnie w tym roku. Natychmiast zacznę ściągać cugle. I modlić się.

Na początku lutego wielmożny pan Fowler Maskey, poseł do parlamentu z Rockhampton, z zadowoleniem obserwował tarcia w gabinecie Herberta. Pięćdziesięcioparo-letni Fowler był wpływowym człowiekiem dzięki fortunie odziedziczonej po ojcu, jednym z elity osadników Nowej Południowej Walii. Przed śmiercią John Dunning Maskey zakupił ziemie w okolicy Rockhampton, przewidując wielkie możliwości nowego stanu, a syn dał wiarę jego słowu.

Przeprowadził się z rodziną na północ, zbudował dom odpowiadający jego ambicjom i osiadł w nim jako jeden ze znamienitych obywateli nowo powstałego miasta, chociaż dla żony upał latem okazał się nie do zniesienia, a syn Leon, obecnie dwudziestodwuletni, nienawidził tej surowej i prymitywnej nadrzecznej osady. Jednakże Fowler mimo uszu puszczał narzekania syna. Leon nie był typem naukowca, nie nadawał się też na zarządcę jednej z farm Maskeya, bo nie interesowały go owce ani bydło. Był przystojny, choć delikatnej budowy, jasnowłosy, z niebieskimi oczyma matki.

- Właściwy człowiek na właściwym miejscu - przyznawał Fowler. Odpowiadała mu obecność syna u boku. Leon był towarzyski, świetnie grał w krykieta i dobrze radził sobie z kartami. Panie domu go uwielbiały, traktowały jako atut na przyjęciach. Dla Fowlera Leon był jak pszczoła, która krąży po okolicy, na bieżąco informując ojca o najnowszych wieściach, nastrojach i wydarzeniach.

Żona Fowlera, Hilda, uważała, że syn powinien mieć jakieś obowiązki.

- Do czego dojdzie, jeśli teraz wolno mu tak marnować czas?

Fowlera obchodziło to tyle co zeszłoroczny śnieg. Nie zamierzał zakładać dynastii. Interesował się wyłącznie sobą i swoimi dokonaniami. Co się stanie z rodziną, kiedy on

wyciągnie nogi, było najmniejszym z jego problemów. Przypuszczał, że Leon przez kilka lat będzie używał świata, trwoniąc spadek, a potem skończy jako bankrut. Ta perspektywa bawiła ojca.

Kiedy Leon oznajmił, że woli mieszkać w Brisbane, Fowler się zgodził.

- Naturalnie. Mieszkaj, gdzie chcesz, pod warunkiem że sam będziesz się utrzymywał.

- To niesprawiedliwe - zaprotestował Leon. -W Rock-hampton nie mam nic do roboty, poza tym że jestem twoim gońcem.

- Przyczyniasz się do kariery ojca, mój chłopcze - odrzekł Fowler przyjacielsko - a jeśli wyjedziesz gdziekolwiek bez mojego pozwolenia, nie dam ci ani grosza.

Tak więc Leon pozostał. Popołudniami najczęściej można go było znaleźć zażywającego ochłody nad jeziorem Murray, gdzie dla panów urządzono pływalnię. Wieczory spędzał w hotelu Criterion lub w Klubie Dżentelmenów przy Quay Street, oddalonym od domu o kilka minut.

Fowlera dziwiło, że jego córka Laura polubiła miasteczko. Podobał jej się imponujący piętrowy dom z werandą otoczoną kutymi żeliwnymi balustradami i długim balkonem na piętrze. Dom stał przy Quay Street, przez co jak narzekała Hilda, nie zapewniał im prywatności, Laura jednak cieszyła się, że jest w centrum wydarzeń. W przeciwieństwie do brata nie uważała, że przesiadywanie na werandzie i pogawędki z przechodniami, zarówno znajomymi, jak i obcymi, są poniżej jej godności.

Była krnąbrną dziewczyną, wysoką i zdrową, z takimi samymi jak u brata jedwabistymi jasnymi włosami, ale zdecydowanie od niego odważniejszą. Czasami nazbyt śmiałą dla własnego dobra, wkrótce jednak wyjdzie za mąż i Fowler pozbędzie się kłopotu. Ostatnio marudziła, żeby ojciec zabrał ją na złotonośne pola pod Rockhampton, lecz to musi poczekać, za wiele teraz miał zajęć. Złoto. Fowler uśmiechnął się. Rockhampton stało się miastem w ciągu jednej nocy, a zawdzięczało to gorączce złota w pobliskiej Canoonie. Szybko też nastąpiły kolejne odkrycia. To wspaniała rzecz, kiedy w swoim okręgu prócz szybko rozwijającej się hodowli bydła poseł ma także pola złotonośne.

Stary John Maskey bez wątpienia mądrze wybrał. W Rockhampton otwierała się wspaniała przyszłość dla parlamentarzysty, jeśli właściwie rozegra karty, a Fowler miał taki plan. Hildzie oznajmił:

- Oczekuję, że rodzina udzieli mi wszelkiego wsparcia. Kiedy jestem tutaj, staraj się zapraszać jak najwięcej mieszkańców miasteczka, a kiedy wyjeżdżam do Brisbane, zajmij się pracą dobroczynną. To zawsze robi dobre wrażenie.

- Jaką pracą dobroczynną?

- A skąd mam wiedzieć? To sprawa kobieca. I włącz w to Laurę.

- Laura? - obruszyła się Hilda. - W ogóle mnie nie słucha! Interesują ją tylko konie, ciągle gdzieś jeździ. I to twoja wina. Pozwalasz jej robić, co chce.

- W takim razie znajdź jej męża, to się uspokoi. Fowler pozwalał błądzić swoim myślom, by oczyścić

głowę przed następnym ruchem. Stał przy szerokim oknie na końcu korytarza, pozornie po to, by odetchnąć świeżym powietrzem, w rzeczywistości jednak wybrał to miejsce, ponieważ drzwi sali posiedzeń rządu znajdowały się pomiędzy nim a jego biurem. Kiedy tylko szlachetni panowie wyjdą, on, zwykły poseł, wmiesza się pomiędzy nich, wracając do własnego gabinetu. Premier Herbert miał bzika na punkcie solidarności rządu, wiadomo jednak, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - a w tym wypadku stawia na drodze zdenerwowanego ministra, któremu uszy wciąż płoną od nagany udzielonej przez szefa. Fowler był przekonany, że premier Herbert stracił kontrolę i niewiele doprawdy trzeba, by wysadzić go z siodła. Kilka rzepów podłożonych we właściwych miejscach mogłoby zrzucić go już teraz.

I oto są, wychodzą gromadą, twarze mają przerażone - niechybnie szykują się kłopoty. Fowler ruszył, nasłuchując z uwagą narzekań. Zaczepił grubą rybę, kolonialnego ministra skarbu.

- Całkowicie popieramy petycję Raffa w sprawie unowocześnienia nabrzeży Brisbane, sir. Mam nadzieję, że pan nas nie zawiedzie.

- Wszystko w swoim czasie - warknął minister, przepychając się obok niego.

Fowler zastąpił drogę głównemu dyrektorowi poczty.

- Parno dziś, prawda? - Kiedy wszakże ten tylko kiwnął głową, zaraz dodał: - Muszę panu powiedzieć, że otrzymuję mnóstwo skarg na działanie poczty w moim okręgu.

- Przecież dostaliście telegraf, prawda? - odburknął dyrektor.

Fowler powstrzymał grymas. Jasne że mają telegraf, i to wbrew opinii tego tu faceta, jednakże kilka funtów na kampanię wyborczą posłów potrafi zdziałać cuda, kiedy przychodzi do głosowania.

- Dostaliśmy i jesteśmy bardzo wdzięczni, może mi pan uwierzyć, ale kopaczy nie stać na telegraf za każdym razem, kiedy chcą się skontaktować z bliskimi. To dzikusy, mówią, że dwutygodniowa poczta im nie wystarcza.

- W takim razie niech pan lepiej powie o tym premierowi - odparł minister. Kiedy się rozstali, rzucił jeszcze przez ramię: - Albo Macalisterowi.

- Komu? - zdziwił się Fowler, za ministrem jednak zamknęły się już drzwi.

Arthur Macalister, poseł z Ipswich oraz sekretarz do spraw gruntowi prac ziemnych. Dlaczego miałby rozmawiać właśnie z nim? Przecież to ponury krzykacz, nic nie znaczy. Nikt nigdy nie pytał go o zdanie. Teraz wszakże uczyni to Fowler, kując żelazo, póki gorące. Przeszukawszy gabinet, znalazł dwie butelki dobrej whisky, schował do torby i ruszył złożyć wyrazy szacunku Arthurowi.

- Mój drogi przyjacielu - rzekł. Jego uwagi nie uszedł nastrój podniecenia w biurze Macalistera. - Wybacz, że przeszkadzam, ale winien jestem drobnego zaniedbania. Kilku moich wyborców prosiło mnie o przekazanie ci tych prezentów na Boże Narodzenie, ale się z tobą rozminąłem. Dzięki twoim mądrym posunięciom obecnie prowadzone są prace przy oczyszczaniu rzeki Fitzroy.

- Dobrzy ludzie - odparł Macalister, upychając whisky pomiędzy mapami w zagraconej do niemożliwości szafie, nie proponując Fowlerowi poczęstunku. - Siadaj, Maskey, chciałem z tobą zamienić słówko.

W mosiężnej żardynierze Fowler złapał zniekształcone odbicie swojej rumianej twarzy, pokazujące szeroki uśmiech odsłaniający dziąsła. Miał przynajmniej nadzieję, że to tylko

zniekształcenie. Jeśli szykują się kłopoty, w żadnym razie nie może wyglądać na ucieszonego. Ściągnął grube usta, by zneutralizować poprzednie wrażenie.

Arthur, przedstawiciel niepokornego tłumu górników, prawie podskakiwał z podniecenia, a pod prawym okiem, tuż nad krzaczastą brodą, zrobił mu się tik.

- Zapowiada się upadek rządu - syknął.

Upadek rządu! Myśli zaczęły wirować w głowie Fowlera. Zastanawiał się, jak czynił to każdy polityk w tym budynku, czy powinien postawić wszystko na jedną kartę. Na kogo może liczyć? Kilka osób winnych mu było przysługi. Zostać premierem Queenslandu, najpotężniejszym człowiekiem w stanie! Nieważne, że podjął kroki, by utworzyć oddzielny stan na północy ze stolicą w Rockhampton oraz naturalnie sobą w roli premiera. Separatyści mogą się wypchać! To była o wiele większa zdobycz. O mało nie wybuchnął śmiechem. Gdyby wygrał, stan pozostanie nietknięty, nie pozwoli podzielić go na kawałki.

- Słyszałeś mnie, człowieku?

- Tak. Mogłem to przewidzieć, bo Herbert nie cieszy się nadmierną popularnością, mimo to jestem zaskoczony. - Fowler nie wątpił, że ma poparcie Macalistera. Szkot mógł zapewnić mu sporo głosów na południu.

- Nie cieszy się nadmierną popularnością? To grube niedomówienie. Ten człowiek oszalał. Gdybyśmy go słuchali, wszyscy stracilibyśmy nasze fotele. Ma bzika na punkcie oszczędzania na pracach publicznych oraz podnoszenia podatków i opłat.

- Co ty mówisz?

Każdy wiedział, że skąpstwo Herberta jest źródłem powszechnego niezadowolenia, to jednak nie były żarty.

- Twierdzę - ciągnął Macalister - że musimy go zablokować. Jesteś z nami?

- Pewnie - odrzekł Fowler. - Przyszłość stanu jest ważniejsza od jednego człowieka. A on zupełnie nie zna się na finansach, zawsze to powtarzałem. Potrzebujemy przywódcy, który rozumie, że gospodarka Queenslandu zależy od równowagi pomiędzy mądrymi inwestycjami a rozwojem. Jeśli teraz zacznie się cofać, sami sobie będziemy winni.

- Uważam dokładnie tak samo. Jeśli mnie wybiorą, taki będzie tor mojego działania.

- Co? - Fowler podskoczył na krześle. - Wystawiasz swoją kandydaturę?

- Tak jest. Byłbym wdzięczny, gdybyś mnie poparł. Moim zdaniem Herbert popełnił błąd, pomijając cię przy nominowaniu ministrów, zważywszy, że kilku moich kolegów to pozłacane zera. Możesz być pewny, że ja nie pójdę w jego ślady.

A świnie będą latać, pomyślał Fowler. To była najstarsza sztuczka na świecie, marchewka dla osłów. Macalister jako premier? Dziwaczne!

- Herbert podlizuje się wicekrólowi, to jego główny problem - ciągnął Macalister. - Ze mną to nie wchodzi w grę, na mnie ich fikuśne maniery nie zrobią wrażenia. - Utkwił wzrok w Fowlerze, a tik pod jego okiem pulsował ostrzegawczo. - No to jak, mogę na ciebie Uczyć?

- Oczywiście - odparł Fowler. Sny o premierostwie blakły, za to separacja na nowo zajęła niepoślednie miejsce w jego zamierzeniach.

Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym Fowler pośpieszył zbadać swoje szanse. Znalazłszy się pośród innych kandydatów, obiecał poparcie dwóm następnym dżentelmenom.

- Żaden z nich i tak nie pobije Boba Herberta-powiedział Leonowi, który jak zawsze z przyjemnością towarzyszył ojcu w podróży do Brisbane. - Teraz idź i poniuchaj na mieście. Jeśli mam głosować na Herberta, chcę coś w zamian za moje pieniądze.

Zapalił fajkę i zabrał się do przygotowywania oświadczenia dla prasy w Rockhampton. Pisał w nim, że Herbert zdradził północ, że to polityk, który całą energię oraz pieniądze publiczne rezerwuje dla południowo-wschodniego zakątka stanu, ignorując zupełnie potrzeby dobrych obywateli z północy.

Kiedy ton artykułu zaczął nabierać jadowi tych tonów, do gabinetu wbiegł Leon.

- Herbert podał się do dymisji!

- Co takiego? - Fowler o mało nie przewrócił kałamarza.

- Mówię ci, podał się do dymisji! W tej chwili. Powiedział, że przyczyny wyjaśni później.

- Do diabła z przyczynami, trup to trup. I kto teraz przewodzi?

- Nie mam pojęcia.

- To się lepiej dowiedz, ty cholerny głupcze. Idź do baru. Postaw parę kolejek, tych lepszych, które przyciągają muchy. - Fowler zmiął kartkę z oświadczeniem i cisnął do kosza na śmieci.

Dwa dni później nowy premier Arthur Macalister ogłosił skład swojego gabinetu, na liście jednak nie znalazło się nazwisko Maskeya. Fowler niezwłocznie zabrał się do pisania nowego oświadczenia, w którym pod niebiosa wychwalał Herberta; twierdził, że z urzędu usunęła go banda drapichrustów, nie mających nawet pojęcia, jak zarządzać kurnikiem. I kto wybrał na przywódcę tego ponurego skąpego Szkota, który ani w ząb nie znał warunków życia na północy i jeszcze mniej się o nie troszczył? Zakończył wezwaniem do wiecu w Rockhampton, na którym domagać się trzeba secesji od południowego ucisku poprzez utworzenie nowego stanu ze zwrotnikiem Koziorożca jako południową granicą. Rockhampton, o czym nie musiał przypominać mieszkańcom miasta, leżące dokładnie na zwrotniku, byłoby stolicą.

Znalazł Leona pijącego herbatę na długiej werandzie w towarzystwie dwóch młodych dam i gestem przywołał go do siebie.

- Idź do hotelu i pakuj się. Wracasz do domu.

- Dlaczego? Co zrobiłem?

- Nie o to chodzi, co zrobiłeś, tylko o to, co zrobisz. Zdążysz na statek pocztowy po południu, odpływa o czwartej. Masz dostarczyć to oświadczenie miejscowej gazecie i umówić mnie na kilka spotkań. Napisałem ci instrukcje, przestudiujesz je w drodze.

- Aleja obiecałem pannie Lynton, że wieczorem zabiorę ją do teatru.

- Będzie musiała sobie znaleźć inne towarzystwo. To o wiele ważniejsze niż oglądanie panienek majtających nogami. Zbieraj się. Może zdołam wrócić do domu w przyszłym tygodniu, jeśli nie, to spodziewajcie się mnie za dwa

tygodnie. Postaraj się zrobić wszystko dokładnie tak, jak ci każę. Chcę, żebyś dobrze zamieszał, nim się pojawię, i oczekuję komitetu powitalnego na Quay Street.

- Skąd będę wiedział, którym statkiem wrócisz?

- Wyślę ci depeszę, to chyba jasne? - westchnął Fowler.

Leon ruszył wypełnić polecenia, Fowler zaś wcześniej wyszedł z parlamentu, żeby złożyć wizytę niejakiej pani Betsy Perry w Spring Hill.

- Fowler, kochanie, ale z ciebie niegrzeczny chłopiec. Myślałam, że już o mnie zapomniałeś.

- Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. - Z uśmiechem właściciela przekroczył próg. W końcu dom należał do niego. -Byliśmy zajęci szukaniem nowego premiera, a teraz, skoro wszystko załatwione, chyba mam prawo do odpoczynku, j ak sądzisz? - Wsunął figlarny palec w miękki rowek pomiędzy obfitymi piersiami Betsy, która zaśmiała się zalotnie.

- No, no, najpierw interesy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin