Holt Victoria - Złoty jubileusz.rtf

(1279 KB) Pobierz

Victoria Holt

 

 

 

 

Złoty jubileusz

 

The Landower Legacy

Przełożyła Dorota Rybicka


Rozdział 1
Złoty jubileusz.

 

Obchodzono pięćdziesiątą rocznicę wstąpienia królowej na tron, gdy w wyniku dramatycznego splotu okoliczności moje życie zupełnie się odmieniło. Miałam w owym czasie czternaście lat i choć wszystko to działo się na moich oczach, a nawet odegrałam w owych wydarzeniach swoją rolę, uświadomiłam sobie ich wagę dopiero wiele lat później. Było tak, jakbym obserwowała świat przez zaparowaną szybę. Widziałam kontury, lecz nie pojmowałam sensu.

Obserwator z zewnątrz mógłby uznać naszą rodzinę za bardzo szczęśliwą. Ale czy często się zdarza, że pozory mówią prawdę? Należeliśmy do tak zwanych „ludzi z towarzystwa”. Nasza londyńska rezydencja, położona w pobliżu Hyde Parku, była jedną z najpiękniejszych w Londynie. Nad wygodą jej mieszkańców czuwali lokaj Wilkinson i gospodyni, pani Winch, zachowujący względem siebie pełną wrogości neutralność, jako że każde z nich bardzo się starało wykazać własną wyższość nad drugim. Wczesnym rankiem, zanim członkowie rodziny opuścili łóżka, niżsi rangą służący krzątali się po domu, wymiatając popiół z wszystkich kominków, polerując porcelanę, wycierając kurze i grzejąc wodę do mycia, tak że kiedy wstawaliśmy, wszystko było gotowe, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Ludzie ci wiedzieli, że mój ojciec będzie bardzo niezadowolony, jeśli jakiś hałas zdradzi ich obecność, a widok białego fartucha lub czepka wprawiał go w taką furię, że niefortunnemu właścicielowi tej garderoby groziła utrata posady. Wszyscy w domu bali się niezadowolenia pana — nawet moja matka.

Tata nazywał się Robert Ellis Tressidor — wywodził się z Tressidorów, będących właścicielami majątku Tressidor w Lancarron w Kornwalii. Od XVI wieku do rodziny należały wielkie posiadłości, które po powrocie monarchii jeszcze się rozrosły. Wielkie rody z zachodu — z bardzo nielicznymi wyjątkami — opowiedziały się stanowczo po stronie króla, a żaden nie był bardziej lojalny niż Tressidorowie.

Niestety, mój ojciec utracił rodzinną posiadłość, zaanektowaną (tego właśnie słowa używano, a ja musiałam sprawdzić jego znaczenie w słowniku; uwielbiałam podsłuchiwać i zawdzięczałam całą swoją wiedzę o rodzinie temu, że moje oczy i uszy były przez cały czas otwarte) przez ciocię Mary. Imię tej cioci było zawsze wymawiane przez mego ojca i jego siostrę Imogenę, czczącą go namiętnie, tonem pogardy i nienawiści — ale z nutą zazdrości, jak mi się zdaje.

Odkryłam, że mój dziadek miał starszego brata, który był ojcem cioci Mary. Nie spłodził więcej dzieci, a ponieważ był starszy, dom w Tressidor oraz cała posiadłość przypadły jej, a nie mojemu ojcu, który miał prawo czuć się pokrzywdzony, jako przedstawiciel wspaniałej płci, z którą żadna kobieta nie powinna rywalizować.

Moja ciotka Imogena — lady Carey — była na swój sposób równie przerażająca jak mój ojciec. Słyszałam, gdy rozmawiali o godnym pogardy postępowaniu cioci Mary, która z lekkim sercem objęła w posiadanie rodzinny majątek, ani przez chwilę nie myśląc o tym, że ograbia prawowitego dziedzica. „Ta harpia!” — mówiła o niej ciotka Imogena, a ja wyobrażałam sobie ciocię Mary jako stwora o głowie i korpusie kobiety, ptasich skrzydłach oraz długich szponach, wczepionych w mego ojca i ciotkę Imogenę — bo tak właśnie harpie potraktowały biednego ślepego króla Fineusa.

Trudno było sobie wyobrazić, że ktoś zdołał wygrać z naszym papą, a ponieważ ciocia Mary tego dokonała, musiała być naprawdę niesamowita i nie mogłam nie czuć dla niej pewnego rodzaju podziwu, który, jak zawyrokowała moja siostra Olivia, gdy jej o tym powiedziałam, świadczył o braku lojalności. Nawet jednak przegrawszy walkę o spadek, papa był niewątpliwie panem w swoim domu. Tu sprawował rządy absolutne i wszystko musiało odbywać się wedle jego woli. Mieliśmy liczną służbę — niezbędną przy światowym trybie życia, jaki wiódł mój ojciec, i licznych przyjęciach, które z tego wynikały. Kierował komitetami i organizacjami, w większości stawiającymi sobie za cel dobro ludzkości i nazywającymi się, na przykład: Pożyteczne Zajęcia dla Biednych czy Nawrócenie Upadłych Kobiet. Był oddanym sługą dobrej sprawy, a jego nazwisko często pojawiało się w gazetach. Nazywano go drugim lordem Shaftesburym i wiele osób twierdziło, iż dawno już powinien był otrzymać tytuł para.

Przyjaźnił się oczywiście z ważnymi osobistościami, w tym z premierem, lordem Salisburym. Zasiadał w Parlamencie, ale odrzucił propozycję zostania członkiem Rady, gdyż miał zbyt wiele zajęć poza Westminsterem. Uważał, że lepiej przysłuży się krajowi działalnością charytatywną, niż gdyby poświęcił cały swój czas polityce.

Był bankierem i członkiem zarządu licznych firm. Każdego ranka powóz opuszczał stajnię i zajeżdżał przed frontowe drzwi. Pojazd lśnił, a liberia woźnicy musiała być nieskazitelna. Nawet małego forysia, który podczas drogi stał na tylnych resorach i miał za zadanie, kiedy kareta znajdzie się u celu, zeskoczyć na ziemię i otworzyć drzwiczki swemu panu, obowiązywał podobnie nienaganny wygląd.

Mój ojciec posiadał dwie zalety dżentelmena najważniejsze w naszych czasach: bogactwo i prawość.

Panna Bell, nasza guwernantka, była z niego bardzo dumna.

— Musicie pamiętać, że wasz ojciec jest źródłem, z którego wypływają wszystkie wasze swobody — powtarzała nam.

Odparłam jej kiedyś, że ludzie nie czują się zbyt swobodnie w obecności papy, więc może w tym konkretnym przypadku źródło daje początek czemuś innemu.

Często doprowadzałam naszą guwernantkę do rozpaczy. Droga panna Bell była tak gorliwa i tak przejęta zadaniem, do którego powołali ją Bóg — oraz wspaniały pan Tressidor. Konwencjonalna do granic możliwości, pełna drżącej czci dla cnót swego chlebodawcy, bez dyskusji przyjmowała jego zdanie o sobie samym — które, trzeba przyznać, było przekonaniem powszechnym — i nie zapominała ani na chwilę, że choćby nie wiem jak skutecznie i gorliwie pełniła swoje obowiązki, pozostanie jedynie członkinią płci gorszej i niższej.

Musiałam być irytującym dzieckiem, bo nie przyjmowałam za dobrą monetę tego, co mi mówiono, a ponadto nie miałam dość rozsądku, by ukrywać swoje wątpliwości.

— Dlaczego — spytała moja siostra Olivia — musisz zawsze odwracać kota ogonem, tak że wszystko wydaje się inne, niż nam powiedziano?

— Prawdopodobnie dlatego — odparłam — że ludzie często zastępują prawdę tym, w co ich zdaniem powinnyśmy wierzyć.

— Ale łatwiej jest wierzyć w to, co nam mówią — zauważyła Olivia, i to zdanie dobrzeją charakteryzowało. Właśnie dlatego nazywano ją dobrym dzieckiem. Ja byłam buntowniczką. Często przychodziło mi do głowy, że to bardzo dziwne, iż jesteśmy siostrami, a tak bardzo się różnimy.

Nasza matka nie wstawała nigdy wcześniej niż o dziesiątej. Everton, jej pokojówka, przynosiła wtedy do sypialni wielmożnej pani filiżankę gorącej czekolady. Matka była bardzo piękna, a w gazetowych kronikach towarzyskich często wymieniano jej nazwisko. Panna Bell pokazywała nam czasem te notatki. „Piękna pani Tressidor” na wyścigach… na raucie… na balu dobroczynnym. Zawsze pisali o niej: „Piękna pani Tressidor”.

Jej uroda budziła w nas nabożny lęk, podobnie jak wzniosła dobroć naszego ojca. Wspomniałam już, że ci dwoje czynili dom miejscem dość nieprzyjemnym. Matka czasem okazywała nam gwałtowną czułość, a czasem zdawała się nieświadoma istnienia córek. W pierwszym przypadku ściskała nas i całowała żarliwie — zwłaszcza mnie. Dostrzegłam to i miałam nadzieję, że Olivia nie zauważyła. Matka miała brązowe oczy i bujne, kasztanowe włosy, których kolor — jak mi wyjawiła Rosie Rundall, nasza bardzo niezwykła pokojówka — Everton pielęgnowała z wielkim staraniem, przy użyciu tajemniczych mikstur. Dbanie o urodę jaśnie pani było absorbującym zajęciem, ale Everton robiła to znakomicie i trzęsła całym domem, żądając absolutnej ciszy, kiedy moja matka leżała z kawałkami lodu na powiekach lub była masowana. Służba znosiła tę tyranię, choć nie bez szemrania.

— Bycie pięknością jest bardzo męczące — powiedziałam kiedyś do Olivii, a Rosie Rundall, która akurat była w naszym pokoju, skinęła głową z aprobatą.

— Ręczę za to głową!

Wesoła i ładna Rosie Rundall była najbardziej niezwykłą pokojówką, jaką kiedykolwiek znałam. Służące te często wybierano ze względu na ich wygląd. Pokazywały się gościom, więc brzydka robiłaby złe wrażenie. Często myślałam, że mamy u siebie królową pokojówek.

Rosie potrafiła zachowywać się z wielką dystynkcją, ludzie to zauważali i lubili na nią patrzeć. Była świadoma swej urody i przyjmowała ów milczący hołd z powściągliwą godnością. Ale kiedy przebywała z Olivią i ze mną — co zdarzało się dość często — stawała się całkiem inną dziewczyną.

Obie z Olivią przepadałyśmy za Rosie. Z całą pewnością nie znałyśmy wielu osób, którym mogłybyśmy okazywać przywiązanie. Nasz ojciec był zbyt wspaniały, a matka zbyt piękna. I chociaż panna Bell miała wiele dobrych chęci i starała się być dla nas dobra, wiedziałam, że miłość nie jest odpowiednim słowem na określenie jej stosunku do nas.

Rosie miała gorące serce i chętnie podkopywała autorytety. Kiedy Olivia poplamiła czysty fartuszek sosem do pieczeni, Rosie mrugnęła do niej wesoło, zabrała zhańbioną część garderoby, wyprała ją i wyprasowała tak szybko, że nikt nie dowiedział się o wypadku. A kiedy stłukłam sewrską wazę, która stała na komodzie w salonie, pokojówka posklejała skorupy i ustawiła naczynie na dawnym miejscu.

— Tylko ja ścieram tu kurze — powiedziała z uśmiechem. — Nikt nie będzie wiedział. A czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Mam wrażenie, że Rosie szła przez życie, oszczędzając wielu sercom żalu.

Wychodząc z domu na całą noc — raz w tygodniu (zgłosiwszy się do nas, postawiła taki warunek, a pani Winch, ze względu na jej wygląd, wyraziła zgodę) — Rosie ubierała się jak dama. Stawała się kobietą całkiem odmienną od tej, którą widywałyśmy codziennie w białym fartuszku i czepku. Wyglądała bardzo wytwornie w jedwabnej sukni i kapeluszu z żółtymi piórami, w rękawiczkach i z parasolką.

Gdy pytałam, dokąd idzie, trącała mnie lekko i odpowiadała:

— Co za pytanie. Powiem ci, kiedy skończysz dwadzieścia pięć lat.

To było jej ulubione powiedzenie: „Kiedy skończysz dwadzieścia pięć lat, dowiesz się wszystkiego”.

Zawsze ciekawiły mnie wybitne osobistości, które odwiedzały nasz dom. W holu znajdowały się piękne schody, który pięły się w górę, aż po najwyższe piętro. Z ich szczytu, czyli z poziomu, na którym znajdowały się sypialnie służących, pokoje dziecinne i salki do nauki, widać było doskonale wszystko, co działo się na dole. Głosy szybowały do góry, niosąc różne interesujące informacje. Nic nie irytowało mnie bardziej — i bardziej nie ekscytowało — niż rozmowa ucięta w najciekawszym miejscu. Zabawa ta sprawiała mi ogromną radość, jakkolwiek Olivia uważała ją za niewłaściwą.

— Podsłuchujący — powiedziała, cytując jakiegoś przemądrzałego filozofa — nigdy nie usłyszą o sobie nic dobrego.

— Droga siostro — odpaliłam — kiedyż to usłyszałyśmy cokolwiek na nasz temat, dobrego czy złego?

— Nigdy nie wiadomo, co jeszcze usłyszymy.

— To prawda, i właśnie dlatego siedzenie tutaj jest tak zajmujące.

Prawda wyglądała tak, że uwielbiałam podsłuchiwać. Tyle rzeczy przed nami ukrywano — jako niewłaściwych dla dziewczęcych uszu, jak przypuszczałam. Czułam nieodparte pragnienie, by uchylić rąbka tajemnicy.

Dlatego właśnie czatowanie na schodach, gdy znamienici goście wkraczali do naszego domu, sprawiało mi wielką uciechę. Lubiłam obserwować naszą piękną matkę, jak stała na podeście pierwszego piętra, wskazując gościom salon i bawialnię, gdzie sławni artyści — pianiści, skrzypkowie i śpiewacy — zabawiali zebranych.

Biedna Olivia, klęcząc obok mnie, umierała ze strachu, że ktoś nas odkryje. Była bardzo bojaźliwa. Choć młodsza o dwa lata, zawsze grałam rolę prowodyra we wszelkich ryzykownych przedsięwzięciach.

Nasza guwernantka, panna Bell, powtarzała często:

— Musisz być śmielsza, Olivio. Nie pozwól Caroline sobą dyrygować.

Olivia jednak zawsze trzymała się z boku. Mimo że całkiem ładna, należała do osób, których po prostu się nie zauważa. Już wówczas byłam wyższa od siostry. Wszystko wydawało się w niej miłe, ale zwyczajne. Miała bladą twarzyczkę o drobnych rysach i wielkie brązowe oczy.

— Jak oczy gazeli — powiedziałam, a ona nie wiedziała, czy powinna się cieszyć, czy pogniewać.

Oto cecha charakterystyczna Olivii: wieczny brak pewności siebie. Cierpiała na krótkowzroczność, co nadawało jej pięknym oczom bezradny wyraz. Kosmyki jej lśniących, prostych włosów zawsze wymykały się ze wstążki, choćby najstaranniej zawiązanej, ku rozpaczy panny Bell. Czasem czułam, że powinnam chronić Olivię, częściej jednak wciągałam ją w niemądre przygody.

Byłam jej przeciwieństwem zarówno pod względem wyglądu, jak i temperamentu. Panna Bell powtarzała, że nie rozumie, jak dwie siostry mogą aż tak się różnić. Włosy miałam ciemniejsze, prawie czarne, a oczy intensywnie zielone, co lubiłam podkreślać zieloną wstążką, byłam bowiem bardzo próżna i świadoma ich niezwykłości. Nie śmiałam wprawdzie uważać się za ładną, ale byłam zauważana. Mój raczej zadarty nos, szerokie usta i wysokie czoło — w epoce, która preferowała niskie — nie pozwalały uznać mnie za piękność, lecz miałam w sobie coś — moją żywość, jak sądzę — co sprawiało, że ludzie nie poprzestawali na jednym zerknięciu, lecz zawsze spoglądali na mnie po raz drugi.

Z kapitanem Carmichaelem było tak samo. Rozmyślałam o nim z dreszczem przyjemności. Wyglądał wspaniale w swoim mundurze — złoto–purpurowym — choć strój jeździecki czy wieczorowy także niczego mu nie ujmowały. Ten najbardziej elegancki i fascynujący mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkałam, posiadał zaletę, której nie umiałam się oprzeć: wyróżniał mnie specjalnymi względami. Uśmiechał się do mnie przy każdej okazji i traktował, jakbym była młodą damą, a nie dziewczynką, spędzającą większość czasu w pokoju nauki.

Kiedy więc wyglądałam ze schodów, to zawsze z nadzieją, że zobaczę kapitana Carmichaela.

Łączyła nas pewna tajemnica. Mama także ją znała. Chodziło o złoty medalion, najpiękniejszy klejnot, jaki kiedykolwiek miałam. Musiałam ukrywać go pod suknią, gdyż nie pozwalano nam wkładać biżuterii. Noszenie tego wisiorka było prawdziwym zuchwalstwem z mojej strony. Ale czułam go na skórze i to napełniało mnie szczęściem. A także podniecało, jak wszelkie sekrety. Dostałam ten prezent podczas jednego z naszych pobytów na wsi.

Wiejska rezydencja leżała trzydzieści mil od Londynu. Był to okazały dwór z czasów królowej Anny, otoczony rozległym parkiem. Choć piękny, nie mógł się jednak równać z domem w Tressidor — jak stwierdził kiedyś z goryczą mój ojciec.

Mimo wszystko spędzałyśmy tam większą część roku z zastępem służących i panną Lucy Bell, którą nazywałam cesarzową dziecięcego pokoju. Uważałyśmy, że jest stara, lecz stary wydawał się nam wtedy każdy, kto miał więcej niż dwadzieścia lat. Wypełniała swe obowiązki z wielkim zaangażowaniem nie tylko dlatego, że musiała zarobić na życie, ale też dlatego, jestem pewna, że na swój sposób nas kochała.

W wiejskim domu miałyśmy swoje pokoje — wielkie, śliczne i pełne światła, położone na najwyższym piętrze, z widokiem na lasy i zielone pola. Miałyśmy też kucyki i dużo jeździłyśmy konno. W Londynie kłusowałyśmy po Row, co było ekscytujące ze względu na wszystkich tych eleganckich ludzi, którzy kłaniali się naszej matce, kiedy nam towarzyszyła. Ale te spacery nie dawały nam takiej radości, jak jazda galopem po sprężystej darni.

Miesiąc przed naszym powrotem do Londynu matka nieoczekiwanie przyjechała na wieś. Przywiozła z sobą Everton, pudła z kapeluszami oraz torby ze wszystkim, bez czego życie straciłoby dla niej smak. Rzadko odwiedzała wiejską rezydencję, więc w całym domu zapanowała gorączkowa krzątanina.

Przyszła do pokoju nauki i uściskała nas obie gorąco. Jej uroda, zapach i szyk — miała na sobie lekką jasnoszarą spódnicę i różową bluzkę z falbankami — jak zawsze napełniły nas onieśmieleniem.

— Moje drogie dziewczynki! — wykrzyknęła. — Jak wspaniale was widzieć! Chciałam pobyć trochę sama z moimi córkami.

Olivia poczerwieniała z radości. Ja także byłam zachwycona, choć również odrobinę sceptyczna, gdyż w Londynie, gdzie mama mogła przebywać z nami bez ograniczeń, rezygnowała z tego przywileju bez specjalnego żalu.

Właśnie wówczas przyszło mi do głowy, że trudniej ją zrozumieć niż tatę. Papa, wszechmocny i wszechwiedzący, był najpotężniejszą istotą, jaką znałyśmy — po Bogu, oczywiście, ale tylko troszkę „po”.

Mama zaś wydawała się kobietą pełną tajemnic. Wówczas nie dostałam jeszcze medalionu — więc nie miałam żadnych własnych sekretów — dostrzegałam jednak coś niezwykłego w jej oczach.

Śmiała się z nami, oglądając rysunki i wypracowania.

— Olivia ma prawdziwy talent — powiedziała panna Bell.

— Jak cudownie, kochanie! Och, wierzę, że zostaniesz wielką artystką.

— To nic pewnego — odrzekła panna Bell, która uważała, że nadmiar pochwał bywa szkodliwy dla dzieci.

Olivia uśmiechnęła się łagodnie. Była wzruszająco niewinna i niezachwianie wierzyła w dobro. Uznałam w końcu, że ma wspaniałe podejście do życia.

— Caroline całkiem nieźle pisze.

Matka popatrzyła niewidzącym wzrokiem na pokrytą kulfonami kartkę i mruknęła:

— To pięknie.

— Nie mam na myśli charakteru pisma — wyjaśniła panna Bell.

— Mam na myśli konstrukcję zdań i użycie słów. Świadczą o bogatej wyobraźni i łatwości wyrażania myśli.

— Jak wspaniale!

Jej śliczne oczy z roztargnieniem patrzyły na arkusik papieru, jak gdyby obserwując czujnie coś innego.

Następnego dnia objawił się prawdziwy powód przyjazdu naszej matki na wieś. Była to jedna z owych ważkich chwil, które w owym czasie wydały mi się bez znaczenia.

Kapitan Carmichael złożył nam wizytę.

Siedziałyśmy z mamą w ogrodzie różanym. Wyglądała uroczo, z dwiema dziewczynkami u boku i książką w dłoniach. Nie czytała nam, choć można było pomyśleć, że czyta.

Przyprowadzono do nas gościa.

— Kapitan Carmichael! — wykrzyknęła moja matka. — Co za niespodzianka!

— Jechałem do Salisbury i pomyślałem: Przecież to dom Tressidorów. Robert nigdy by mi nie wybaczył, gdyby się dowiedział, że byłem w okolicy i nie wstąpiłem. Więc… Pomyślałem, że tylko zajrzę.

— Niestety, męża nie ma z nami. Ale to cudowna niespodzianka.

— Moja matka wstała i klasnęła w ręce niczym dziecko, które dostało zabawkę z samego czubka bożonarodzeniowej choinki. — Może pan zostać i napić się z nami herbaty — ciągnęła. — Olivio, powiedz w kuchni, żeby przyniesiono herbatę. Caroline, idź z siostrą.

Więc poszłyśmy do domu, zostawiając ich samych.

Jakże miły był ten podwieczorek! Właśnie rozpoczął się maj, najwspanialszy miesiąc roku. Białe i czerwone pączki na drzewach oraz zapach skoszonej trawy, śpiew ptaków i słoneczko grzejące łagodnie, bez żaru. Było wspaniale.

Kapitan Carmichael zadawał nam pytania. Chciał wiedzieć, czy odbywamy przejażdżki konne. Olivia odzywała się niewiele, ale ja mówiłam za nas obie, co sprawiało mu przyjemność. Patrzył na mamę, a ich spojrzenia wydawały się obejmować także moją osobę, a to napełniało mnie szczęściem. Jedyną rzeczą, której brakowało Olivii i mnie, była miłość. Nasze materialne potrzeby w pełni zaspokajano, lecz kiedy człowiek dorasta i poznaje świat, nic nie może zastąpić czułości i prawdziwej troski. Tamtego popołudnia miałyśmy wrażenie, że jesteśmy przedmiotem właśnie takich uczuć.

Pragnęłam, żeby to trwało zawsze. Uświadomiłam sobie, że życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby naszym ojcem był ktoś taki jak kapitan Carmichael.

Kapitan był bardzo interesującym człowiekiem. Dużo podróżował: był w Sudanie z generałem Gordonem i w Chartumie podczas oblężenia. Opowiadał nam o tym wszystkim. Mówił w bardzo obrazowy sposób, ukazując nędzę, strach i determinację walczących — choć przypuszczam, że łagodził prawdę, zbyt drastyczną dla naszych młodych uszu.

Kiedy wypiliśmy herbatę, wstał, a moja matka powiedziała:

— Nie musi pan jeszcze jechać, kapitanie. Dlaczego nie zostanie pan na noc? Mógłby pan wyruszyć wcześnie rano.

Zastanawiał się chwilę, mrużąc oczy, w których czaił się uśmiech.

— No cóż… chyba rzeczywiście trochę popróżnuję. Usiadłyśmy — Olivia i ja — zafascynowane uroczym gościem. Następnego ranka jeździliśmy razem konno. Matka wybrała się z nami i dobrze się bawiliśmy. Kapitan jechał obok mnie. Powiedział, że siedzę na koniu jak prawdziwy jeździec.

— Przecież każdy, kto jeździ konno, jest jeźdźcem — odparłam przekornie mimo oczarowania nim.

— Jedni są workami kartofli, a drudzy jeźdźcami.

To stwierdzenie wydało mi się szalenie zabawne, więc wybuchnęłam żywiołowym śmiechem.

— Zdaje się, że Caroline podbiła pańskie serce, kapitanie — powiedziała moja matka.

— Śmieje się z moich dowcipów. Podobno to najkrótsza droga do męskiego serca.

— Myślałam, że najkrótsza wiedzie przez żołądek. — Poczucie humoru jest ważniejsze. Dalej, Caroline, ścigajmy się do lasu.

Wspaniale było tak pędzić, czując wiatr we włosach. Kapitan oglądał się z uśmiechem, jak gdyby bardzo mnie lubił.

Pojechaliśmy na padok, ponieważ chciał zobaczyć, jak skaczemy, więc pokazałyśmy mu wszystko, czego nauczyciel konnej jazdy nauczył nas kilka dni wcześniej. Wiedziałam, że skaczę znacznie lepiej niż Olivia, która bardzo się bała i o mało nie spadła z konia.

Kapitan Carmichael i mama klaskali, patrząc na mnie.

— Mam nadzieję, że zostanie pan z nami bardzo długo — odezwałam się do kapitana.

— Czyż mam inne wyjście? — I wzruszył ramionami, patrząc na moją matkę.

— Jeszcze jedną noc? — zasugerowałam.

Został jeszcze dwie noce, a tuż przed jego wyjazdem matka przysłała po mnie jedną ze służących. Siedziała z kapitanem w małym saloniku.

— Zaraz wyjeżdżam, Caroline. Chcę się pożegnać — powiedział nasz gość i przez kilka sekund trzymał dłonie na moich ramionach. Potem przycisnął mnie do siebie i pocałował w czubek głowy. — Chcę dać ci coś na pamiątkę.

— Och, nie mogłabym pana zapomnieć.

— Wiem, ale mały prezent nie zaszkodzi, prawda? — Wyciągnął z kieszeni medalion na złotym łańcuszku. — Otwórz go — poprosił.

Nie mogłam sobie poradzić, więc wyjął medalion z moich dłoni. Wieczko odskoczyło, ukazując piękny portrecik naszego gościa. Był miniaturowy, lecz tak doskonale namalowany, że tożsamość modela nie pozostawiała żadnych wątpliwości.

— Ależ to cudowne! — wykrzyknęłam, patrząc to na niego, to na mamę.

Obserwowali mnie ze wzruszeniem, a potem spojrzeli na siebie.

— Na twoim miejscu nie pokazywałabym tego nikomu… nawet siostrze — zauważyła rzeczowo matka.

Och, pomyślałam, więc Olivia nie dostała prezentu. Boją się, że będzie zazdrosna.

— Powinnaś schować to do czasu, gdy będziesz starsza — ciągnęła.

Skinęłam głową.

— Dziękuję — szepnęłam — bardzo dziękuję. Kapitan objął mnie i pocałował. Tego popołudnia pożegnałyśmy go ze szczerym żalem.

— Wrócę na jubileusz — powiedział do mojej matki.

W takich to okolicznościach dostałam medalion. Kochałam ten klejnocik i często na niego patrzyłam. Żałowałam, że muszę go ukrywać, choć jednocześnie cieszyłam się, że mam swoją własną tajemnicę. Nosiłam go codziennie pod suknią, a w nocy chowałam pod poduszkę. Ceniłam go nie tylko dlatego, że był piękny, ale przede wszystkim dlatego, że dzieliłam ten sekret z mamą i kapitanem Carmichaelem.

 

* * *

 

Wróciłyśmy do Londynu piętnastego czerwca — tydzień przed jubileuszem królowej. Powrót do Londynu po pobycie na wsi zawsze bywał ekscytujący. Jechałyśmy od wschodu i londyńska Tower słała nam ponure powitanie. Posępna, imponująca, opowiadała o minionych tragediach i ludziach, których dawno temu w niej więziono.

Potem przejeżdżałyśmy przez śródmieście, mijając nowe budynki Parlamentu, zaprojektowane przez pana Barry’ego, które zdobiły wybrzeże i wyglądały, jakby stały tu już wiele stuleci, równie długo jak wspaniała Tower.

Nie umiałam powiedzieć, co lubię bardziej: Londyn czy wieś. Wieś reprezentowała wygodę i porządek. Ofiarowywała pogodę ducha i spokój, których brakowało w Londynie. Oczywiście papa rzadko do nas przyjeżdżał, a muszę przyznać, że kiedy się zjawiał, pogoda ducha i spokój szybko gdzieś się ulatniały. Razem z nim przybywali goście, a Olivia i ja musiałyśmy trzymać się na uboczu. Więc może to nieobecność ojca czyniła pobyt na wsi tak radosnym.

Ale cieszyłam się także, kiedy nadchodził czas wyjazdu do Londynu.

Tym razem powrót był szczególnie ekscytujący, gdyż ledwo dotarłyśmy do miasta, dostrzegłyśmy powszechny rozgardiasz, który panna Bell określiła jako „gorączkę przedjubileuszową”.

Ulice miasta wypełniał gwarny tłum. Z radością obserwowałam ludzi, którzy rzadko pojawiali się w tej części Londynu. Kupcy zachwalali swój towar, stolarz siedział na chodniku reperując trzcinowe krzesło, rakarz pchał taczkę pełną obrzydliwego końskiego mięsa; dostrzegłam też druciarza, naprawiacza parasolek i dziewczynę w wielkim papierowym kapeluszu, niosącą koszyk pełen papierowych kwiatów… Były też niemieckie orkiestry, które w tamtej epoce coraz częściej pojawiały się na naszych ulicach, grając popularne piosenki. Ale przede wszystkim zwróciłam uwagę na sprzedawców świątecznych pamiątek: kubków, kapeluszy i ozdób. „Niech Bóg błogosławi królową!” — wykrzykiwali. Albo: „Pięćdziesiąt lat pełnych chwały!”.

Widok ten działał elektryzująco i cieszyłam się, że wróciłyśmy na czas, by wziąć udział w uroczystościach.

W domu także panowało podniecenie. Panna Bell oznajmiła, że to wielkie szczęście być poddanymi takiej królowej i że powinnyśmy zapamiętać tak wspaniały jubileusz do końca życia.

Rosie Rundall pokazała nam nową sukienkę, którą uszyła sobie na tę okazję. Była z białego muślinu w lawendowe kwiatki. Słomkowy kapelusz w kolorze lawendy pasował do niej idealnie.

— Będzie wesoło — powiedziała. — I Rosie Rundall będzie się bawiła równie dobrze jak Jej Urocza Wysokość… a może nawet lepiej.

Moja matka zmieniła się od owego pamiętnego dnia, gdy kapitan Carmichael podarował mi medalion. Powiedziała, że nasz widok bardzo ją cieszy. Uściskała nas i oznajmiła, że pojedziemy razem obejrzeć orszak jubileuszowy.

— Czy to nie ekscytujące?

Zgodziłyśmy się, że bardzo ekscytujące.

— Czy zobaczymy królową? — spytała Olivia.

— Oczywiście, kochanie. Inaczej co to by były za uroczystości?

Poczułyśmy wzruszenie.

— Wasz ojciec — tłumaczyła panna Bell — będzie miał wiele obowiązków w taki dzień. Oczywiście spędzi go na dworze.

— Pojedzie z królową? — spytała Olivia.

Wybuchnęłam śmiechem.

— Nawet on nie jest dość ważną postacią, by jechać z królową — powiedziałam lekceważącym tonem.

Następnego ranka, podczas lekcji z panną Bell, do pokoju weszli nasi rodzice. Było to tak niespodziewane, że osłupiałyśmy wszystkie, nawet guwernantka, która zerwała się na równe nogi, poczerwieniała i wymamrot...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin