Holt Victoria - Jedwabna zemsta.rtf

(964 KB) Pobierz

Victoria Holt

 

 

 

Jedwabna zemsta

 

The Silk Vendetta

Przełożyła Zofia Kierszys


Jedwabny Dom

 

W miarę jak dorastałam, coraz bardziej intrygowało mnie to, że mieszkam w Jedwabnym Domu. Czułam się niezupełnie u siebie, a przecież gorąco byłam do tego domu przywiązana. Zadziwiał mnie, śnił mi się z tym wszystkim, co się tam działo, i z tymi wszystkimi, którzy w nim żyli w ciągu stuleci.

Oczywiście, ta siedziba nieco się zmieniła od dawnych czasów. Sallongerowie wprowadzali zmiany, odkąd kupił ją przodek sir Francisa ponad sto lat temu. Właśnie sir Francis wymyślił nazwę Jedwabny Dom — wprawdzie uzasadnioną, ale bardzo niedorzeczną. Philip Sallonger, tak samo interesujący się tym domem jak ja, pokazał mi stare dokumenty, z których wynikało, że niegdyś był to Myśliwski Dom Króla. Którego króla? — zastanawiałam się. Może niegodziwy Rufus tędy przejeżdżał? Czy może sam Wilhelm Zdobywca? Normanowie kochali swoje puszcze i rozkoszowali się polowaniami. Chyba jednak próbowałam sięgnąć w przeszłość trochę za daleko.

Stał ten dom tak, jakby drzewa specjalnie się cofnęły, żeby mu zrobić dużo miejsca. Otaczały go ogrody, na pewno pozostałość z czasów Tudorów. Zwłaszcza jeden oddzielony murem. Były w nim klomby ziół ujęte w czerwone cegły i sadzawka pośrodku, i posąg Hermesa gotowego wzlecieć w przestworza.

Ale wokoło rozciągała się puszcza, z okien na górze widziałam jej wspaniałe drzewa — dęby, buki i kasztanowce — śliczne wiosną, przepyszne latem, pełne chwały jesienią, gdy liście mieniły się różnobarwnie, zanim opadły i utworzyły dla nas dywan, po którym lubiliśmy hałaśliwie szurać nogami. Ale też piękne pozostawały te drzewa zimą, bezlistne, rysujące się dziwnie na tle szarego, często burzliwego nieba.

Dom, od początku duży, Sailongerowie jeszcze bardziej powiększyli. To była ich rezydencja wiejska. Mieli również dom w Londynie, gdzie sir Francis najczęściej przebywał wtedy, gdy nie jeździł po kraju, bo poza swoją centralą w Spitalfields prowadził tkalnię w Macclesfield i w innych częściach Anglii. Jego dziadek dostał tytuł szlachecki jako jeden z największych angielskich wytwórców tkanin jedwabnych, a więc człowiek zasłużony dla społeczeństwa.

Panie tego domu wolałyby nie mieć nic wspólnego z przemysłem, ale sir Francis stawiał jedwab na pierwszym miejscu i żywił nadzieję, że synowie, Charles i Philip, będą tacy jak on, gdy czas nadejdzie, by się do niego przyłączyli w dalszym wytwarzaniu tego najpiękniejszego ze wszystkich materiału. Ta właśnie namiętność z dziada pradziada do tkaniny, dzięki której ród się wzbogacił, sprawiła, że lekce sobie ważąc skojarzenia historyczne, umieszczono na starej bramie posiadłości wykuty z brązu napis: JEDWABNY DOM.

Ja żadnego innego domu rodzinnego nie znałam. Ale z czasem uświadomiłam sobie, że jestem w dziwnej sytuacji. Dlaczego dopiero z czasem? Dzieci chyba prawie wszystko uznają za przesądzone. Muszą. Nie mają pojęcia prawie o niczym poza tym, co je otacza.

Dorastałam w pokojach dziecinnych tego domu razem z Charlesem, Philipem, Julią i Cassandrą, którą zwykle nazywano Cassie. Nie przychodziło mi na myśl, że jestem jak kukułka w ich gnieździe. Sir Francis i lady Sallonger byli dla nich tatą i mamą, a dla mnie sir Francisem i lady Sallonger. Niania — władczyni absolutna dziecinnych rejonów — nieraz patrząc na mnie, sznurowała wargi, z których dobywało się cichutkie phi!, oznaczające dezaprobatę. I cała służba mówiła mi po prostu Lenore, podczas gdy do Julii i Cassie zwracała się per panienko. Uwidaczniało się to również i w tym, że Amy, pomocnica niani, zawsze podawała posiłki mnie ostatniej. Zabawki miałam tylko te odrzucone przez Julię i Cassie, i jedynie na gwiazdkę dostawałam nową lalkę czy inny prezent przeznaczony specjalnie dla mnie. Panna Everton, guwernantka, czasami rzucała mi spojrzenie prawie pogardliwe i najwyraźniej czuła do mnie urazę o to, że uczę się szybciej niż Julia i Cassie. Miałam się w tym dopatrywać przestrogi.

Clarkson, kamerdyner, ignorował mnie, ale on ignorował wszystkie dzieci. Ten bardzo ważny jegomość sprawował rządy razem z panią Dillon, kucharką, i oboje byli arystokratami w suterenie dla służby, gdzie różnice klasowe zaznaczały się ostrzej niż na górze. Nikt ze swojej wnęki nie mógł się wychylać. Już Clarkson i pani Dillon dobrze czuwali, by przestrzegano protokołu tak ściśle, jak w moim wyobrażeniu na dworze królowej Wiktorii. Wszyscy mieli stałe miejsca przy kuchennym stole — Clarkson na jednym końcu, pani Dillon na drugim. Z prawej strony pani Dillon siedział lokaj Henry. Panna Logan, panna służąca lady Sallonger, jeśli jadła w kuchni, co zdarzało się nie zawsze, bo mogła zabierać posiłki do swojego pokoju, siedziała po prawej stronie Clarksona. Grace, pokojówka, siedziała obok Henry’ego, dalsze miejsca zajmowały młodsze służące, May i Jenny, oraz Amy, pomocnica niani, i Carrie, pomywaczka. Gdy przyjeżdżał sir Francis, zasiadał też do tego stołu jego stangret Cobb, który mieszkał w Londynie we własnym domku przy stajni tamtejszej rezydencji Sallongerów. Tutaj kilku chłopców stajennych mieszkało nad stajniami dość obszernymi, żeby oprócz koni mieściły się w nich powozy: dwuosobowy i czteroosobowy. I oczywiście kareta sir Francisa, gdy przyjeżdżał do Jedwabnego Domu.

Tak było w suterenie, a na ziemi niczyjej, czyli gdzieś pomiędzy niższym i wyższym szczeblem drabiny społecznej, przebywała, jak gdyby unosząc się w otchłani, guwernantka, panna Everton, i często myślałam, że na pewno jest bardzo samotna. Posiłki przynosiła do jej pokoju zawsze niechętnie któraś ze służących. Niania oczywiście też jadała w swoim pokoju, sąsiadującym z pokojami dziecinnymi. Miała kuchenkę spirytusową, na której trochę gotowała, jeżeli nie smakowały jej potrawy przyniesione z kuchni. I chyba nieustannie palił się ogień w jej kominku z kratą opatrzoną w występ na czajnik do zaparzania niezliczonych filiżanek herbaty.

Często myślałam o pannie Everton, zwłaszcza odkąd pojęłam, że jestem w podobnej sytuacji.

Chłopcy byli o kilka lat starsi od Julii, starszej ode mnie o rok. Wydawali się bardzo dostojni i dorośli. Philip, młodszy z nich, zwykle nie zwracał na nas, dziewczynki, uwagi, ale Charles nas tyranizował, ilekroć przyszła mu na to ochota. Julia lubiła stawiać na swoim; z natury porywcza, wpadała od czasu do czasu w niepohamowaną wściekłość. Często się z nią kłóciłam. Niania wtedy mawiała:

— No, panienko Julio, no, Lenore. Przestańcie. To mi działa na nerwy.

Niania dosyć chlubiła się swoimi nerwami. Zawsze należało je uwzględniać.

Cassief była inna. Najmłodsza. Słyszałam, jak się mówiło, że lady Sallonger „ciężko ją przeszła” i „już nie może mieć więcej”. Zrozumiałam, że to powód nieszczęścia Cassie. Słyszałam też, jak służące patrząc na nią, szepczą o „instrumentach”. Tonacja tych szeptów przywodziła mi na myśl ramy do naciągania stawów i śruby do miażdżenia kciuków z czasów inkwizycji. Chodziło o to, że Cassie ma prawą nogę krótszą i kuleje. Nieduża, blada, była „delikatna”, jak ją określano, łagodna i miła, pomimo swego kalectwa wcale nie zgorzkniała. Kochałyśmy się serdecznie. Razem czytałyśmy i szyłyśmy razem. Obie miałyśmy smykałkę do igły. Myślę, że ja tę biegłość zawdzięczam Grand’mère.

Grand’mère była dla mnie najważniejszą osobą w życiu — tylko do niej rzeczywiście należałam. We dwie żyłyśmy jakoś z daleka od reszty domowników. Grand’mère życzyła sobie, żebym jadała posiłki z dziećmi domu, chociaż wolałabym z nią, i żebym uczyła się z nimi jeździć konno, a już szczególnie, żebym z nimi pobierała wykształcenie. Grand’mère stanowiła część tajemnicy mojego pochodzenia. Moja własna babcia — nie ich.

Rezydowała w wielkim pokoju dobudowanym przez któregoś z Sallongerów na szczycie domu. Były tam wielkie okna i nawet dach ze szkła, przez który napływało światło. Potrzebowała światła. Miała w tym pokoju warsztat tkacki i maszynę do szycia i przez cały dzień pracowała. Przy maszynie stały krawieckie manekiny jak postacie prawdziwych kobiet. Trzy zgrabne panie o różnych rozmiarach, często ubrane wykwintnie. Nazwałam je: tę najmniejszą Emmeline, średnią lady Ingleby, a największą księżną Malfi. Ze Spitalfields przywożono bele materiałów. Grand’mère najpierw rysowała suknie, a potem zabierała się do krojenia i szycia. Nigdy nie zapomnę zapachu tych bel. Materiały miały dziwne egzotyczne nazwy, których się uczyłam. Poza cienkimi jedwabiami, atłasem i brokatem, były mory, tafty, rypsy, welury… Nieraz jak zaczarowana siedziałam słuchając turkotu maszyny, patrząc, jak czarny kapcioszek Grand’mère opiera się na pedale.

— Podaj mi nożyczki, ma petite — mówiła Grand’mère. — Przynieś szpilki. Ach, co ja bym robiła bez mojej małej pomocnicy.

Sprawiała mi tym wielką przyjemność.

— Grand’mère, bardzo ciężko pracujesz — zauważyłam kiedyś.

— Jestem panią, która ma takie szczęście — powiedziała. Mówiła inaczej niż wszyscy: częściowo po angielsku, częściowo po francusku. W pokoju szkolnym mozolnie prowadziłyśmy specyficzną konwersację francuską, oznajmiając, że mamy pióro czy kota, czy psa, i pytając o drogę do urzę —

du pocztowego. Julia i Cassie musiały się trudzić o wiele bardziej niż ja. Tak często bywałam u Grand’mère, że francuskie słówka wymawiałam gładko i akcent miałam inny niż panna Everton, której to się nie podobało.

Grand’mère ciągnęła:

— Mieszkam w tym pięknym domu z moją malutką. Ja jestem szczęśliwa, ona jest szczęśliwa. Ona wyrasta na utalentowaną damę. Och, tak, naprawdę tutaj zdobędziesz wszystko, co ci pomoże radzić sobie w świecie. Życie tutaj to dobre życie, mon amour.

Tak ciepło mówiła mon amour. Przypominała mi tym, że kocha mnie całym sercem — jak nikt na świecie.

Nigdy nie przyłączała się do domowników. Tylko wtedy, gdy szyła dla rodziny, schodziła na dół do salonu, żeby zobaczyć się z lady Sallonger, której słabe zdrowie nie pozwalało pójść po schodach na najwyższe piętro do miary.

Co dzień po południu Grand’mère spacerowała w ogrodzie. Przychodziłam tam do niej, siadałyśmy nad sadzawką i rozmawiałyśmy. Zawsze miałam o czym rozmawiać z Grand’mère. Mówiła o jedwabiach, o sposobach ich tkania i o tym, co najlepiej z nich uszyć. Zadaniem Grand’mère w Jedwabnym Domu było projektowanie sukien i innych kreacji w sposób najpełniej eksponujący piękno tkaniny. Bele materiałów przywożono do Epping Forest z odległego o szesnaście mil Spitalfields czymś w rodzaju platformy kolejowej, ciągniętym przez dwa konie, i wnoszono na najwyższe piętro domu. Natychmiast przybiegałam, żeby je oglądać z Grand’mère.

Ją ogarniało upojenie. Łatwo ulegała emocjom. Trzymała jedwab przy policzku i wzdychała. Drapowała go na mnie, zachwycona, klaskała w ręce. Jej bystre piwne oczy jaśniały entuzjazmem. Zawsze niecierpliwie czekałyśmy na przywiezienie bel.

Grand’mère była w tym gospodarstwie domowym osobistością. Ustanawiała swoje reguły. Przypuszczałam, że mogłaby jadać z rodziną, gdyby chciała. Ale na swój sposób, podobnie jak Clarkson i pani Dillon, przejawiała skłonności autokratyczne. Posiłki jadała u siebie na górze, przy czym służące podając jej, nie śmiały okazać najlżejszej bodaj niechęci, bo miała w sobie wielką godność i autorytet. Och tak, była osobistością. Przyjmowała usługi inaczej niż panna Everton, która uważała, że musi zapewnić sobie należyty szacunek. Grand’mère po prostu zachowywała się tak, jakby jej wyższość nie wymagała podkreślania, sama przez się dla wszystkich zrozumiała.

Gdy zaczęło mi do świadomości docierać, że jednak coś mnie oddziela od dzieci tego domu, z wielką ulgą pamiętałam, że jestem wnuczką Grand’mère. Sir Francis, ilekroć przyjeżdżał, co zresztą zdarzało się rzadko, składał Grand’mère wizytę. Rozmawiał z nią o jedwabiach, oczywiście, omawiając wszelkie związane z jedwabiem sprawy.

Właśnie dlatego domownicy okazywali jej niejaką cześć. Pokoje na najwyższym piętrze były nasze — wszystkie cztery: wielka widna pracownia, salonik i dwie połączone ze sobą drzwiami małe sypialnie o wąskich jak szczeliny oknach. Mniejsze pokoje stanowiły część starego domu, pracownię dobudował któryś z Sallongerów.

— To są nasze włości — mówiła Grand’mère. — Tutaj jesteśmy w naszym małym królestwie, twoim i moim… Królowie w naszym małym zamczysku… Czy może raczej królowe, hę?

Niedużego wzrostu, miała bujne włosy, kiedyś czarne, teraz z białymi pasmami. Upinała je wysoko i zdobiła migotliwym hiszpańskim grzebieniem. Była ze swoich włosów dumna.

— Włosy zawsze muszą być… elegant — mówiła. — Nawet najpiękniejszy atłas, jedwabie najświetniejsze pod słońcem nie przydadzą szyku, jeżeli włosy nie uczesane.

Jej ogromne oczy iskrzyły się uciechą albo pałały oburzeniem, albo lśniły jak lód, pełne zimnej pogardy, albo jaśniały miłością. Zdradzały każdy jej nastrój. Była piękna, oczywiście, mając takie oczy i włosy. I smukłe długie palce, które zawsze będę pamiętać — ruchliwe, zręczne, gdy kroiła materiały na dużym stole w pracowni. Była chucherkiem, aż lękałam się czasami, że uleci. Powiedziałam jej to.

— I co ja bym wtedy zrobiła? — dodałam.

Zwykle śmiała się z moich fantazji, ale tym jej nie rozśmieszyłam. Odrzekła bardzo poważnie.

— Będzie ci dobrze… zawsze… tak jak mnie. Ja zawsze stałam na tych dwóch nogach… od wczesnej młodości. Dlatego, że coś potrafię. To właśnie jest konieczne. Coś… wszystko jedno co… lepiej robić niż inni. Wtedy zawsze ma się swoje miejsce na świecie. Widzisz, tworzę z beli materiału dzieło sztuki nożyczkami i maszyną do szycia. Ale nie tylko nimi. Byle kto może nawlekać igłę… byle kto może kroić… kroić… kroić. Och, nie. Dochodzi jeszcze taki drobiazg jak natchnienie… odrobinka talentu w rzemiośle. Dopiero to się liczy. Z tym zawsze ma się miejsce na świecie. Ty, ma petite, pójdziesz w moje ślady. Ja cię wprowadzę na tę drogę. Więc potem… cokolwiek się stanie… nie bój się. Zawsze będę czuwać nad tobą.

Wiedziałam, że tak będzie.

 

* * *

 

Nie było mi trudno uczyć się od niej. Gdy przywożono materiały, rysowała modele i pytała mnie o zdanie. Jeśli sama coś naszkicowałam, cieszyła się bardzo. Pokazywała mi usterki, dorzucała kilka śmiałych kresek. Jeden taki projekt ostatecznie został wykorzystany. Nazwała go „suknią Lenore”. Pamiętam tę suknię uszytą ze ślicznego jedwabiu w kolorze lawendy. Później mi powiedziała, że sir Francis pochwalił mój model. Suknia i jedwab wprost dla siebie stworzone.

Modele, które już sir Francis i kilku jego dyrektorów obejrzeli, pakowano i zabierano, po czym przywożono następne bele. Kreacje Grand’mère sprzedawał i lansował ekskluzywny dom mody w Londynie. To była jeszcze jedna kolonia jedwabnego imperium Sallongerów.

Żywo pamiętam pewne popołudnie, gdy Grand’mère powiedziała mi, jak się to stało, że zamieszkałyśmy w Jedwabnym Domu.

Przyszłam do niej zakłopotana. Przedtem jeździłam z Julią i Cassie konno, bo lekcje konnej jazdy miałyśmy codziennie. Udzielał ich nam jeden ze stajennych. Zaczęłyśmy od jazdy na padoku, później były skoki.

Julia jeździła dobrze. Ja też nieźle. Cassie nie mogła nam dorównać. Myślę, że raczej bała się koni, chociaż dostała wierzchowca najłagodniejszego ze wszystkich. Uważałam na nią, gdy jeździłyśmy kłusem czy galopem, i to ją chyba uspokajało.

Tamtego dnia po lekcji Julia powiedziała.

— Pachnie mi z kuchni coś dobrego.

Więc poszłyśmy do kuchni.

— Macie błoto na butach? — zapytała pani Dillon.

— Nie mamy, nie mamy — zapewniła Julia.

— No, to mnie cieszy, panienko Julio, bo ja nie chcę w mojej kuchni błota.

— Te ciastka smacznie pachną — powiedziała Julia.

— Jeszcze by nie! Przecież są smaczne.

Usiadłyśmy przy kuchennym stole i patrzyłyśmy na panią Dillon błagalnie, a na tacę ciastek świeżo wyjętych z pieca niemal wielbiąco.

— Więc dobrze — powiedziała niechętnie pani Dillon. — Chociaż pannie Everton to by się nie podobało. Niani także nie… jedzenie między posiłkami, słyszał to kto! Powinnyście poczekać do podwieczorku.

— Tyle godzin? — jęknęła Julia. — Ja zjem to największe ciastko.

— Panna łakomczucha — powiedziała pani Dillon.

— Komplement dla pani — zwróciłam jej uwagę.

— Nie trzeba mi żadnych komplementów, dziękuję ci, Lenore. I bez tego wiem, jakie są moje ciastka. Proszę. Jedno dla ciebie, panienko Julio. Jedno dla ciebie, panienko Cassie. I jedno dla ciebie, Lenore.

Wtedy mnie to uderzyło. Panienka Julia, panienka Cassie i… Lenore.

Dumałam nad tym przez jakiś czas, a potem siedząc z Grand’mère w ogrodzie, zapytałam ją, dlaczego zamiast mówić mi „panienko”, wszyscy zwracają się do mnie po imieniu jak do Grace czy May, czy do innej ze służących.

Po chwili milczenia Grand’mère odrzekła.

— Służba tutaj jest… jak by to powiedzieć… świadoma. Właśnie. Bardzo świadoma prawideł… Każdemu wedle jego stanu. Ty jesteś moją wnuczką. To inna pozycja niż być córką sir Francisa i lady Sallonger. Dlatego takie osoby jak pani Dillon powiedzą: och, jej się nie należy „panienko”.

— To znaczy, że jestem tego samego stanu, co May czy Grace?

Grand’mère ściągnęła usta, podniosła ręce i zakołysała się z boku na bok. Rozmawiając często poruszała rękami i ramionami bardzo wymownie.

— Nie będą nas martwić obyczaje takich osób jak pani Dillon. Uśmiechnij się. Powiedz sobie: ach to tak? Doskonale. Czy dla mnie ważne, że nie mówią mi „panienko”? Bo cóż to jest panienka? Po prostu to nic nie jest. Obejdzie się bez panienkowania.

— Tak, Grand’mère, ale dlaczego?

— Proste. Nie jesteś córką domu, więc dla pani Dillon nie możesz być „panienką”.

— Ale dziewczynkom Dallington, kiedy przyjechały do nas na podwieczorek, mówiła „panienko”, a one to nie córki Jedwabnego Domu. Czy my tu jesteśmy służącymi, Grand’mère?

— Służymy… jeżeli to znaczy być służącą. Możliwe. Ale jesteśmy tu razem… ty i ja… żyje nam się dobrze. Mamy spokój. Więc po co się przejmować takimi błahostkami.

— Ja tylko chcę wiedzieć, Grand’mère. Skąd wzięłyśmy się tutaj?

Wahała się przez chwilę, a potem wyraźnie podjęła decyzję.

— Przyjechałyśmy, kiedy miałaś osiem miesięcy. Uroczym byłaś niemowlakiem. Chodziło mi o twoje dobro. Tu będziemy razem, Grand’mère i jej malutka, tu możemy być szczęśliwe. I obiecał, że da ci wykształcenie, wychowanie jak swoim córkom. Tylko nie było mowy o „panience”. I dlatego nie jesteś panienką. Ale komu na tym zależy? Tobie na pewno nie. No, ma petite, w życiu są ważniejsze rzeczy niż takie słówko.

— Opowiedz, jak przyjechałyśmy tutaj. Dlaczego ja nie mam ojca… ani matki?

Westchnęła.

— To musiało nadejść — powiedziała jak gdyby do siebie. — Twoja mama była najmilszą, najpiękniejszą dziewczyną pod słońcem. Miała na imię Marie Louise. Była moim dzieckiem, moją malutką mon amour. Mieszkałyśmy w wiosce Villers–Mûre. Tam było ślicznie. Słońce często świeciło i było ciepło. Budzisz się, patrzysz: słońce, i wiesz na pewno, że będzie świecić przez cały dzień. Nie tak jak tu… tu słońce ledwie wyjrzy, zaraz się chowa, takie niezdecydowane.

— Chcesz teraz być w Villers–Mûre?

Potrząsnęła gwałtownie głową.

— Chcę być tutaj. Tutaj jest moje miejsce… i twoje, ma petite. Tu będziesz szczęśliwa i kiedyś przestanie cię obchodzić, czy mówią ci „panienko”, czy nie.

— Już przestało. Tylko chciałam wiedzieć.

— Villers–Mûre jest daleko stąd. Jest na drugim końcu Francji, a wiesz, prawda?… bo zacna panna Everton przecież cię tego uczyła… że Francja to duży kraj, większy niż ta mała wyspa. Są tam góry i miasteczka, i wsie… i tuż za granicą są Włochy. Morwy dobrze tam rosną, a to oznacza jedwab. Te robaczki, które przędą dla nas jedwab, kochają liście morw, więc jedwab jest tam, gdzie morwy rosną dobrze.

— Zawsze znałaś się na jedwabiu, Grand’mère?

— Villers–Mûre to siedziba jedwabników… utrzymuje się z tego. Bez jedwabiu nie byłoby Villers–Mûre. Rodzina St Allengère zawsze tam mieszkała i, oby Bóg pozwolił, będzie mieszkać zawsze. Opowiem ci o nich. Mają piękny dom. Podobny do tego tutaj… tylko że nie ma puszczy… są góry. Wspaniały ich dom… gniazdo rodu St Allengère od stuleci. Trawniki, kwiaty, drzewa, rzeka tamtędy płynie, wszędzie wokoło domki, w których mieszkają pracownicy ze swoimi rodzinami. I jest ta duża manufaktura. Piękna, ściany białe, całe w kolorowe plamy, bo oleandry i bugenwille też rosną tam dobrze. Są mureraies… gaje morwowe i w nich najlepsze jedwabniki na świecie. I krosna tam najświetniejsze… lepsze niż w Indiach i Chinach… a to chyba dwie ojczyzny jedwabiu. Niektóre z najbardziej znakomitych tkanin jedwabnych pochodzą z Villers–Mûre.

— Mieszkałaś tam, Grand’mère, i pracowałaś u tych St Allengère’ów?

Przytaknęła.

— Mieliśmy ładny domek… najładniejszy ze wszystkich. Kwiaty pięły się po ścianach. Ładny domek… i moja córka Marie Louise była bardzo szczęśliwa. Dziewczyna stworzona do szczęścia. Znajdowała śmiech wszędzie. Była pięknością. Ty masz jej oczy, tańczące, śmiejące się. Ale jej oczy nigdy nie były tak chmurne jak twoje, ma petite, nieraz bywają. Szafirowe oczy, włosy prawie czarne, ciemniejsze niż twoje, miękkie, rozfalowane. Ona była pięknością. I w niczym nie widziała żadnego zła. Nieświadoma. I umarła.

— Jak umarła?

— Przy twoim urodzeniu. To się zdarza. Nie powinna była umrzeć. Ja bym się nią opiekowała tak, jak opiekuję się tobą. Postarałabym się, żeby miała w życiu dużo radości. Umarła… ale zostawiła mi ciebie… i to mnie uszczęśliwia.

— A mój ojciec? — zapytałam.

Milczała długo.

— Czasami — powiedziała — tak się dzieje. Zrozumiesz to kiedyś później. Czasami dzieci się rodzą, a ojciec… gdzie jest?

— To znaczy… on ją opuścił?

Ujęła mnie za rękę i pocałowała.

— Była pięknością — powtórzyła. — Ale cokolwiek się stało, zostawiła mi ciebie, mon enfant, a to jest najwspanialszy dar. Zamiast niej mam jej dziecko. Jesteś moją jedyną radością.

— O, Grand’mère — powiedziałam. — To bardzo smutne.

— Było lato — powiedziała Grand’mère. — Za długo ona zwlekała po łąkach, a kwiaty pachniały. Taka niewinna. Może powinnam była ją przestrzec.

— I została sama, porzucona przez mojego ojca.

— Tego nie powiem. Ja się nią zajmowałam. O tym, że masz się urodzić, nie wiedziałam prawie do ostatniej chwili. Stało się… umarła. Pamiętam, jak siedziałam przy jej łóżku w takim bezbrzeżnym osamotnieniu i nagle położna podeszła, włożyła mi w objęcia ciebie. Ocaliłaś mnie. Bo zrozumiałam, że chociaż straciłam córkę, zostało dla mnie jej dziecko. Od tamtej chwili życie moje to ty.

— Chciałabym wiedzieć, kim był mój ojciec.

Potrząsnęła głową i uniosła ramiona.

— Więc potem przyjechałaś tutaj? — podsunęłam, żeby mówiła dalej.

— Tak — odrzekła — przyjechałam tutaj. To wydawało się najlepsze. Zawsze bywa trudno, kiedy takie rzeczy się zdarzają w małej, społeczności. Wiesz, jacy są Clarkson i pani Diłlon. Szepczą po kątach… gadają. Nie chciałam, żebyś rosła wśród szeptów.

— To znaczy, ludzie tam by mną pogardzali, bo moi rodzice nie mieli ślubu?

Przytaknęła.

— St Allengère’owie to bogata rodzina… i potężna. Villers–Mûre to właściwie oni. Cała wieś pracuje u nich. Głośne jest ich nazwisko w jedwabnictwie we Francji i we Włoszech. I ceniony jest monsieur St Allengère, wielki człowiek na czele… ojciec całego Villers–Mûre. Rodziny je — dwabnicze na świecie mają ze sobą… jak by to powiedzieć… kontakt. Wszystkie się znają. Porównują się, współzawodniczą: „Mój jedwab lepszy od twojego”. Wiesz, takie sprawy.

— Tak. — Myślałam jeszcze o mojej matce i o mężczyźnie, który jej się sprzeniewierzył, i o zgorszeniu, jakie musiało być w Villers–Mûre.

— Sir Francis… składał tam wizyty od czasu do czasu. Te rodziny się przyjaźnią… tylko czy to jest przyjaźń? Jedni i drudzy chcą robić lepszy jedwab. Zachowują swoje sekrety… jeśli cokolwiek wyjawią, to odrobinkę, nie więcej… nic istotnego.

— Rozumiem, Grand’mère, ale ja chcę słuchać o mojej mamie.

— Ona jest na pewno szczęśliwa, kiedy patrzy z nieba i widzi nas razem. Na pewno wie, że jesteśmy sobie oddane. No, sir Francis przyjechał wtedy do Villers–Mûre. Łączy ich pokrewieństwo. Podobno przed wielu, wielu laty wywodzili się z jednego pnia. Posłuchaj, jak brzmią te nazwiska: St Allengère… po angielsku to staje się Sallonger.

— Ależ tak! — wykrzyknęłam podniecona. — Więc ta rodzina tutaj ma rodzinę tam we Francji?

Ramiona Grand’mère znów się uniosły.

— Z pewnością słyszałaś od panny Everton o tak zwanym Edykcie Nantejskim.

— Och, słyszałam! — wykrzyknęłam.. — Podpisał go król Francji, Henryk IV, w roku.., hm… zdaje się, to był rok 1598.

— Dobrze, dobrze, ale co ten edykt sprawił? Dał hugenotom wolność wyznawania wiary, tak jak chcieli.

— Umiem to. Ten król był hugenotem, a paryżanie nie zgadzali się na króla protestanta, więc on powiedział, że Paryż jest wart mszy, i stał się katolikiem.

Grand’mère uśmiechnęła się bardzo zadowolona.

— To się nazywa edukacja! No, ale odtąd wszystko uległo zmianie.

— Też to przerabiałam. W wiele lat później było unieważnienie i podpisał je Ludwik XIV.

— Tak, i wówczas wiele tysięcy hugenotów wyjechało z Francji. Jedna gałąź rodu St Allengère osiedliła się w Anglii. I to właśnie ci St Allengère’owie założyli w różnych miejscowościach manufakturę jedwabiu. Przywieźli swoją wiedzę tkacką. Pracowali ciężko i powiodło im się.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin