Taniec ze smokami TOM I.txt

(1183 KB) Pobierz
George R.R. Martin 


TANIEC ZE 
SMOKAMI 
Częć 1 



PROLOG 


W nocnym powietrzu unosił się odór ludzi. 

Warg zatrzymał się pod drzewem i powęszył. Na jego szarobršzowe futro padały 
cętki cienia. Powiewajšcy między sosnami wietrzyk przyniósł mu zapach człowieka, 
przebijajšcy się przez słabsze wonie lisa i zajšca, foki i jelenia, a nawet wilka. Wiedział, 
że to również sš ludzkie zapachy, smród starych skór, martwych i skwaniałych, 
niemalże niknšcy pod silniejszymi woniami dymu, krwi i zgnilizny. Tylko człowiek 
zdzierał skóry innych zwierzšt, by okrywać się ich powłokš. 

Wargowie nie bojš się ludzi, tak jak wilki. W jego brzuchu kipiały nienawić i 
głód. Warknšł cicho, wzywajšc jednookiego brata i małš sprytnš siostrę. Gdy mknšł 
między drzewami, towarzysze podšżali tuż za nim. Oni także poczuli zapach. Biegnšc, 
patrzył również ich oczami i widział siebie z przodu. Z wydłużonych szarych pysków 
buchał ciepły biały oddech watahy. Między poduszki ich łap wnikał lód, twardy jak 
kamień, ale zaczęły się łowy i mieli przed sobš zwierzynę. Mięso  pomylał warg. 

Samotny człowiek to łatwa zdobycz. Był wielki, silny i obdarzony bystrym 
wzrokiem, ale słuch miał słaby i nie czuł zapachów. Jelenie, łosie, a nawet zajšce były 
szybsze, a niedwiedzie i dziki groniejsze w walce. W stadach ludzie byli jednak 
niebezpieczni. Gdy wilki zbliżały się do zwierzyny, warg usłyszał zawodzenie 
szczenięcia, chrzęst zmarzniętego wczorajszego niegu pod niezgrabnymi ludzkimi 
łapami oraz grzechot twardych skór i długich szarych pazurów noszonych przez ludzi. 

To miecze  wyszeptał głos w jego jani. I włócznie. 

Drzewom wyrosły zęby z lodu, szczerzšce się spod nagich bršzowych konarów. 
Jednooki przedarł się przez chaszcze, sypišc niegiem spod łap. Towarzysze podšżyli za 
nim. Dotarł na wzgórze i zbiegł ze zbocza po drugiej stronie, aż wreszcie ujrzeli przed 
sobš las. Byli tam ludzie. Samica ciskała futrzane zawiništko, w którym było jej 
szczenię. Zostaw jš na koniec  wyszeptał głos. To samce sš grone. Ryczeli do siebie, 
jak zwykli czynić ludzie, ale warg czuł zapach ich przerażenia. Jeden miał drewniany 
zšb, dorównujšcy długociš jego wzrostowi. Rzucił nim, ale ręka mu drżała i zšb 
przeleciał górš. 

Wataha rzuciła się do ataku. 

Jego jednooki brat przewrócił tego, który rzucił zębem, w nieżnš zaspę i rozdarł 
mu gardło. Ich siostra okršżyła drugiego i skoczyła nań od tyłu. Dla niego została samica 
ze szczenięciem. 

Ona również miała zšb, mały i zrobiony z koci, ale wypuciła go, gdy warg 
zacisnšł zęby na jej nodze. Padajšc, osłoniła obiema rękami hałaliwe szczenię. Pod 
spowijajšcymi jš futrami były tylko skóra i koci, ale wymiona miała pełne mleka. 
Najsłodszym kšskiem było szczenię. Wilk zachował najsmaczniejsze częci dla brata. 
Gdy wypełniali brzuchy, nieg wokół ciał przybrał różowo-czerwonš barwę. 

W odległoci wielu mil, w jednoizbowej lepiance z gliny i słomy, o krytym 
strzechš dachu z dziurš wypuszczajšcš dym oraz ubitym klepisku, Varamyr drżał z 
zimna, kasłał i oblizywał usta. Oczy miał poczerwieniałe, wargi spękane, a w gardle mu 
zaschło, ale usta wypełniał smak krwi i tłuszczu, nawet jeli rozdęty brzuch głono 
domagał się pożywienia. Mięso dziecka  pomylał mężczyzna, wspominajšc Baryłę. 


Ludzkie mięso. Czy upadł tak nisko, że go pragnšł? Niemalże usłyszał gniewne 
warknięcie Haggona: Ludzie mogš jeć mięso zwierzšt, a zwierzęta ludzkie, ale 
człowiek, który je mięso swych współbraci, to plugastwo. 

Plugastwo. To zawsze było ulubione słowo Haggona. Plugastwo, plugastwo, 
plugastwo. Zwał tak spożywanie ludzkiego mięsa, parzenie się z wilczycš jako wilk, 
najbardziej plugawe było za zawładnięcie ciałem drugiego człowieka. Haggon był 
słaby, bał się własnej mocy. Umarł samotnie. Płakał, gdy wyrwałem mu drugie życie. 
Varamyr sam pożarł jego serce. Nauczył mnie bardzo wiele, a ostatnim, co dzięki niemu 
poznałem, był smak ludzkiego mięsa. 

Uczynił to jednak jako wilk. Nigdy nie gryzł mięsa współbraci własnymi zębami. 
Niemniej nie żałował stadu jego uczty. Wilki były tak samo wygłodzone jak on, chude, 
zmarznięte i niedożywione, a zwierzyna... dwaj mężczyni i kobieta z niemowlęciem, 
uciekajšcy przed klęskš ku mierci. I tak wkrótce by skonali z głodu albo zimna. Tak było 
lepiej. Szybciej. To była łaska. 

 Łaska  powiedział na głos. Gardło go bolało, ale dobrze było znowu usłyszeć 
ludzki głos, choćby i własny. Cuchnęło tu wilgociš i stęchliznš, klepisko było zimne i 
twarde, a ogień, który rozpalił, dawał więcej dymu niż ciepła. Zbliżył się do płomieni tak 
bardzo, jak tylko się odważył, kaszlšc i dygoczšc na przemian. Dręczył go pulsujšcy ból 
w boku, gdzie otworzyła się rana. Spodnie aż po kolano nasišknęły mu krwiš, która 
potem zakrzepła, tworzšc twardš bršzowš pokrywę. 
Oset ostrzegała go, że może się tak stać. 

 Zaszyłam jš najlepiej, jak potrafiłam  oznajmiła  ale potrzebujesz odpoczynku, 
żeby mogła się zagoić. Inaczej znowu się otworzy. 
Oset była ostatniš z jego towarzyszy, włóczniczkš twardš jak stary korzeń, 
ogorzałš, pokrytš zmarszczkami i kurzajkami. Reszta zdezerterowała po drodze. Jeden po 
drugim zostawali z tyłu albo ruszali przodem, zmierzajšc do rodzinnych wiosek, nad 
Mlecznš Wodę, do Hardhome albo ku samotnej mierci w lesie. Varamyr nie wiedział, co 
się z nimi stało, i nic go to nie obchodziło. Trzeba było zawładnšć którym z nich, kiedy 
była okazja. Jednym z bliniaków, tym dršgalem z bliznš na twarzy albo rudowłosym 
młodzieńcem. Bał się jednak to zrobić. Który z pozostałych mógłby sobie uwiadomić, 
co się stało. Wtedy wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu i zabili go. Przeladowało 
go też wspomnienie słów Haggona. A teraz szansa umknęła. 

Po bitwie przez las przedzierały się tysišce uchodców. Głodni i przerażeni ludzie 
uciekali przed rzeziš, która dopadła ich pod Murem. Niektórzy mówili o powrocie do 
porzuconych domów, inni o ponownym ataku na bramę, najwięcej jednak było 
zagubionych. Nie wiedzieli, co poczšć ani dokšd się udać. Uciekli przed wronami w 
czarnych płaszczach i rycerzami zakutymi w szarš stal, ale teraz cigali ich bardziej 
zawzięci wrogowie. Z dnia na dzień zostawiali za sobš coraz więcej trupów. Ludzie 
umierali z głodu, z zimna albo od chorób. Inni ginęli z ršk tych, którzy jeszcze niedawno 
byli ich towarzyszami broni, gdy maszerowali na południe z Manceem Rayderem, 
królem za Murem. 

Mance padł  powtarzali sobie ocalali pełnymi desperacji głosami. Dostał się do 
niewoli. Nie żyje. 

 Harma zginęła, a Mancea pojmano. Reszta nas opuciła  oznajmiła Oset, 
zaszywajšc mu ranę.  Tormund, Płaczka, Szeć Skór, wszyscy ci dzielni łupieżcy. Gdzie 
sš teraz? 

Nie poznała mnie  uwiadomił sobie Varamyr. Dlaczego miałaby poznać? Bez 
swych zwierzšt nie przypominał wielkiego człowieka. Byłem Varamyrem Szeć Skór, 
który łamał się chlebem z Manceem Rayderem. Nadał sobie to imię, gdy miał dziesięć 
lat. Varamyr. Imię godne lorda, godne pieni. Potężne i grone. A mimo to umknšł przed 
wronami jak przerażony królik. Straszliwy lord Varamyr okazał się tchórzem. Nie 
potrafił znieć myli, że włóczniczka mogłaby się o tym dowiedzieć, powiedział jej więc, 
że nazywa się Haggon. Zadawał sobie pytanie, dlaczego akurat to imię przyszło mu na 
myl sporód wielu, które mógł wybrać. Pożarłem jego serce i wychłeptałem krew, ale 
on nie przestaje mnie przeladować. 

Pewnego dnia dogonił ich jedziec cwałujšcy przez las na wychudłym białym 
koniu. Wołał, że wszyscy powinni zmierzać nad Mlecznš Wodę, bo Płaczka skrzykuje 
wojowników, by przejć Most Czaszek i zdobyć Wieżę Cieni. Wielu podšżyło za nim, 
ale większoć tego nie zrobiła. Potem jaki ponury wojownik noszšcy futro i bursztyny 
kršżył od ogniska do ogniska, namawiajšc niedobitki do udania się na północ i 
poszukania schronienia w dolinie Thennów. Dlaczego uważał, że tam będzie bezpiecznie, 
skoro sami Thennowie stamtšd uciekli? Varamyr nigdy się tego nie dowiedział, niemniej 
setki ludzi go posłuchały. Kolejne setki poszły za lenš wiedmš, która ujrzała w wizji 
flotę majšcš przetransportować wolnych ludzi na południe. 

 Musimy zmierzać nad morze  wołała Matka Kret i jej zwolennicy ruszyli na 
wschód. 
Varamyr mógłby zrobić to samo, gdyby tylko miał więcej sił. Morze było jednak 
szare, zimne i odległe. Wiedział, że nie ma szans dotrzeć tam żywy. Miał już za sobš 
dziewięć mierci i znowu umierał. Tym razem to będzie prawdziwa mierć. Futro z 
wiewiórek  przypomniał sobie. Pchnšł mnie nożem z powodu futra z wiewiórek. 

Jego włacicielka nie żyła. Rozbita z tyłu czaszka zamieniła się w krwawš miazgę 
usianš kawałkami koci, ale futro wyglšdało na grube i ciepłe. Padał nieg, a Varamyr 
stracił swoje futra pod Murem. Narzuty i wełniana bielizna, buty z owczej skóry, 
podszyte futrem rękawice, zapas miodu pitnego i żywnoci, kosmyki włosów kobiet, z 
którymi spał, a nawet złote obręcze na ramiona otrzymane od Mancea, utracił to 
wszystko. Spłonšłem i umarłem, a potem zwiałem, na wpół obłškany z bólu i 
przerażenia. Nadal wstydził się tego wspomnienia, ale przecież nie był sam. Inni również 
uciekli. Setki, tysišce innych. Bitwa była przegrana. Przybyli niezwyciężeni rycerze, 
zakuci w stal. Zabijali każdego, kto próbował walczyć. Pozostała tylko ucieczka albo 
mierć. 

Ale mierci trudniej było się wymknšć. Dlatego, gdy Varamyr ujrzał w lesie 
martwš kobietę, klęknšł, by zdjšć z niej futro. Nie zauważył chłopaka, do chwili, gdy ten 
wypadł z ukrycia, wbił mu w bok długi kociany nóż i wyrwał futro z dłoni. 

 To była jego matka  wyjaniła Oset póniej, gdy chłopak już uciekł.  Futro jego 
matki. Kiedy zobaczył, że chcesz jš okrać... 
 Ona nie ż...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin