Ian McDonald
przełożyła
Agnieszka Ciepłowska
Patrycji
— zawsze
Timowi i Allią:
Flagi wciąż tam są,
ale my już nie.
Dziadek był drzewem.
Ojciec hodował truxy, w piętnastu kolorach. Matka potrafiła wyśpiewywać kod genetyczny; śpiewała wprost do serc żywych istot i w ten sposób je zmieniała. W koło, ciągle w koło...
W dniu, kiedy żołnierze Imperatora przybyli do osady, w której mieszkała Mathembe, dom przy Piętnastej Ulicy wpadł w szał. Przeraził go łoskot wozów opancerzonych ciągnących ulicami Chepsenyt. Rozbity na części stał się płochliwy i mało inteligentny. Gdy jedna z wielkich, jaskrawo pomalowanych me-talowych maszyn zatrzymała się z dygotem u wylotu Piętnastej Ulicy, uległ prawdziwej panice. Wszelkie komórki mieszkalne:
jedne jak długie sześcioboczne stonogi, inne jak koła lub jak ko-puły miękko sunące na plastikowych gąsienicach, jeszcze inne jak koncertyny z nogami - wszystko to, rozbiegane, znalazło się nagle na ulicy. Cywile próbowali zapędzić je z powrotem na miejsce, żołnierze zaś usiłowali opanować cywilów. Rajavowie chcieli odbudować dom jeszcze przed nocą. Te-raz jednak wątpliwe było, czy w ogóle pozbierają wszystkie jego składniki. Mathembe odgoniła wielką niespokojną istotę przy-pominającą chodzący parasol, która pędziła w stronę chlewika truxów. Mogłaby wystraszyć młode organiki, a te, w popłochu obracając kołami, powpadałyby jak niejedne na drugie. Rajavowie podążali do części miasta zamieszkałej przez Pro-klamatorów. Dwanaście pokoleń żyło i umarło przy Piętnastej Ulicy, a teraz oni zapakowali swój dobytek na pięć truxów i roze-brali dom. Zaczęli pracę, nim skraj świata zaszedł poniżej słońca. Mathembe była zafascynowana. Nigdy dotąd nie widziała domu rozłożonego na części. Dwanaście pokoleń, a teraz od-chodzili. Nie zważali na to, kto pozna powody ich odejścia —pan Rajav przez całą drogę wykrzykiwał je głośno, tak aby wszy-scy mogli go usłyszeć. Zostali zastraszeni, zmuszeni do opuszcze-nia swego miejsca. Prześladowano ich listami z pogróżkami, sprośnymi docinkami; podjęto nawet próbę przegnania ogniem - ich, obywateli miłujących pokój i prawo. Widmowi Chłopcy. Bandyci. Nieokrzesane łobuzy.
Pożaru właściwie nie było. Po niemrawym ataku bombo-wym na ścianach zostało ledwie kilka osmaleń, które szybko usunięto. Nie zawiadomiono nawet policji w Timboroa. Ma-thembe podejrzewała, że mógł być w to wmieszany jej młodszy brat, Hradu. On i Kajree Rajav przyjaźnili się, dopóki ze świąty-ni nie nadeszło Słowo Boże - wtedy pan Rajav zabronił synowi przebywać w towarzystwie bałwochwalczych Spowiedników. Teraz Rajavowie będą się trzymać ze swoimi; ani chwili dłu-żej nie pozostaną wśród tych, których dotąd uważali za przyja-ciół i dobrych sąsiadów, a którzy w rzeczywistości zawsze chcieli się ich pozbyć, spalić ich dom, a ich samych - Proklamatorów z Chepsenyt — wymordować, obedrzeć żywcem ze skóry i przy-bić do frontowych drzwi.
Na razie ze wszystkich sil starali się ponownie zgromadzić ogarnięte paniką składniki swego domu.
Wóz opancerzony obrócił się; metalowe gąsienice zazgrzy-tały upiornie na ceramicznych kostkach. Ruszył Piętnastą Ulicą.
Pan Rajav wolał do intruza, aby zawrócił i odjechał, lecz maszy-na sunęła dalej, twarda i kanciasta. Z włazu wychylał się żołnierz w czarnym mundurze wojsk Imperatora. Krzyczał, ale pośród ludzkiej wrzawy i w huku silnika nikt go nie słyszał. Żaden żołnierz nie lubi pozostawać nie zauważonym. Ten zakręcił ciężkim karabinem maszynowym na statywie, skierował lufę do góry i nacisnął spust. Pięć, dziesięć, dwadzieścia nabo-jów. Kiedy suchy odgłos wystrzałów rozdarł powietrze, ludzie umilkli i znieruchomieli. Składniki domu uciekły, dokąd im się żywnie podobało, bo ludzie słuchali tego, co żołnierz musiał im powiedzieć.
Imperator żądał, aby wszyscy mieszkańcy Chepsenyt w Pre-fekturze Timboroa stawili się na placu pośrodku osady. Natych-miast.
Wszyscy mieszkańcy?
Wszyscy. Natychmiast.
Żołnierz był bardzo młody. Miał bladą cerę ludzi zza rzeki. Długie jasne włosy zaczesał po wojskowemu do tyłu i spiął klam-rą z symbolem Imperatora - sercem na dłoni. Posługiwał się sta-romową dość poprawnie jak na kogoś, dla kogo nie był to język ojczysty, ale tu i ówdzie przebijał w jego słowach zarzeczny ak-cent. Dłonie spoczywające na czarnym karabinie maszynowym zdawały się Mathembe zbyt młode i miękkie, by obejmować broń. Z otwartego włazu dochodziły dźwięki muzyki. Pan Rajav, mały i bardzo, bardzo rozgniewany, stanął przed topornym pyskiem pojazdu opancerzonego i żołnierzem o bia-łych, miękkich dłoniach.
-Jestem lojalnym Proklamatorem, prawdziwym poddanym Imperatora; nie masz chyba na myśli mnie ani mojej rodziny? Nie zaliczam się do tych, których lojalność można podawać w wątpliwość. - Oblizał wargi szybkim, nerwowym ruchem języ-ka, w lewo i prawo; wypowiadając słowa: „tych, których lojalność można podawać w wątpliwość”, obejrzał się w jedną i w drugą stronę.
- Wszyscy mieszkańcy - powtórzył gramatycznie poprawną staromową dowódca wozu.
Silniki ożyły. Czarny dym buchnął z dysz i pojazd wolno ru-szył Piętnastą Ulicą. Zgrzytliwe gąsienice zostawiały regularne rysy na ceramicznych kostkach.
Pan Rajav wciąż stał przed nim; mały i pałający wściekłością. Gniew i zraniona duma nie pozwalały mu dostrzec tego, co ja-sno widziała Mathembe - że wóz się nie zatrzyma. Dziesięć me-trów, pięć, już tylko trzy. Nagle pan Rajav jakby został dotknięty świecącą różdżką jednego ze świętych „Ykonde — postrzegł zbliża-jący się transporter jako to, czym był w istocie: niepohamowaną, niepowstrzymaną górą metalu. Odskoczył w bok i pojazd ledwie go musnął. We wnętrzu stalowego potwora żołnierze Imperato-ra ryknęli śmiechem. Mathembe słyszała ich rechot i głośną ta-neczną muzykę, wypływającą przez otwarty właz. Pan Rajav stał pobladły i rozdygotany. Wstrząsnęła nim świadomość, że jego lojalność okazała się nic nie warta. Części jego domu w dzikiej panice biegły Piętnastą Ulicą w stronę po-letek ryżowych i sadów.
Wszyscy zebrali się przy Drzewie Założycielu; Spowiednicy oraz lojalni Proklamatorzy. Drzewo Założyciel było sercem i ko-rzeniem osady Chepsenyt. Wyrastały zeń wszystkie domy, ogrody i poletka ryżowe, każdy żuk gnojak, jasnokula i ceramiczna kost-ka, zorana gąsienicami maszyn wojennych Imperatora. Drzewo zostało zasadzone niezliczone tysiące lat sennych temu, kiedy Zielona Fala przetoczyła się przez pustkowia i pojawili się Ahle-les, błyskawicznie zajmując całe prefektury, wywołując sercem znane imiona i komórkowe nazwy wszystkich żyjących istot, aby im służyły. Drzewo Założyciel, jak przystało na legendarny twór (choć w rzeczywistości wcale nie wyglądało okazale; aby ujrzeć więcej, trzeba na nie spojrzeć oczyma wiary), stało na wielkim, wyłożonym ceramiczną kostką placu. Plac otaczały na wpół za-marłe, na wpół zbankrutowane sklepiki, w których nie sprzeda-wano nic sensownego, a także kafejki, gdzie starzy bez końca rozgrywali partyjki fili, upijali się i zrzędzili nad kwaśnym winem. Na skraju placu stało pięć wozów opancerzonych. Do jed-nego z nich zbliżył się, węsząc, młody trux, który omyłkowo wziął go za przyswajalnik syropu. Żołnierze ze śmiechem ode-gnali wzgórek niebieskich syntetycznych tkanek, ten jednak za-raz powrócił. Odszedł, zadowolony dopiero wówczas, gdy jeden z żołnierzy poczęstował go batonem czekoladowym. Kiedy już wszyscy mieszkańcy się zebrali, pospołu Proklamatorzy i Spo-wiednicy, wystąpił naprzód oficer ubrany w czarny mundur ar-mii Imperatora. Obok niego stała wysoka metalowa tyczka z po-przeczką u góry. Poprzeczkę przesłaniało płótno. Żołnierz upewnił się, ż...
Marcos31