Carr Philippa - Córki Anglii 15 - Odmieniec.rtf

(1032 KB) Pobierz

 

PHILIPPA CARR

(Victoria Holt)

 

 

 

Odmieniec

 


Ostatnie lato

 

Miałam dziesięć lat, kiedy nieprzerwane pasmo szczęścia, jakim było moje dotychczasowe dzieciństwo, raptownie się urwało. Przyczyną tego było małżeństwo mojej matki z Benedyktem Lansdonem. Gdybym była nieco starsza i miała więcej życiowego doświadczenia, wiedziałabym, że tak to się właśnie skończy. Ale ja żyłam sobie, nieświadoma oczekującej mnie zmiany, spokojna i szczęśliwa w bezpiecznym kokonie miłości mojej matki, która była centrum mego istnienia. Wierzyłam również, że jestem najważniejszą osobą w jej życiu i nie podejrzewałam ani przez chwilę, że jakiś intruz zakłóci moje szczęście.

Ten intruz nie był tak całkiem mi nie znany. Towarzyszył nam, odkąd sięgnę pamięcią, zawsze jednak gdzieś w tle, na drugim planie, gdzie, jak miałam nadzieję, pozostanie już na stałe.

Był obecny, kiedy przyszłam na świat pośród złotonośnych pól Australii. I to w jego domu po raz pierwszy ujrzałam światło dzienne.

- Pan Lansdon - opowiadała moja matka - różnił się od innych górników. Posiadał przynoszącą niemałe dochody kopalnię i zatrudniał w niej wiele osób, którym poszukiwanie złota na własną rękę się nie powiodło. Wszyscy mieszkaliśmy w barakach. Nie możesz sobie wyobrazić, jak one wyglądały; mniej więcej jak ta chata w lesie, w której podczas ubiegłej zimy przebywał ten stary włóczęga. Trudno o gorsze miejsce na urodzenie dziecka. Postanowiono zatem, że na okres porodu przeprowadzę się do domu pana Lansdona. Pedrek także tam przyszedł na świat.

Pedrek Cartwright był moim serdecznym przyjacielem. Mieszkał wraz z rodzicami w Londynie. Jego dziadek był właścicielem kopalni Pencarron, która znajdowała się w Kornwalii w pobliżu Cador, siedziby moich dziadków; spędzaliśmy więc razem wiele czasu. Jeśli jego rodzice musieli zostać w Londynie, a my akurat wybieraliśmy się do rodziców mej matki, z reguły zabieraliśmy go ze sobą. Moja mama była wielce zaprzyjaźniona z jego rodzicami. W Londynie utrzymywaliśmy ze sobą ścisłe stosunki towarzyskie. Byliśmy ze sobą zżyci prawie jak rodzina.

Jako bardzo małe dzieci, ja i Pedrek bawiliśmy się na terenie kopalni złota. Obydwoje przyszliśmy na świat w tym samym miasteczku górniczym, na drugim końcu świata, i obydwoje w domu tegoż samego Benedykta Lansdona. To nas do siebie zbliżyło.

Powinnam była odgadnąć, co się święci, ponieważ ilekroć mama wymieniała imię Benedykta Lansdona, jej głos nabierał dziwnej miękkości, oczy błyszczały, a na ustach pojawiał się uśmiech. Ale w owym czasie nie przywiązywałam do tych sygnałów żadnej uwagi.

I to wcale nie dlatego, że miałoby to jakiś wpływ na rozwój przyszłych wypadków. Moja niechęć do jakichkolwiek zmian w dotychczasowym życiu wcale nie byłaby mniejsza, ale przynajmniej uodporniłabym się na ten cios; nie byłby dla mnie wówczas takim szokiem.

Dopiero po ich ślubie uświadomiłam sobie, jakie miałam do tej pory beztroskie życie. Ale ile rzeczy traktowałam wtedy jako naturalne i całkowicie mi należne!

Moje radosne dzieciństwo upływało w Londynie, w domu położonym w pobliżu parku, dokąd każdego ranka udawałam się na spacer ze swoją guwernantką, panną Brown. Spacerowałyśmy ścieżkami pod wyniosłą kopułą koron wysokich starych drzew: kasztanów, dębów i buków. Panna Brown przyłączała się do grona innych guwernantek, z którymi ucinała sobie pogawędkę, a ja tymczasem bawiłam się z innymi dziećmi. Karmiliśmy kaczki na stawie i biegaliśmy po rozległej zielonej łące.

Uwielbiałam sklepy. Niedaleko naszego domu znajdował się rynek i czasami zimową porą panna Brown zabierała mnie tam po południu. Cóż to była za przyjemność przeciskać się wśród tłumu między kramikami i przyglądać się straganiarzom, zwłaszcza kiedy po zapadnięciu zmroku zapalano jedną po drugiej naftowe latarnie. Któregoś razu przy jednym z takich straganów jadłyśmy węgorza w galarecie mimo oporów panny Brown, która uważała posilanie się na ulicy za wysoce niestosowne dla panienki z dobrego domu. Ale jakoś w końcu udało mi się ją ubłagać. Fascynował mnie widok wspaniale ubranych dam i dystyngowanych dżentelmenów w cylindrach i surdutach. Uwielbiałam zimowe wieczory, kiedy siedziałyśmy z mamą przy kominku i czekałyśmy na dzwonek wędrownego sprzedawcy bułeczek. Nasza służąca, Ann, wybiegała wówczas z półmiskiem do drzwi, a potem wracała ze stertą pysznego pieczywa, które obie z mamą przypiekałyśmy nad płomieniem ogniska.

To były piękne dni, które, jak byłam przekonana, będą trwały wiecznie; nie podejrzewałam bowiem, że Benedykt Lansdon czai się gdzieś niedaleko i wyczekuje tylko stosownej okazji, by wreszcie wystąpić z cienia i wszystko zmienić w moim życiu.

Kiedy pąki na drzewach w parku zaczynały się rozwijać i nawet karłowata grusza na naszym skwerku zapowiadała z pychą, że w odpowiedniej porze spłodzi kilka niejadalnych owoców, mama oznajmiała: “Już czas najwyższy jechać do Kornwalii. Porozmawiam z ciotką Morwenną. Ciekawa jestem, jakie są ich tegoroczne plany”.

Ciotka Morwenna była matką Pedreka; jego rodzice mieszkali niedaleko naszego domu. Kiedy przybywałyśmy do nich z wizytą, Pedrek zabierał mnie do swego pokoju, aby pochwalić się nowym szczeniakiem lub zademonstrować najnowszą zabawkę, jaką otrzymał w prezencie. Rozmawialiśmy o Kornwalii i o tym, co będziemy robić podczas pobytu u naszych dziadków: moich i jego.

Potem była emocjonująca jazda pociągiem. Obydwoje z Pedrekiem staraliśmy się zająć miejsce przy oknie. Z gorączkowym podnieceniem wskazywaliśmy sobie po drodze różne interesujące, naszym zdaniem, szczegóły krajobrazu, podczas gdy pociąg mknął po szynach, mijając pola, lasy i strumienie. Tylko od czasu do czasu zatrzymywał się na stacjach i stacyjkach.

Wreszcie przybywaliśmy do miejsca przeznaczenia. Nasi dziadkowie już czekali. Witali nas tak serdecznie i wylewnie, jakby nasz przyjazd był dla nich największym szczęściem w życiu. Następnie rozjeżdżaliśmy się każde w swoją stronę; Pedrek jechał ze swymi dziadkami do Pencarron, ja do Cador.

Cador, najwspanialsza i najbardziej fascynująca rezydencja, od setek lat stanowił siedzibę rodu Cadorsonów. Ale wszyscy Cadorsonowie już wymarli. Ich nazwisko wygasło na zawsze wraz ze śmiercią mego pradziadka Jake'a Cadorsona i jego syna Jaco, którzy utonęli w Australii. Dom przeszedł na moją babkę, która wyszła za mąż za Rolfa Hansona. Zawsze uważałam, że to wielka szkoda, iż nie ma już Cadorsonów, ponieważ tylko ich nazwisko naprawdę pasowało do tej pięknej posiadłości.

Na szczęście zamek nie przeszedł w obce ręce i nadal pozostał w rodzinie, bo chociaż mój dziadek wszedł do niej poprzez małżeństwo z moją babką, był do Cador, moim zdaniem, znacznie bardziej przywiązany niż wszyscy pozostali członkowie klanu.

Doskonale rozumiałam jego miłość do tego domu. Zbudowany z szarego kamienia, górował nad okolicą wieżami i armatnimi wieżyczkami niczym średniowieczna forteca. Kiedy samotnie błądziłam po jego wielkich wysokich komnatach, wydawało mi się, że się cofnęłam w czasie i żyję w dawnych wiekach. To było przejmujące doznanie, zwłaszcza kiedy byłam jeszcze zupełnie mała. Przeszywał mnie wtedy niepokojący dreszcz. Ale krzepiąca obecność matki i dziadków rozpraszała niemiłe wrażenie. Dziadek snuł porywające opowieści o wojnie domowej i o walkach żołnierzy Cromwella ze stronnikami króla Karola I. Opowiadał także o straszliwych sztormach, niezwykle groźnych dla statków znajdujących się na morzu, oraz o różnych awanturnikach i odkrywcach nieznanych krain i lądów.

Kochałam Cador. Dni zdawały mi się tam dłuższe, a niebo zawsze słoneczne i bezchmurne. Nawet kiedy padał deszcz, czas mijał równie ciekawie. Kochałam też morze. Czasami zezwalano nam na małą przejażdżkę łodzią, ale babcia niechętnie odnosiła się do tego typu pomysłów. Wciąż miała w pamięci tragiczną śmierć swych rodziców i brata, którzy utonęli w falach oceanu.

Często wraz z mamą i babcią chodziłyśmy na spacer do Poldorey, pobliskiego miasteczka podzielonego na dwie części: wschodnią i zachodnią. Mijałyśmy wioski rozciągające się wzdłuż nadbrzeża i przyglądałyśmy się rybakom naprawiającym sieci i komentującym ostatni połów. Czasami pan Yeo, kamerdyner, zabierał mnie ze sobą, kiedy szedł do nich po ryby. Jeszcze żywe rzucały się na wadze pokrytej warstwą srebrnych łusek. Nie mogłam oderwać oczu od tego widoku. Przy okazji przysłuchiwałam się rozmowom rybaków. Czasem chwalili się: “Dziś był dobry połów, Arry. Morze było spokojne. Pan Bóg kazał uciszyć się falom”. Innym razem zapowiadali bardziej pesymistycznie: “Dziś nie ma ryby. Sam Jezus Chrystus nie odważyłby się wypuścić na morze w taką pogodę”. Znałam ich wszystkich z imienia - Toma, Teda, Harry'ego. Niektórzy z nich nosili imponująco brzmiące imiona, w większości zaczerpnięte z Biblii: Reuben, Salomon, Jafet, Obed... Większość z nich była żarliwymi zwolennikami braci Wesleyów, Johna i Charlesa, założycieli Kościoła metodystów, którzy wędrowali po Kornwalii, wygłaszając kazania i naprowadzając ludzi na ścieżkę zbawienia.

Cador znajdowało się ćwierć mili od miasteczka Poldorey, którego dwie części, przedzielone rzeką Poldor, łączył zabytkowy most. Lubiłam wspinać się po jego stromych uliczkach na szczyt skały, skąd rozciągał się piękny widok na morze. Znajdowała się tam drewniana ławeczka, na której ludzie zwykli odpoczywać po trudach wspinaczki. Ja też siadywałam na niej, kiedy przychodziłam tam z dziadkiem. Ulegając moim namowom, opowiadał mi wtedy o przemytnikach i rozbójnikach, żyjących z grabieży rozbitych statków. Zwabiali je w tym celu do brzegu, by rozbiły się o nadbrzeżne skały, i potem łupili. Brodziłam po piaskach nadbrzeża w nadziei, że uda mi się znaleźć jeden z tych półszlachetnych kamieni, w które podobno tutejsze plaże miały obfitować. Nie znalazłam jednak ani jednego. Jedyne, jakie napotkałam, leżały na wystawie sklepu pana Bandera z objaśnieniem: “Znalezione na plaży w Poldorey”.

Byłam dumna, że należę do klanu Cador, ponieważ w Poldorey odnoszono się do mojej rodziny z wielkim szacunkiem.

Wszystko to było moje. Mój także był dom w Londynie: wysoki, wąski budynek, w którym mieszkałam z mamą i służącymi. Służby nie było wiele: służąca Ann i pokojówka Jane oraz pan i pani Emery - ona pełniła rolę kucharki i gospodyni, on zaś był tak zwaną złotą rączką i człowiekiem do wszystkiego; do jego obowiązków należało również opiekowanie się naszym małym ogródkiem. Dochodziła jeszcze oczywiście moja guwernantka, panna Brown, ale ona nie posiadałaby się z oburzenia, gdyby zaliczono ją do tej kategorii.

Stosunki między nami a służbą były bardzo serdeczne. W naszym małym gospodarstwie panowała ciepła i sympatyczna atmosfera. Mama nie była zbyt surową panią domu i nie przywiązywała szczególnej wagi do konwenansów. Sądzę, że cała służba była jej szczerze oddana. Wszyscy uważali się niemal za członków rodziny. W naszym domu nie wyczuwało się owej nieprzeniknionej bariery między górnymi i dolnymi piętrami, jaka istniała gdzie indziej, w większych rezydencjach, takich jak pana Benedykta Lansdona oraz mego wuja Petera i ciotki Amaryllis.

Ci ostatni, ludzie w dość już podeszłym wieku, nie byli moim prawdziwym wujostwem ani nawet wujostwem mojej matki, jednakże nasze powiązania z ich rodziną sięgały kilku pokoleń wstecz. Benedykt Lansdon był wnukiem wuja Petera i te więzi obejmowały także i jego osobę.

Wuj Peter, chociaż bardzo stary, był znaną i ważną postacią; posiadał duży majątek i prowadził rozliczne interesy - niektóre z nich otoczone ściśle strzeżoną tajemnicą. Budził ogólny respekt, a wielu ludzi przed nim drżało. Jego żona, ciotka Amaryllis, była jedną z tych przysłowiowych słabych kobieciątek, które rozczulają swoją bezradnością, ale które kierują domem wprawdzie łagodną, lecz żelazną ręką. Wszyscy ją kochali - nie wyłączając mnie.

Dom wujostwa słynął z eleganckich i wystawnych przyjęć. Wujostwo prowadzili ożywione życie towarzyskie, ale często rolę gospodarzy w ich domu odgrywali córka wuja Petera, Helena, i jej mąż, znany polityk, Martin Hume. Naprawdę bardzo przyjemnie było należeć do takiej rodziny.

Przypominam sobie niektóre wydarzenia z okresu, który potem przywykłam nazywać w myślach jako ostatnie lato; to właśnie po Bożym Narodzeniu tego samego roku po raz pierwszy w mym umyśle zrodziło się podejrzenie, że nastąpi jakaś zmiana.

Przyjechałyśmy z mamą do Kornwalii. Pedrek również towarzyszył nam w tej podróży. Dni mijały szybko, dzielone między Cador a Pencarron Manor. Oboje musieliśmy spędzać kilka godzin dziennie nad lekcjami i nasze kontakty zależały od wspólnej zgody panny Brown i pana Clenhama, który był nauczycielem Pedreka. W następnym roku Pedrek miał pójść do normalnej szkoły i już sam ten fakt był zapowiedzią zmiany w naszym dotychczasowym trybie życia. Chętnie jeździliśmy konno, ale samym nie wolno nam było zbytnio oddalać się od domu; zawsze wówczas musiał nam towarzyszyć ktoś z dorosłych, obecność trzeciej osoby jednak dość nas krępowała. Większość czasu spędzaliśmy więc na padoku, gdzie trenowaliśmy skoki i popisywaliśmy się jeździeckimi umiejętnościami.

Tego dnia wybrała się z nami moja mama; w takich razach prawie z reguły kierowaliśmy nasze konie nad Jezioro Świętego Branoka.

Fascynowało mnie to miejsce. Pedrek miał również podobne uczucie. Jezioro otaczała atmosfera dziwnej tajemniczości. Wierzby zwieszały nad nim swe wiotkie gałęzie, przeglądając się w jego gładkiej tafli, ale pod nią, jak opowiadano, miała kryć się niezmierzona głębia.

Miejscowa ludność uważała, że po zmroku należy unikać tego zakątka. Myślę, że to przekonanie w znacznej mierze wpłynęło na mój nabożny stosunek do jeziora. Mama także była pod jego dziwnym urokiem.

Jak zwykle uwiązaliśmy nasze konie do drzewa, a sami rozciągnęliśmy się na trawie, opierając się o głazy, które gdzieniegdzie wystawały z ziemi.

- Niewykluczone, że są to resztki murów starego klasztoru - zauważyła mama.

Znaliśmy już dobrze historię o tym klasztorze, a zwłaszcza o jego dzwonach, które jakoby miały się odzywać za każdym razem, ilekroć groziła jakaś katastrofa. Wieść gminna głosiła, że dzwony spoczywały na dnie Jeziora Świętego Branoka.

Pedrek, który miał logiczny umysł, zauważył przytomnie, że jeżeli dzwony rzeczywiście tam się znajdują, to nie jest ono takie bezdenne, jak się sądzi. Mama odparła, że ostatecznie w każdej ludowej opowieści mógłby się dopatrzyć nielogiczności.

- Ale ja nie chcę myśleć w ten sposób - zaprotestowałam gorąco. - Wolę wierzyć, że jezioro jest naprawdę bezdenne i że dzwony również się tam znajdują.

- Klasztor zniszczyła powódź zesłana przez Boga na niemoralnych zakonników, którzy zeszli ze ścieżki jego świętych przykazań - wyjaśniła mama.

- Wokół Cador roi się od bogobojnych i cnotliwych osób - dorzuciłam. - Weźmy na przykład taką starą panią Fenny z nadbrzeża, przed której oczami nic się nie ukryje, i która uważa, że wszyscy, oprócz niej, pójdą do piekła. Druga jest pani Polhenny; każdej niedzieli bywa w kościele na dwóch mszach, rano i po południu, i chce koniecznie, aby jej córka, Leah, wyrosła na równie świątobliwą niewiastę jak ona. W rezultacie biedna dziewczyna żyje jak pustelnica i w ogóle nie wie, co to jest rozrywka.

- Ludzie są nieraz bardzo dziwni - stwierdziła mama filozoficznie - ale należy być wobec nich tolerancyjnym. “Widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz”. *

- Zupełnie jakbym słyszała słowa pani Polhenny, mamo - rzekłam. - Ona wciąż cytuje Biblię, ale w głębi duszy jest święcie przekonana, że w jej oku nikt nie dojrzy najmniejszego nawet źdźbła.

Spoglądałam marzycielskim wzrokiem na jezioro i po raz kolejny starałam się namówić mamę, by opowiedziała nam znaną mi już na pamięć przygodę, jaka mi się w dzieciństwie przydarzyła. Otóż Jenny Stubbs, niedorozwinięta umysłowo niewiasta, która nadal mieszkała w chatce niedaleko jeziora, porwała mnie, kiedy byłam małym dzieckiem. Wszyscy byli wówczas przekonani, że się utopiłam, ponieważ na brzegu znaleziono moją torebkę.

- Przeszukano dokładnie całe dno - opowiadała mama, spoglądając w zamyśleniu przed siebie. Oczy miała szeroko otwarte, ale wydawała się jakaś nieobecna, jakby przebywała w innym odległym świecie. - Nigdy nie zapomnę tego dnia. Byłam przekonana, że straciłam cię na zawsze.

Była zbyt wzruszona, by mówić dalej, ale ja tak lubiłam tę historię, że mogłam jej słuchać bez końca; o tym jak Jenny Stubbs ukryła mnie w swej chacie, jak dzwoniła dziecinnym dzwoneczkiem w nadziei, że w ten sposób odciągnie uwagę poszukujących, jak mnie tuliła i pieściła, przekonana, że jestem jej małą zmarłą córeczką.

Pedrek również chętnie słuchał tej opowieści. Nigdy nie okazywał zniecierpliwienia, mimo iż mama powtarzała ją wiele razy. Był bardzo taktowny i delikatny i zawsze uważał, by nikogo nie urazić niebacznym słowem. Wiedział przy tym, że ja wciąż chętnie słucham o mej przygodzie.

Rozmowa o tej historii utkwiła mi w pamięci dlatego, że wtedy właśnie główna jej bohaterka, Jenny Stubbs, wyszła z chaty, kierując się w stronę jeziora.

Początkowo nas nie spostrzegła. Coś sobie nuciła. Jej ostry wysoki głos brzmiał dziwnie przejmująco w ciszy pogodnego popołudnia.

Mama zawołała do niej:

- Dzień dobry, Jenny!

Odwróciła się raptownie, jakby się przestraszyła.

- Dzień dobry, jaśnie pani - odparła. Stała przed nami odwrócona tyłem do jeziora. Lekki wiaterek rozwiewał jej ładne jasne włosy. Sprawiała wrażenie osoby niezupełnie normalnej, różniącej się od innych ludzi.

- Jak się miewasz, Jenny? - zapytała ją mama.

- Dziękuję, jaśnie pani, czuję się dobrze.

Podeszła do nas wolnym krokiem. Nie spuszczała oczu ze mnie i Pedreka. Miałam nadzieję, że dojrzę w jej oczach jakiś błysk świadczący o tym, że wie, iż stoi przed nią dziewczynka, którą kiedyś porwała, ukryła u siebie i obsypywała pieszczotami. Ale nie zauważyłam niczego takiego. Nie wzbudziłam w niej zainteresowania większego niż Pedrek. Mama wyjaśniła mi później, że Jenny w ogóle nie pamiętała tego wydarzenia, nie była przecież całkowicie normalna. Żyła w świecie urojeń, zrodzonych z jej chorej wyobraźni, która podsunęła jej myśl, by porwać cudze dziecko. Wydawało jej się, że jest to jej własna mała córeczka.

Podeszła bliżej i przystanęła obok. Spozierała na mamę z wyraźnym zadowoleniem. Widać było, że cieszy się z tego spotkania.

- Będę rodzić w dożynki - oznajmiła.

- Och, Jenny! - zaczęła mama, ale szybko dodała: - Musisz być bardzo szczęśliwa z tego powodu.

- To będzie dziewczynka. Z całą pewnością - oświadczyła.

Mama potwierdziła skinieniem głowy, a Jenny odwróciła się i poszła w kierunku swej chaty. Znowu dobiegł do nas jej śpiew; dziwny, jakby nieziemski, tembr jej głosu przejął nas ponownie dziwnym wzruszeniem.

- To takie smutne - powiedziała mama, kiedy już Jenny oddaliła się na tyle, że nie mogła nas słyszeć. - Biedna dziewczyna wciąż nie może zapomnieć swego zmarłego dziecka.

- Ono miałoby teraz tyle samo lat co ja - zauważyłam. - Nie bez przyczyny wzięła mnie przecież wtedy za swą córeczkę.

Mama twierdząco skinęła głową.

- A teraz znowu sądzi, że jest w ciąży. To już jej się zdarza nie po raz pierwszy.

- A jak się zachowuje wtedy, kiedy jej mija urojenie? - zapytałam.

- Trudno się zorientować, jaki proces myślowy przebiega w tym zamglonym umyśle. Faktem jest, że doskonale potrafi pielęgnować dzieci. Bardzo dobrze się tobą opiekowała, kiedy cię miała u siebie. Wcale nie gorzej niż my sami.

- Ale ja tęskniłam za domem, prawda? Kiedy mnie wreszcie u niej odnalazłaś, podbiegłam do ciebie, prosząc, byś mnie od niej zabrała.

Mama przytaknęła ponownie.

- Biedna, biedna Jenny - powiedziała ze współczuciem. - Tak mi jej żal. Musimy okazywać dziewczynie w miarę możliwości jak najwięcej serca.

Milczeliśmy, wpatrując się w jezioro. Wspominałam dni spędzone w chacie Jenny i żałowałam, że nie udało mi się zapamiętać więcej szczegółów z tego okresu. Pamiętałam, że dzwoniła małymi dzwoneczkami, starając się w ten sposób odwrócić uwagę poszukujących, ponieważ chciała zatrzymać mnie na zawsze.

Miałam dziwne przekonanie, że biedna Jenny stanowi część mego dzieciństwa i że zawsze muszę być dla niej dobra, miła i wyrozumiała. Wiedziałam też, że w tym wypadku mama podzielała moje uczucia.

 

Poszczególne epizody z tego ostatniego lata bezustannie odżywały w mej pamięci. Przypominam sobie, że często spotykałam Jenny nad brzegiem jeziora, gdy, fałszywie podśpiewując, zdążała ścieżką w kierunku swej chaty. Ten dziwny śpiew sprawiał, iż wydawała się istotą jakby nie z tego świata, a więc tym bardziej intrygującą i tajemniczą.

Wyglądała na szczęśliwą, a jej szczęście polegało na ciągłej ułudzie. Była przekonana, że będzie miała dziecko, które zastąpi jej tamto, utracone. Żyła wyłącznie tym jednym pragnieniem i nic nie było w stanie zachwiać w niej wiary, że jest w ciąży.

Ta bezpodstawna nadzieja była wzruszająca i smutna zarazem, ale czyż to miało jakiekolwiek znaczenie, skoro Jenny czuła się z tym dobrze? Żyła w rzeczywistości nierealnej, ale było jej w tym urojonym świecie radośnie i bezpiecznie.

Zapamiętałam również inne wydarzenie z tego znaczącego dla mnie okresu. Byłam wtedy w towarzystwie babci, z którą żyłam w wielkiej przyjaźni. Moja babcia nie przypominała innych babć. Przede wszystkim wydawała się na nią za młoda, takie przynajmniej sprawiała wrażenie, i wyglądała raczej na energiczną ciocię niż nobliwą, starszą panią.

Dowiedziałam się od niej wielu rzeczy o mojej mamie.

- Musisz o nią dbać - powtarzała mi. - Sporo ciężkich chwil miała w swoim życiu. Wyszła za mąż za wspaniałego człowieka - twego ojca, który zginął w wypadku, zanim ty przyszłaś na świat. Została wówczas sama.

Wyjaśniała mi wiele razy, że mój ojciec pojechał do Australii, ponieważ pragnął dorobić się majątku. Skusiły go odkryte tam bogate złoża złota. Później zamierzał wrócić do Anglii i korzystać ze zdobytej fortuny. Towarzyszyła mu moja mama i rodzice Pedreka. Wszyscy czworo zamieszkali w małym górniczym miasteczku, co było dowodem wielkiej odwagi, gdyż żadne z nich nie nawykło do takich prymitywnych warunków. Ojciec Pedreka i mój byli wspólnikami. Babcia opowiadała, że praca w kopalni była niebezpiecznym zajęciem. Ziemia się obsuwała i by temu zapobiec, podpierano stropy podziemnych korytarzy drewnianymi palami. Mimo to katastrofy zdarzały się dość często. Tak się też stało w ich kopalni. Ojciec Pedreka znajdował się właśnie na dole, kiedy nastąpiło tąpnięcie. Mój ojciec zjechał po niego na dno szybu i z trudem wywindował go na powierzchnię. Ledwie to zrobił, kopalnia się zapadła, grzebiąc mego ojca pod zwałami ziemi. Oczekujący u wylotu ludzie nie zdążyli mu już przyjść z pomocą.

- Oddał życie za przyjaciela - zakończyła babcia.

- Wiem - odparłam. - Matka Pedreka opowiadała mi o wypadku. Powiedziała też, że ja i Pedrek powinniśmy zawsze o tym pamiętać i darzyć się wzajemną przyjaźnią.

- Na pewno będziecie dobrymi przyjaciółmi do końca życia - przytaknęła, dodając: - Wiem, że tak będzie. A ty musisz bardzo kochać swoją mamę, ponieważ ona po śmierci twego ojca całą miłość, jaką miała dla niego, przelała na ciebie.

Wiedziałam o tym dobrze. Tego właśnie pragnęłam.

Owego pamiętnego dnia poszłyśmy na spacer do Poldorey, by odwiedzić stary zabytkowy kościółek. Historia tej niewielkiej świątyni, usytuowanej nad brzegiem morza, sięgała czasów normańskich. Mieszkańcy zachodniego Poldorey byli z niej niezmiernie dumni, ponieważ stanowiła atrakcję, ściągającą turystów nawet z bardzo odległych zakątków kraju. Ludność wschodniej części miasteczka trochę zazdrościła swym sąsiadom historycznego zabytku, ale o jego dobry stan troszczyli się zarówno jedni, jak i drudzy. Urządzano przeróżnego rodzaju loterie i dobroczynne imprezy, by zdobyć fundusze na konserwację. Remontu wymagał zwłaszcza jego wiecznie przeciekający dach. Dochodziły mnie również niedobre wieści, że korniki i kołatki zniszczą stare drewniane elementy świątyni.

Lubiłam wślizgiwać się do kościółka, kiedy nikogo w nim nie było, i rozmyślać o rzeszach wiernych, którzy, podobnie jak ja w tej chwili, zasiadali niegdyś w staroświeckich ławkach. Dziadek opowiadał, że miejscowa ludność szukała ratunku i schronienia w grubych murach świątyni, kiedy to Wielka Hiszpańska Armada znalazła się u naszych wybrzeży, a potem jeszcze raz, kiedy zagrażała nam inwazja wojsk Napoleona. W tym kościółku - podobnie jak w Cador - przeszłość wyzierała z każdego najmniejszego zakamarka, stwarzając złudzenie, że historia zachowała tu dla potomności swoje nienaruszone oblicze.

Drzwi kościoła były otwarte, ze środka dochodziły jakieś rozmowy.

- Domyślam się - powiedziała babcia - że dekorują kościół na jutrzejszy ślub Johna Polgartha.

John Polgarth był właścicielem sklepu spożywczego we wschodnim Poldorey i cenionym członkiem lokalnej społeczności. Jego wybranką była Molly Agar, córka miejscowego rzeźnika.

Kiedy weszłyśmy do środka, usłyszałam władczy głos pani Polhenny. Była to bardzo ważna osoba w okolicy, ponieważ jako akuszerka pomogła przyjść na świat większości tutejszej młodej generacji. Utwierdziło ją to w przekonaniu - jak sądziłam - że ma prawo osądzać ich postępki i dbać o ich zbawienie, czyniła to bowiem w sposób apodyktyczny i nie podlegający żadnej dyskusji.

Takie postępowanie, rzecz jasna, nie przysparzało jej sympatii, ale ona nie przejmowała się tym, co o niej mówią. Dowodziła, że jest na tym ziemskim padole nie po to, by ją ludzie lubili, ale by sprowadzać ich na drogę cnoty i moralności.

Pani Polhenny była kobietą dobrą, jeśli przez dobroć rozumiało się dwukrotne uczęszczanie do kościoła w każdą niedzielę, a często i w ciągu tygodnia. Brała aktywny udział w organizowaniu dobroczynnych imprez na rzecz remontu świątyni i przy każdej okazji cytowała Pismo Święte. A ponieważ miała głęboką pewność, iż sama jest osobą wysoce cnotliwą i bogobojną, chętnie doszukiwała się wad i grzechów u innych.

Praktycznie nie było w jej otoczeniu osoby, która by zdołała uniknąć ostrza jej krytyki. Nawet wikary padł jej ofiarą. Zbyt dosłownie - dowodziła - interpretował Biblię i poza tym wolał zadawać się z właścicielami szynków i karczem oraz innymi grzesznikami aniżeli z tymi, których przewinienia zostały zmyte krwią Baranka dzięki cnotliwemu życiu i przestrzeganiu boskich praw.

Nie lubiłam pani Polhenny. Moim zdaniem była jedną z najbardziej niesympatycznych osób, jakie znałam kiedykolwiek. Niewiele miałam z nią wprawdzie do czynienia, ale było mi żal Leah, jej córki, która w tym czasie miała około szesnastu lat. Pani Polhenny była wdową, ale nigdy jakoś nie zdarzyło mi się słyszeć o panu Polhennym. Musiał jednak istnieć, inaczej bowiem w jaki sposób Leah znalazłaby się na świecie?

- Musiała go szybko wykończyć - skwitowała krótko moje wątpliwości pani Garnett, kucharka z Cador. - Biedny facet, założę się, że dobrze dawała mu w kość.

Leah była bardzo ładna, ale sprawiała wrażenie wiecznie zastraszonej, jakby stale oglądała się za siebie w obawie, że lada chwila zza pleców wyskoczy czyhający na jej duszę diabeł, który będzie usiłował ją kusić.

Leah była szwaczką, a poza tym pięknie haftowała. Raz na miesiąc jechała z matką do Plymouth, gdzie miała stałego odbiorcę swych wyrobów. Jej hafty odznaczały się wyjątkowo misterną robotą; biedna dziewczyna ślęczała nad nimi całymi dniami.

Tego dnia Leah pomagała swojej matce dekorować kościół kwiatami; pani Polhenny wydawała rozkazy, a ona spełniała je posłusznie.

- Dzień dobry, pani Polhenny - przywitała ją babcia. - Jakie piękne róże!

Słowa babci sprawiły jej wyraźną przyjemność.

- To najwłaściwsze kwiaty na taką okazję jak ślub, pani Hanson.

- Ach tak, rzeczywiście ... John Polgarth i Molly Agar.

- Całe miasto przyjdzie do kościoła na tę uroczystość - ciągnęła pani Polhenny i dodała znacząco: - A czas jest już na nią najwyższy.

- Jestem pewna, że będą tworzyć bardzo dobraną parę. Molly to miła dziewczyna.

- Hm - odparła z powątpiewaniem w głosie. - Trochę tylko za bardzo trzpiotowata.

- Ona po prostu ma wesołe usposobienie.

- Agar dobrze robi, że ją wydaje za mąż. Takie dziewczyny jak ona nie powinny trwać długo w panieńskim stanie. - Pani Polhenny ściągnęła usta, dając do zrozumienia, że wie o czymś, co dla innych stanowi jeszcze tajemnicę.

- A więc tym lepiej - odparła babcia.

Usłyszałam z tyłu jakiś ruch: ktoś wszedł do kościoła. Pani Polhenny przebierała kwiaty w pojemniku. Obejrzałam się za siebie. Młoda, nie znana mi dziewczyna cichutko wsunęła się między rząd ławek i przyklękła pobożnie.

Pani Polhenny zwróciła się do Leah:

- Podaj mi tę gałązkę. Będzie tu doskonale pasować... - Urwała w pół zdania. Srogim wzrokiem popatrzyła na klęczącą w ławce dziewczynę. - Czy ja dobrze widzę? - powiedziała z wyraźnym oburzeniem w głosie.

Milczałyśmy, zastanawiając się, o co jej chodzi. Zostawiła kwiaty, przemaszerowała szybkim krokiem wzdłuż nawy i podeszła do dziewczy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin