Stanions Ron - Kompan.txt

(11 KB) Pobierz
Companion - Kompan 
Companion - Kompan
by Ron Stanions
Tłumaczył - Łukasz Rżanek
Błyskawica czy co? Bacznie przyjrzał się niebu, hen daleko nad szczytami 
pobliskich gór. Nie, to musiała być jego wyobraĽnia. Kontynuował swój marsz, 
kierujšc się włanie w góry, gdzie przesmyk pomiędzy dwoma szczytami pozwoli mu 
przejć na drugš stronę, do doliny gdzie będzie mógł spotkać się ze swym 
plemieniem. Maszerował dalej, jego miecz lekko obijał mu bok. Niedługo powinien 
zapać zmrok, a on, jeżeli się postara, powinien dojć przedtem do podnóża gór. 
Wtedy znajdzie sobie schronienie przed wszystkimi tymi zwierzętami, których 
można się w nocy obawiać.
Był wojownikiem, wietnie wyszkolonym w sztuce walki, ale, w przeciwieństwie do 
swego ludu, polował samotnie, spędzajšc coraz więcej i więcej czasu od ziemi 
swych przodków. Znał ich zdanie na ten temat i wiedział, że tylko kwestiš czasu 
jest uznanie go za wyrzutka, dlatego, że nigdy nie stosował się do tradycji oraz 
studiował nauki i rzeczy, które mogš zezłocić bogów. Aczkolwiek bogowie zdawali 
się nigdy go zawodzić, gdyż pomagali mu, ilekroć wzywał ich imiona. Wręcz 
zdawali się nagradzać go za jego niepoprawny styl życia.
Tam! Następny błysk! Tym razem nie mógł się mylić, co działo się nad górami. 
Czy może nawet poza nimi? Może w jego wiosce? Zwiększył swoje tępo do lekkiego 
biegu. Góry były zaledwie godzinę drogi przed nim, jeli utrzyma tempo, a 
wiedział, że lepiej jest oszczędzać siły, póki znajduje się na otwartej 
przestrzeni. Utrzymywał więc spokojne tempo, nie przemęczajšc się zbytnio. Poza 
tym pozostało mu jeszcze znaleĽć miejsce do spania i ukrycia się przed 
zwierzętami polujšcymi w nocy. I tak pozostanie mu co najmniej pół dnia drogi, 
aby przejć na drugš stronę.
Przy wejciu do przesmyku góry zaczęły wzrastać stromo z obu stron, nie dajšc 
łagodnego wejcia aby zejć z drogi aby tam szukać schronienia na noc. Zbocza 
nie były aż tak niedostępne, aby nie można się było na nie wspišć, ale 
wymagałoby to zbyt wiele wysiłku i czasu.
Wspinał się na strome skały z wprawš człowieka, który robi to na co dzień. 
Wspinał się tak długo, aż znalazł się na wysokoci około dwudziestu metrów. Po 
kilkuminutowych poszukiwaniach znalazł mały wykop który pasował idealnie na 
nocnš kryjówkę. Skała, która go zakrywała nie była może duża, ale na pewno 
powstrzyma zwierzęta od wspinania się do niego a nad nim wisiała skała o wiele 
większa, co zapobiegało jakimkolwiek atakom z góry. Nie musiał się tutaj obawiać 
bandytów, ponieważ cieżka ta była wykorzystywana niezmiernie rzadko i to prawie 
wyłšcznie przez jego ludzi.
Jego pozycja umożliwiała mu spoglšdanie dokładnie w kierunku, z którego, jak mu 
się wydawało, widział te tajemnicze błyski. Nie pojawiły się jednak po zmroku. 
Dlatego też rozłożył się spokojnie, zrobił sobie zimny posiłek, gdyż nie chciał, 
aby wiatło przycišgnęło uwagę niechcianych goci. Poza tym stwierdził, że droga 
w dół jest zbyt daleka, aby pójć na poszukiwania drewna. Po posiłku spakował 
zapasy i ucišł sobie kilkugodzinna drzemkę tak, aby wstać i wyruszyć jeszcze 
porzšdnie przed witem.
Niewiele czasu upłynęło, kiedy to usłyszał zsuwajšce się kamienie niedaleko od 
jego legowiska. Bardzo długo wsłuchiwał się w odgłosy nocy, oczekujšc dĽwięków 
wydawanych przez poruszajšce się zwierzę bšdĽ człowieka, ale wokół, jakby jemu 
na złoć, panowała martwa cisza.
Poczštkowo pomylał, że jest to może poczštek lawiny kamieni, ale pozbył się tej 
myli. Kilka obluzowanych kamieni tu i tam, to wszystko. Ale... dziwne, wydaje 
się, że jest wokół zbyt cicho. Czasami słyszał z daleka samotne piski ptaków. 
Żaden dĽwięk nie powstawał wokół niego. Pozostawał w bezruchu, nasłuchujšc, 
wytężajšc swój wzrok aby wypatrzyć co w mroku.
Nagle, gdzie ze szczytu góry, obsunęła się doć duża iloć kamieni, 
bezporednio nad nim, zmuszajšc go do wcinięcia się głęboko w dziura z dala od 
potoku kamieni i kurzu który zsypał się tuż przed nim. Kiedy wszystko się 
uspokoiło, wzišł swój sprzęt, przymocował miecz i resztę rzeczy do pleców 
sprawdzajšc, czy wszystko jest dobrze przymocowane, aby nie hałasować. Wtedy, 
ostrożnie, wysunšł się ze swej kryjówki i zaczšł wspinać się wyżej, powoli, 
cichaczem, wprost na Ľródło poruszenia.
Wspinaczka była trudna i mozolna, wydawało się, że trwała całymi godzinami. 
Dostał się w końcu do czego, co poczštkowo wyglšdało jak góra zwalonych 
kamieni, lecz w miarę, jak jego wzrok przyzwyczajał się do ciemnoci zauważył, 
że jest to ogromny smok leżšcy na ziemi. Stanšł jak wmurowany, ciężko wpatrujšc 
się w leżšce zwierze, nie ważšc się poruszyć. Nagle poczuł woń smoka, która 
pomimo wczeniejszych przekonań, nie była aż tak odrażajšca. Wyczuł także innš 
woń wymieszana z odorem smoka, woń która była aż za dobrze znana, zapach krwi.
Podkradał się do istoty, zatrzymujšc się i padajšc płasko na ziemię kiedy się 
tylko poruszyło w spazmatycznym oddechu wysyłajšc na dół kolejne lawiny kamieni. 
Dobra, to wyjania jednš zagadkę. Skradał się tak długo, aż znalazł się pięć 
metrów od smoka i mógł już dojrzeć rany na jego ciele. Tak, wyjaniła się także 
zagadka błysków. Smok miał na skrzydłach wypalone znaki. Najprawdopodobniej, ten 
i jaki inny smok wdały się w bójkę i ten przegrał.
Stało się jasne, że smok jest nieprzytomny ale zauważył jego obecnoć. W końcu 
lekka bryza przywiewała cały czas jego zapach w kierunku potwora. 
"Głupi jestem..." pomylał "...powinienem uważać".
Uważajšc cały czas na to, czy aby smok się nie rusza, spokojnie podszedł do 
niego i zaczšł oglšdać jego rany. Szybko przekonał się, że ten jest tak ciężko 
ranny, że nie przeżyje bez opieki.
Pierwszš reakcjš była chęć pomocy umierajšcemu zwierzęciu, lecz potem górę wzišł 
zdrowy rozsšdek. "Zostaw go w spokoju" wyszeptał sam do siebie. "OdejdĽ teraz, 
to może przeżyjesz. To nie jest jakie tam zwykłe, lene zwierzę. Twoje własne 
plemię posšdziłoby cię o głupotę i szarlatanerię i wygnało." Ostatnie zdanie 
było jednak decydujšce. Przecież on zupełnie nie dbał o to, co myli jego 
plemię.
Z czołem cišgniętym w skrajnym zamyleniu i determinacji, zaczšł szybko 
rozpakowywać swoje rzeczy, wycišgajšc lecznicze zioła i składniki potrzebne do 
zaklęć. Rozpalił ognisko na małej cieżynce, gdyż w pobliżu rosło parę 
karłowatych zagajników. Przysiadł tu na całš noc, wypełnionš mieszaniem ziół i 
składników czarów, zmuszajšc się do cięższej pracy niż dowiadczył kiedykolwiek 
w życiu. Do rana udało mu się jednak opatrzyć większoć poważnych ran smoka i 
mógł sobie pozwolić na zasłużony odpoczynek. Położył się więc w kryjówce potwora 
u jego boku, aby odpoczšć przez krótki czas w cieple, które ten wytwarzał.
Obudził się póĽniej tegoż samego dnia, dziwišc się, że mógł spać aż tak długo, 
wciekły na samego siebie, że sobie na to pozwolił. Było jeszcze tyle do 
zrobienia, a on powinien wyruszyć na długo, zanim smok się przebudzi aby nie 
stać się pierwszym posiłkiem, jaki ten spożyje! Spędził większoć tego dnia 
kończšc to, co zaczšł. Oczycił do końca i opatrzył rany smoka, sprawdzajšc od 
czasu do czasu jego oddech i oczy, aby być pewnym, że ten się nie zbudzi.
W toku zajęć nie zauważył, że zapada noc, a on jeszcze nie skończył i nie 
odszedł. Jaki czas temu stał się pewny, że stan smoka nie wymaga już jego 
obecnoci. Wiedział, że wystawia się na niebezpieczeństwo pozostajšc tutaj. 
Kiedy potwór się przebudzi nie będzie prawdopodobnie w stanie się poruszać, a co 
dopiero atakować, lecz i tak głupotš było ryzykować. Zrobił wszystko, co było 
niezbędne, ale i tak pozostał sprawdzajšc i kontrolujšc bandaże oraz stan 
pacjenta.
Kolejny raz obudził się, gdy słońce było już wysoko. Kolejny raz wyzwał sam 
siebie od głupców. Nie pamiętał dokładnie, o jakiej porze zmógł go sen ale 
zgadywał, że spał już od dłuższej pory. Było już prawie południe! Nie zdawał 
sobie już nawet sprawy, ileż to razy zamierzał już ruszać. Teraz zaczšł to sobie 
wypominać. Szybko pozbierał swoje rzeczy i włożył je do plecaka i już miał po 
raz ostatni sprawdzić bandaże smoka, kiedy stwierdził, że ten mu się przyglšda.
Zbyt zszokowany, aby się poruszać, po prostu stał tak jak stał, wpatrujšc się w 
te czarne lepia zahipnotyzowany ich głębiš. Poczuł dziwne mdłoci i zrozumiał, 
że smok w jaki nieodgadniony dla niego sposób sonduje jego umysł. Dziwne, 
pomylał, ale nie czuł strachu i przerażenia i nie wyczuł też żadnych 
nieokrelonych bšdĽ niebezpiecznych uczuć ze strony jego obserwatora. Nie zajęło 
mu dużo czasu zrozumienie, że to smok wpływa na jego uczucia. 
Niespodziewanie, głos smoka wszedł w jego umysł. To był głęboki, rozkazujšcy 
głos, zawierajšcy w sobie siłę, rozwagę i inteligencję mówcy. "Czemu mnie 
wyleczył" spytał. Echo przebiegło przez jego umysł, podobne do słyszanego z 
głębi jaskiń. Jego jaĽń sama zaczęła odpowiadać na pytanie, pomimo tego, iż on 
sam w tym kierunku nie uczynił nic. Rozumiał poza tym, że nie będzie w stanie 
ukryć swych myli, nawet gdyba chciał. "Zawsze leżało w mej naturze nieć pomoc 
potrzebujšcym, więc kiedy cię tu odnalazłem rannego, nie mogłem uczynić nic 
innego, jak wyleczyć cię nawet pomimo tego, że wiedziałem o ryzyku jakie 
ponoszę."
Smok nadal skupiał swš empatię na nim, nie dajšc ujcia jego emocjom. Nie miał 
pojęcia, jak długo trwał ten kontakt lub co smok wyczytał z jego myli. Nagle 
zdał sobie sprawę, że ten nie patrzy już na niego. Potrzšsnšł energicznie głowš, 
aby jš przeczycić. Wiedział już, że smok nie stanowi dla niego zagrożenia, więc 
zaczšł zbierać swój sprzęt gotujšc się do odejcia. 
Kiedy skończył, podszedł przed pysk smoka. "Opuszczam cię już. Powiniene szybko 
wrócić do sił bez mej dalszej pomocy." Nie wiedział, dlaczego zadaje sobie trud 
mówie...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin