Balzac Honore de - Komedia ludzka 06.DOC

(1483 KB) Pobierz
Balzac Honore de

             

              Aby rozpocząć lekturę,

              kliknij na taki przycisk ,

              który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

              Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

              LITERATURA.NET.PL

              kliknij na logo poniżej.

             

              HONORIUSZ BALZAC

              KOMEDIA LUDZKA

              VI

              Studia obyczajowe

              SCENY Z ŻYCIA PRYWATNEGO

              2

             

              Tower Press 2000

              Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

              3

             

              HONORIUSZ BALZAC

              PUŁKOWNIK CHABERT

              MSZA ATEUSZA

              KURATELA

              KONTRAKT ŚLUBNY

              DRUGIE STUDIUM KOBIETY

              Tytuły oryginałów francuskich:

              LE COLONEL CHABERT

              LA MESSE DE L'ATHEE

              L’INTERDICTION

              LE CONTRAT DE MARIAGE

              AUTRE ÉTUDE DE FEMME

              4

             

              PUŁKOWNIK CHABERT

              Przełożył

              TADEUSZ ŻELEŃSKI-BOY

              PANI HRABINIE

              IDZIE DE BOCARMÉ

              Z DOMU DU CHASTELER

              5

             

              OD TŁUMACZA1

              Znowu historia małżeństwa! Świetny kawaler, piękna panna, oboje młodzi, bogaci, mający wszelkie warunki szczęścia, słowem, sielanka! Niejeden powieściopisarz nakreśliłby dzieje tego dojrzewającego uczucia i zakończyłby rzecz postawiwszy młodą parę przed ołtarzem.

              Otóż widzieliśmy nieraz, że dla Balzaka świat zdarzeń, świat uczuć zaczyna się tam, gdzie dla innych on się kończy. Uczynił w obliczu małżeństwa to zdumiewająco proste odkrycie, że ono nie zamyka życia, ale je otwiera, że nie jest ani stanem spoczynku, ani definitywnym rozwiązaniem, ale stanem czynnym, stanem walki, zmaganiem się dwóch różnych interesów; że harmonia rodzinna bywa powłoką, pod którą kryją się sprzeczności i nienawiści. Dramat dnia powszedniego to sfera, której Balzac jest odkrywcą i w której jest mistrzem. I czyż dziw, że wszędzie w tym dramacie napotyka pieniądz? I tu, w tym małżeństwie, pieniądz jest nie tylko elementem, ale wręcz aktorem dramatu. Balzac stwarza wrażenie m i s t y k i p i e n i ą -

              d z a . W jego koncepcji życia widzimy, jak pieniądz, wymyślony na to, aby służył ludziom, staje się ich panem, ujarzmia ich; jak skombinowany z potężną grą społecznych urojeń pcha w nieszczęście ludzi mających, zdawałoby się, wszystkie warunki do szczęścia. Tu pieniądz ucieleśnia się niejako w osobach dwóch rejentów: gdy młoda para grucha w saloniku, oni, niby jej ironiczne sobowtóry, zmagają się jak dwaj wrogowie wysilający swą inteligencję, aby się wzajem oszwabić i podejść. I Balzac umie owym drobnym walkom dać taką dramatyczną głębię, że pochłania się te najeżone prawniczymi terminami perypetie jak najbardziej pasjo-nujący romans.

              I znów w „Pułkowniku Chabert” mamy historię małżeńską. Ale o ile terenem „Kontraktu ślubnego” była codzienność, tutaj znajdujemy się w sferze najbardziej fantastycznej niezwykłości, mimo że jest ona udramatyzowaniem autentycznego faktu. Znów, jak tylekroć u Balzaka, zdumiewa bogactwo materiału. Czegóż tu nie widzimy! Rzut oka na przeobrażenie, jakiego terenem była ówczesna Francja, na fantastyczne kariery nie tylko mężczyzn, ale i kobiet: dawna dziewczyna publiczna, która poprzez napoleońskiego żołnierza staje się jedną z władczyń najświetniejszego monarchicznego towarzystwa. I ów dramat pułkownika Chabert, jeden z tych, których tyle musi stwarzać wojna, dramat człowieka-bohatera, który wróciwszy po latach widzi, że nie ma już dlań miejsca na ziemi! I kawał epopei napoleońskiej, ukazanej nam w jednym błysku. I jeszcze raz owo wnętrze kancelarii adwokackiej, w którym Balzac spędził (i nie na darmo!) kilka lat za młodu i w którym streszczają się wszystkie brutalności, wszystkie ohydy społeczeństwa, zgęszczonego w wielką stolicę. Te dwa opowiadania kontrastem swoim jeszcze raz uwydatniają wszechstronność geniuszu Balzaka, w którego rękach jednako twórczym materiałem stawała się zarówno najpospolitsza codzienność, jak i najbardziej patetyczna wyjątkowość życia.

              Warszawa, w grudniu 1926

             

              1 W „Bibliotece Boya” układ poszczególnych utworów Balzaka był inny niż w niniejszym wydaniu; m. in.

              „Kontrakt ślubny” poprzedzał „Pułkownika Chabert”. (Red.)

              6

             

              Oho! Znowu nasza stara pelerynka!

              Ten wykrzyknik wydarł się pisarczykowi, z gatunku, który nazywa się w kancelarii g o -

              n i a c z e m . Chłopak gryzł w tej chwili z apetytem pajdę chleba; urwał nieco ośrodka, zrobił

              kulkę i rzucił ją drwiąco przez okno, o które się opierał. Dobrze wymierzona kulka odsko-czyła prawie na wysokość okna, ugodziwszy w kapelusz nieznajomego, który mijał dziedziniec domu, gdzie mieszkał adwokat Derville.

              – Słuchaj no, Simonnin, nie rób no figlów ludziom, bo cię wyrzucę za drzwi. Choćby klient był najbiedniejszy, zawsze to człowiek, u diabła! – rzekł naczelny dependent, przerywając sumowanie rachunku kosztów.

              G o n i a c z jest to zazwyczaj, jak właśnie Simonnin, chłopak trzynasto- lub czternastoletni, poddany we wszystkich kancelariach bezpośredniej władzy pierwszego dependenta, którego polecenia i bileciki miłosne załatwia, roznosząc zarazem pozwy do komorników i akta do sądu. Ma coś z paryskiego ulicznika przez swoje narowy, a z palestranta przez swoje losy.

              Dzieciak ten jest prawie zawsze bez litości, bez hamulca, nieokiełzany, koncepciarz, kpiarz, chciwiec i leń. Mimo to prawie każdy pisarczyk ma starą matkę, mieszkającą na piątym pię-

              trze, z którą dzieli swoich trzydzieści lub czterdzieści franków miesięcznej płacy.

              – Jeżeli to człowiek, czemu go pan nazywa starą pelerynką? – rzekł Simonnin z miną uczniaka, który przyłapał swego nauczyciela.

              I zabrał się na powrót do chleba z serem, opierając się o okno, odpoczywał bowiem, stojąc, jak konie przy dyliżansie, z nogą założoną o nogę.

              – Co to za psikusa moglibyśmy wypłatać temu mandarynowi? – rzekł z cicha trzeci dependent, nazwiskiem Godeschal, zatrzymując się w połowie argumentów, jakimi stroił podanie naszkicowane przez czwartego dependenta, z którego to podania sporządzali kopie dwaj no-wicjusze z prowincji. Po czym ciągnął dalej swą improwizację: – „...Ale, w swojej szlachetnej i łaskawej mądrości. Jego Królewska Mość Ludwik XVIII (piszcie pełnymi literami; hej tam, Desroches, panie uczony, który robisz koncept!), w chwili gdy objął wodze swego królestwa, zrozumiał... (co on zrozumiał, ten stary kawalarz?) wysoką misję, do jakiej go powołała Opatrzność!...... (wykrzyknik i sześć kropek: mają w trybunale na tyle religii, aby nam je przebaczyć) i jego pierwszą myślą było, jak tego dowodzi data pomienionego dekretu, naprawić niedole zrodzone z okropnych i smutnych klęsk epoki rewolucyjnej, wracając swoim wiernym i licznym sługom („licznym” to pochlebstwo, które musi się spodobać w Trybunale) ich wszystkie dobra nie sprzedane, czy to znajdują się w posiadaniu publicznym, czy znajdują się w zwyczajnym lub nadzwyczajnym posiadaniu Korony, czy wreszcie znajdują się w dota-cjach instytucji publicznych, utrzymujemy bowiem i czujemy się w prawie utrzymywać, że taki jest duch i taka myśl owego słynnego i tak szlachetnego dekretu wydanego w...” Czekaj-7

             

              cie – rzekł Godeschal do trzech dependentów – to szelmowskie zdanie zajęło mi cały koniec stronicy. No więc – podjął, wilżąc językiem papier, aby obrócić grubą kartę stemplowego papieru – jeśli chcecie mu wypłatać kawał, trzeba powiedzieć, że pryncypał przyjmuje klientów tylko między drugą a trzecią rano; zobaczymy, czy przyjdzie, ten stary opryszek! – I Godeschal rozpoczął zaczęte zdanie: – „...wydanego w...” Macie już? – spytał.

              – Tak! – krzyknęli trzej kopiści.

              Wszystko szło równocześnie, podanie, gawęda i spisek.

              – „Wydanego w ...” He, Boucard, jaka jest data dekretu? Trzeba kłaść kropki nad i, kroćset bomb! Z tego robią się stronice.

              – „Kroćset bomb!” – powtórzył jeden z kopistów, zanim szef kancelarii Boucard odpowiedział.

              – Jak to, napisałeś „kroćset bomb?” – wykrzyknął Godeschal patrząc na jednego z nowi-cjuszów z miną surową i jowialną zarazem.

              – Ależ tak – rzekł czwarty dependent, Desroches, nachylając się nad kopią sąsiada – napisał: „Trzeba kłaść kropki nad i” i „Kroćset bąb” przez ą.

              Wszyscy dependenci parsknęli śmiechem.

              – Jak to, panie Huré, pan bierzesz „kroćset bomb” za termin prawny i powiadasz pan, że jesteś z Mortagne! – wykrzyknął Simonnin.

              – Wymaż pan to dobrze – rzekł pierwszy dependent. – Gdyby sędzia mający taksować akty zobaczył coś podobnego, powiedziałby, że sobie kpimy ze świętego Gryzmoła. Ściągnąłby pan przykrości na pryncypała. No, niech pan już nie robi takich głupstw, panie Huré. Normandczyk nie powinien pisać podania bez głowy. Toż to jest „Prezentuj broń” palestry!

              – „Wydanego w... w...?” – spytał Godeschal. – Powiedzże mi, kiedy, Boucard?

              – Czerwiec 1814 – odparł pierwszy dependent, nie przerywając pracy.

              Pukanie do drzwi przerwało frazes tego wielomównego podania. Pięciu dependentów z ostrymi zębami, z żywymi i drwiącymi oczyma, z kędzierzawymi głowami, zadarło nosy ku drzwiom, krzyknąwszy głosem ministrantów: „Proszę”. Boucard nie oderwał głowy zanurzo-nej w kupie aktów i dalej sporządzał rachunek.

              Kancelaria był to wielki pokój, ozdobiony klasycznym piecem, który stroi wszystkie jaski-nie palestry. Rury przechodziły skośnie przez pokój i biegły do ślepego kominka, na którego okapie spoczywały kawałki chleba, sera, kotlety wieprzowe, szklanki, kieliszki, butelki oraz filiżanka czekolady naczelnego dependenta. Woń tych prowiantów zlewała się tak skutecznie z zaduchem pieca rozgrzanego bez miary, z zapachem właściwym biurom i starym papierom, że nie poczułoby się tu ani fetoru lisa. Podłoga była już pełna błota i śniegu naniesionego przez dependentów. Koło okna znajdowało się biurko „naczelnego”, do którego to biurka przytykał stoliczek przeznaczony dla drugiego dependenta. Drugi stawał w tej chwili w są-

              dzie. Mogła być ósma lub dziewiąta rano. Kancelaria miała za całą ozdobę owe wielkie żółte afisze, oznajmiające zajęcia nieruchomości, sprzedaże, licytacje, przysądzenie tymczasowe lub ostateczne, chwała kancelarii! Za pierwszym dependentem znajdowała się olbrzymia pół-

              ka na akty, strojąca całą wysokość ściany; każda przegroda była wypchana plikami, od któ-

              rych zwisała niezliczona ilość etykiet i czerwonych nitek, dających właściwą fizjonomię aktom sądowym. Niższe półki pełne były tek, pożółkłych od użycia, oklejonych niebieskim pa-pierem; widniały na nich nazwiska „grubych” klientów, których soczyste sprawy pichciło się w tej chwili. Brudne szyby w oknach przepuszczały ledwie trochę światła. Zresztą w lutym istnieje w Paryżu bardzo mało kancelaryj, gdzieby można było pisać bez lampy przed dziesiątą. Lokale te znajdują się w stanie dość zrozumiałego zaniedbania: wszyscy tam przechodzą, nikt nie zostaje, żaden osobisty interes nie wiąże się z tym, co jest niejako niczyje; ani adwokatowi, ani stronom, ani dependentom nie zależy na wykwincie miejsca, które dla jednych jest klasą, dla drugich przejściem, dla pryncypała zaś warsztatem. Niechlujne urządzenie przechodzi z adwokata na adwokata z taką dokładnością, że niektóre kancelarie posiadają 8

             

              jeszcze skrzynki na papiery, worki pochodzące od prokuratorów C h l e t , skrócenie słowa C h â t e l e t , która to jurysdykcja przedstawiała w dawnym porządku rzeczy dzisiejszy trybunał pierwszej instancji. Ta kancelaria, ciemna, tłusta od kurzu, miała tedy, jak wszystkie inne, coś odpychającego dla klientów, coś, co z niej czyniło jedną z najwstrętniejszych potworności Paryża. Zaiste, gdyby nie istniały wilgotne zakrystie, gdzie modlitwy waży się i sprzedaje jak wiktuały, gdyby nie istniały tandeciarnie, w których wiszą łachy kalające wszelkie złudzenia życia, przez to iż pokazują nam, gdzie kończą się nasze zabawy, gdyby nie istniały owe dwie kloaki poezji, ze wszystkich kramów społecznych kancelaria adwokacka byłaby najokropniej-sza. Ale to samo jest z domami gry, z sądem, z biurami loterii i z domami publicznymi. Czemu? Może w tych miejscach dramat, rozgrywając się w duszy człowieka, sprawia, iż akceso-ria są mu obojętne, co tłumaczyłoby również abnegację wielkich myślicieli i ludzi pożeranych ambicją.

              – Gdzie mój scyzoryk?

              – Jem śniadanie!

              – Idźże do kata, pasztet na podaniu!

              – Cyt! panowie.

              Wykrzykniki te rozległy się równocześnie, w chwili gdy stary klient zamknął drzwi z ową charakterystyczną pokorą, która wynaturza ruchy człowieka nieszczęśliwego. Nieznajomy próbował się uśmiechnąć, ale mięśnie jego twarzy zastygły, podczas gdy na próżno szukał

              jakiegoś śladu życzliwości na obojętnych twarzach sześciu dependentów. Przywykły zapewne orientować się w ludziach, zwrócił się uprzejmie do g o n i a c z a , sądząc, że ten dzieciak odpowie mu przychylnie.

              – Proszę pana, czy można widzieć się z mecenasem? Złośliwy urwis odpowiedział niebo-rakowi, jedynie prztykając się palcami .lewej ręki w ucho, jak gdyby dla powiedzenia: „Głuchy jestem”.

              – Czego pan sobie życzy? – spytał Godeschal, który zadając to pytanie łykał równocześnie kęs chleba wielki jak nabój armatni, potrząsał nożem i zakładał nogę na nogę, zadzierając niemal powyżej głowy tę, która była w powietrzu.

              – Przychodzę, proszę pana, po raz piąty – odparł pacjent. – Pragnę mówić z panem Derville.

              – W interesie?

              – Tak, ale mogę przedstawić rzecz jedynie samemu...

              – Pryncypał śpi; jeśli pan chce się go poradzić co do pewnych trudności, pracuje serio jedynie o północy. Ale gdyby pan zechciał opowiedzieć nam swoją sprawę, moglibyśmy równie dobrze...

              Nieznajomy pozostał niewzruszony. Rozglądał się skromnie wkoło niby pies, który, wśli-znąwszy się do obcej kuchni, boi się cięgów. Ze zrozumiałych powodów dependenci nigdy nie obawiają się złodziei, nie podejrzewali tedy człowieka z pelerynką i pozwolili mu oglądać lokal, gdzie szukał daremnie krzesła, aby usiąść, bo był widocznie znużony. Z umysłu adwokaci zostawiają niewiele krzeseł w kancelarii. Pospolity klient, zmęczony staniem, odchodzi mrucząc, ale nie zabiera czasu, który, wedle wyrażenia pewnego starego obrońcy, nie podlega taksie.

              – Panie – odpowiedział – miałem już zaszczyt uprzedzić, że mogę przedstawić swoją sprawę jedynie samemu panu Derville, zaczekam, aż wstanie.

              Boucard skończył sumować. Uczuł woń swojej czekolady, wstał z trzcinowego fotela, podszedł do kominka, zmierzył oczami starego człowieka, spojrzał na pelerynkę i zrobił nie-opisany grymas. Pomyślał, że w jakikolwiek sposób ścisnęłoby się tego klienta, nie podobna by wydobyć zeń bodaj centyma; odezwał się tedy zwięźle, w intencji oczyszczenia kancelarii z lichego nabytku.

              9

             

              – Powiedziano panu prawdę. Pryncypał pracuje tylko w nocy. Jeśli pańska sprawa jest po-ważna, radzę panu przyjść o pierwszej z rana.

              Interesant popatrzał na naczelnego dependenta z ogłupiałą miną i stał jakiś czas nieruchomy. Przywykli do wszystkich zmian fizjonomii i do charakterystycznej mimiki spowodowanej wahaniem lub zadumą, które cechują procesowiczów, dependenci jedli dalej, robiąc szczękami hałas godny koni przy żłobie, i nie zwracali już uwagi na starca.

              – Dobrze, przyjdę w nocy – rzekł wreszcie stary, który wytrwałością właściwą ludziom nieszczęśliwym chciał upokorzyć ludzkość.

              Jedyne szyderstwo, które dozwolone jest nędzy, to zmusić Sprawiedliwość i Dobroczynność do tego, by zadały fałsz samym sobie. Przekonawszy społeczeństwo o kłamstwie, nieszczęśliwi tym żarliwiej chronią się na łono Boga.

              – Cóż za wspaniały czerep! – rzekł Simonnin, nie czekając, aż starzec zamknie drzwi.

              – Wygląda, jakby go z grobu odkopano – odparł któryś dependent.

              To jakiś pułkownik, który prawuje się o zaległy żołd – rzekł naczelny.

              – Nie, to eks-odźwierny – rzekł Godeschal.

              – Załóżmy się, że to szlachcic! – wykrzyknął Boucard.

              – Zakładam się, że był stróżem – odparł Godeschal. – Jedynie odźwiernych wyposażyła natura w surduty zniszczone, zatłuszczone i obstrzępione u dołu jak u tego starego. Czyście nie widzieli butów bez obcasów, z otwartymi paszczami, ani krawata, który mu służy za koszulę? On musiał sypiać pod mostem.

              – Mógł być szlachcicem i stróżem – wykrzyknął Desroches. – Bywali tacy.

              – Nie – odparł Boucard wśród powszechnego śmiechu – ja twierdzę, że on był piwowarem w 1789, a pułkownikiem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin