Smith Neil L. 03 - Lando Calrissian i Gwiazdogrota Thonboka.rtf

(829 KB) Pobierz
Zemsta Hana Solo

 

L. NElL SMITH

 

 

LANDO CALRISSIAN

I GWIAZDOGROTA THONBOKA

(Lando Calrissian and The Starcave of Thonboka)

 

 

Przekład Andrzej Syrzycki


A tę dedykuję

F. Paulowi Wilsonowi, Uzdrowicielowi i przyjacielowi, a także Jamesowi P. Hoganowi, który uzupełnia siódemkę


ROZDZIAŁ I

Lehesu płynął po bezkresnym Otwartym Morzu.

Był ogromny, nawet jak na istotę, która dopiero niedawno osiągnęła wiek dojrzały. Wiedział jednak, że niektórzy Starsi jego rasy osiągali dwukrotnie większą masę i rozmiary. Obca istota, która mogłaby zobaczyć go w innym miejscu i czasie, zwróciłaby uwagę na złowieszczo opływowe kształty i potężne płetwy. Pomyślałaby zapewne, iż widzi gigantyczną płaszczkę - mimo iż w rzeczywistości płetwy pełniły rolę skrzydeł. Nie przeoczyłaby również prężących się pod gładką powierzchnią grzbietową potężnych mięśni.

Inni, spostrzegłszy podobne do macek albo czułków wstęgi, zwieszające się po bokach części brzusznej, mogliby chcieć porównywać istotę z ogromnym stułbiopławem. Z pewnością zachwycaliby się idealnie przezroczystym ciałem, w którego wnętrzu pojawiały się od czasu do czasu niewyraźne różnobarwne błyski.

Rzecz jasna, każde takie porównanie byłoby czymś zwodniczym. Lehesu należał do rasy istot zwących siebie Oswaftami. A co najistotniejsze, w przeciwieństwie do płaszczek albo meduz, cechował się błyskotliwą inteligencją. Od ogromnej większości istot swojej rasy różnił się tym, iż natura obdarzyła go niepohamowaną ciekawością.

Mieszkał w okolicy, którą Oswaftowie nazywali ThonBoką. W języku, jakim się posługiwali, nazwa ta kojarzyła się z usytuowanym na obrzeżach burzliwego oceanu zacisznym portem.

Oznaczała spokojną przystań, przytulny kąt i bezpieczne schronisko. Pośród Oswaftów nie brakowało takich - zaliczających się do grona krewnych albo najbliższych przyjaciół - którzy nie kryjąc zadowolenia z siebie, ostrzegali go, że pożałuje, jeżeli opuści ustronną ThonBokę i wyprawi się na niebezpieczny przestwór Otwartego Morza. Inni pozwalali sobie nawet na szczegółowe opisywanie owych niebezpieczeństw. Mówili mu, co i kogo może tam spotkać - a raczej co i kto może tam spotkać jego. Twierdzili, że nie powinien spodziewać się niczego dobrego - z wyjątkiem tragicznej, nieoczekiwanej śmierci. Mimo iż Oswaftowie zostali obdarzeni błyskotliwą inteligencją, nie grzeszyli nadmiarem bujnej wyobraźni - szczególnie jeżeli chodziło o rozmowy na temat śmierci. Zaliczali się do istot długowiecznych, a ponieważ nie lubili zmieniać poglądów, na ogół czekali na nieuchronny koniec życia cierpliwie, a nawet z pewną dozą rezygnacji.

Inni nawet nie zawracali sobie głowy udzielaniem mu jakichkolwiek ostrzeżeń. Od dawien dawna uważali go za dziwaka i samotnika. Samą jego obecność w zaciszu ThonBoki traktowali jak coś niewłaściwego i niebezpiecznego. Przypuszczali, że stanowi aluzję do złowieszczej, mrocznej szpetoty, czającej się poza spokojnymi granicami. Trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że ziomkowie Lehesu nie zamierzali wyklinać go ani wydalać. Z drugiej strony, nikomu spośród nich - i to bez względu na to, co o nim sądzili - nie przyszłoby nawet do głowy powstrzymywać go przed niewątpliwą zgubą, jaka by go czekała, gdyby zechciał zaspokoić niepohamowaną ciekawość. W tej chwili Lehesu żałował, że ich nie usłuchał. Otwarte Morze, na które tak niebacznie się zapuścił, trzymało go w szponach straszliwego głodu.

Pragnąc odzyskać wewnętrzny spokój, kilkakrotnie machnął podobnymi do płetw płaszczki ogromnymi skrzydłami. Ów majestatyczny gest z pewnością wzbudziłby podziw i uznanie, gdyby w pobliżu przebywał ktoś, kto mógłby zauważyć go i docenić. U Oswaftów stanowił odpowiednik powolnego, miarowego oddychania. Jeżeli chodzi

O Lehesu, odniósł identyczny skutek: nie pomógł w najmniejszym stopniu. Co gorsza, jedynie przypomniał o rozpaczliwym położeniu, z którego musiał jakoś się wydostać. Prawdę mówiąc, młody Oswaft nie bał się. Mimo iż istoty bardzo rzadko zmieniały poglądy, jeszcze rzadziej wpadały w przerażenie.

Niemal nigdy nie poddawały się panice. Zapewne nawet nie znały takiego słowa. Chodziło tylko o to, że ciekawość nie należała do specyficznych cech ich charakterów. Oswaftowie żyli, kierując się prastarymi, czcigodnymi, wypróbowywanymi przez całe tysiąclecia, głęboko zakorzenionymi w świadomości i uświęconymi zwyczajami. Lehesu doszedł do wniosku, że tyle uroczystych określeń wystarczy, aby nadać życiu posmak duszącej niezmienności. Co prawda, istniały przypadki godzenia się ze zmianami i innowacjami. Mimo wszystko, istot jego rasy nie dałoby się nazwać dzikusami. Zmiany zachodziły jednak bardzo powoli, tak że pogodzenie się z nimi wymagało czasu, w którym mogło żyć kilkadziesiąt pokoleń. Cywilizacji Oswaftów nie można byłoby określić mianem ustabilizowanej czy niezmiennej. Mimo to życie było po prostu dręcząco, nieprawdopodobnie nudne.

Tymczasem Lehesu bywał uważany albo za ucieleśnienie ciekawości, albo za kogoś, komu zdarzyło się ulec zwariowanej mutacji - zależnie od tego, kogo pytało się o opinię: samego Lehesu czy też może kogokolwiek innego spośród jego ziomków. Absolutnie nikt inny nie miał ochoty się dowiedzieć, jakie nieznane cuda czy dziwy można zobaczyć poza bezpiecznymi granicami ThonBoki. Lehesu nawet nie potrafiłby wyjaśnić nikomu, jaka paląca ciekawość kazała mu zapuszczać się na Otwarte Morze. Zapewne nie mógłby wytłumaczyć tego żadnemu z rówieśników, a już z całą pewnością nikomu spośród Starszych. Możliwe, że nie udałoby mu się dokonać tej sztuki nawet wówczas, gdyby chodziło o malców, którzy urodzili się stosunkowo niedawno.

No cóż, może pewnego dnia i on będzie miał własne dzieci. A jeżeli ciekawość stanowiła cechę, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, może jego potomkowie zrozumieją, co czuł, albo nawet zapałają taką samą ciekawością. Lehesu zachichotał, mimo iż w pobliżu nie widział nikogo, kto by go usłyszał. Doszedł do przekonania, że największym problemem będzie znalezienie towarzyszki życia, która zechciałaby tolerować jego poglądy.

A może nie będzie tak źle, jak się spodziewa. Istniało znikome prawdopodobieństwo, że w ogóle przeżyje, przemierzając tak bezkresne pustkowie. Każde włókno ogromnego

1 kształtnego ciała wysyłało impulsy bólu i domagało się pożywienia. Lehesu krążył w przestworzach przez czas, który wydawał mu się wiecznością. Ani razu nie zobaczył niczego, co mogłoby posłużyć jako pożywienie. Wiedział też, że jest za późno, by zawrócić. Jeszcze raz uniósł ogromne skrzydła i machnął, pragnąc nadal ciału większą prędkość, ale nie mógł zignorować faktu, że bardzo szybko słabnie.

Co prawda Lehesu nigdy w życiu ani nie widział piekła, ani o nim nie słyszał. Pojąłby jednak, o co chodzi, gdyby potrafił stawiać kroki albo wspinać się po stopniach. Mimo to jakoś nie odczuwał wyrzutów sumienia w związku z tym, czego doświadczał i co przeżywał. Pomyślał, że ciekawość może i przyczyniała się do jego zguby i stanowiła pierwszy stopień do piekła, ale taka śmierć będzie z pewnością lepsza niż śmierć z nudów. Może.

Lehesu oceniał, że pozostało najwyżej kilka godzin, zanim opadnie z sił i umrze z głodu. Istoty jego rasy, poruszając się, nieustannie się odżywiały. Czyniły to machinalnie, niemal nieświadomie. W gigantycznych organizmach Oswaftów trudno byłoby znaleźć miejsce do gromadzenia środków odżywczych. Ciało Lehesu coraz bardziej słabło, a młodzieniec coraz lepiej zdawał sobie z tego sprawę. Mimo to cieszył się, że śmierć zastanie go właśnie na Otwartym Morzu, z daleka od...

Chwileczkę! Co to takiego? W bezkresnej pustce ujrzał nagle coś, co się poruszało! O wiele niżej i bardzo daleko od niego płynęła jakaś inna istota, dosłownie pulsująca życiem i energią. Lehesu zmusił zmysły do największego wysiłku, na jaki potrafił się zdobyć w takiej chwili. Przekonał się, że istota jest stosunkowo mała, a w każdym razie o wiele mniejsza niż on. Mimo to promieniowała od niej wielka siła - a to oznaczało, że gdzieś w sąsiedztwie musi istnieć obfite źródło pożywienia.

Młodzieniec uczynił wówczas coś niezwykłego - na co nie pozwoliłby sobie żaden inny mieszkaniec ThonBoki. Zanurkował i popłynął w kierunku nieznajomego stworzenia, chociaż nie zaliczał się do drapieżników. Z drugiej strony, trudno byłoby określić go mianem roślinożercy. Takie szczegóły nie miały zresztą absolutnie żadnego znaczenia w obecnych okolicznościach i w tym punkcie czasoprzestrzeni. Oswaftowie mieli zwyczaj żywić się tym, co nadawało się do jedzenia, i zostawiać wszystko inne, co uznawali za niejadalne. Nie znali żadnych innych istot inteligentnych, a wszystko, co zostało stworzone, traktowali jak półmisek, na który mogło trafić pożywienie. Lehesu pomyślał, że nawet jeżeli stwierdzi, iż obca istota jest niejadalna, przynajmniej zorientuje się, co znalazła do jedzenia. Liczył się z ewentualnością, że sam może zostać uznany przez nią za smakowity kąsek. Miał jednak zbyt mało sił, aby podjąć walkę - i nie podjąłby jej nawet wówczas, gdyby żywił na to ochotę. A w tej chwili nie żywił. Nie miał także ani odrobiny nadziei.

Szybował coraz niżej i niżej. Tak jest, już widział całkiem wyraźnie pyłek o rozmiarach nie przekraczających jednej dziesiątej średnicy jego ciała. Mimo to wyraźnie czuł, że ów pyłek jest nieporównanie silniejszy od niego. A poza tym bardziej opancerzony, przez co trochę podobny do niewielkich, chronionych przez chitynowe skorupy stworzeń, od których aż roiło się w ThonBoce. Bardzo, bardzo smakowitych.

Kiedy zbliżył się do dziwnej istoty, przekonał się, że jej ciało jest ukształtowane podobnie jak jego. Gdyby sądzić po kierunku, w jakim się poruszała, miała trochę większą szerokość niż długość, a poza tym była trochę bardziej zaokrąglona niż on. Z jej przedniej części, podobnie jak z jego ciała, wystawały dwa grube, trudne do opisania wyrostki. Lehesu nie potrafiły określić, czy są jakimiś organami, czy też może czymś całkiem innym. Zmysły młodego Oswafta pozwalały mu dostrzegać nie tylko to, na co spoglądały oczy. Dzięki temu Lehesu „widział", że stworzenie nie ma żadnych manipulatorów, kończyn ani wypustek, wyrastających z podbrzusza. On natomiast miał ich co najmniej kilka setek. Mimo to odnosił wrażenie, że dolna powierzchnia stworzenia może się otwierać. Możliwe więc, że macki, przylgi albo wyrostki kryły się gdzieś w brzuchu. Lehesu znał kilka rodzajów istot, które...

Nagle wzdrygnął się, kiedy uświadomił sobie straszliwą prawdę! Znalazł się na tyle blisko, że rozróżniał szczegóły. Z przerażeniem, na które pozwalał sobie bardzo rzadko, zauważył bardzo dużą różnicę, istniejącą między nim a tą... tą rzeczą. Stworzenie było całkowicie nieprzezroczyste, jak zwłoki! Mieszkańcy ThonBoki stawali się nieprzezroczyści, kiedy umierali. Pozostawali w takim stanie, dopóki nie rozsypywali się w proszek, z którego przecież powstało wszystko, co żyło. Istota wyglądała, jakby umarła przed bardzo wieloma laty. A przecież poruszała się tak szybko i pewnie, jakby zdążała do wytyczonego celu. Lehesu pomyślał, że wprawdzie nawet pośród istot należących do jego rasy zdarzały się takie, które... Szybko jednak porzucił tę myśl jako niedorzeczną. Nigdy przecież nie zawracał sobie głowy przesądami. Parsknąwszy w duchu, doszedł do przekonania, że powinien skierować myśli na inne tory. Niemal mu się to udało. Czekała go jeszcze jedna drobna niespodzianka. Podpłynął bliżej... Już sam fakt, że znalazł się tak blisko, sprawiłby, iż każdy inny Oswaft uznałby go za szaleńca. Lehesu zorientował się jednak, że dziwne stworzenie usiłuje mu coś powiedzieć. ThonBoka zajmowała ogromny obszar, a zamieszkujących ją istot było bardzo wiele, ale ani jeden fakt, ani drugi nie przyczyniły się do powstania wielu różnych języków. Po prostu Oswaftowie przemieszczali się zbyt szybko i zbyt dobrze znali wszystkie zakamarki ThonBoki. Co więcej, umieli porozumiewać się na odległości, które wydawałyby się nieprawdopodobnie duże jedynie istotym należącym do odmiennej rasy. Tak więc Lehesu poczuł dziwne świerzbienie, dowodzące, że ktoś inny pragnie z nim się porozumieć. Po raz pierwszy w życiu młody Oswaft nie rozumiał jednak, o co chodzi. Wysłał skupioną wiązkę myśli nacechowanych życzliwością i dobrą wolą, po czym uzbroił się w cierpliwość i czekał na odpowiedź. Po kilku chwilach odebrał dokładnie to samo, co sam wysłał. Skierował zatem następną wiązkę myśli ku opancerzonemu małemu stworzeniu i powtórzył to samo pozdrowienie, które odebrał od niego, kiedy nadlatywał.

Obie istoty wiedziały, że są inteligentne. Niestety, obie rozumiały także, że trudno będzie rozmawiać dalej w taki sam sposób. Opancerzone stworzenie zaczęło odliczać. To śmieszne - pomyślał Lehesu. Gdyby naprawdę było obdarzone inteligencją, bez trudu domyśliłoby się, że jego rozmówca także umie liczyć. Przez chwilę intensywnie rozmyślał, a potem utworzył w mózgu pewien wizerunek. Pragnął przesłać w taki sposób coś konkretnego i widocznego, a nie abstrakcyjnego i złudnego. Nie bardzo wiedząc, co przekazać, wysłał wiązkę myśli przedstawiających widziane z bliska i podobne do metalowego dysku opancerzone stworzenie.

Nastąpił dłuższy okres, w którym nic się nie wydarzyło. Gdzieś w głębinach własnego organizmu Lehesu poczuł coś w rodzaju satysfakcji, że udało mu się zaskoczyć obcą istotę. Potem jednak odebrał wiadomość- obraz i ujrzał siebie, oglądanego z bardzo małej odległości. Doskonale! Dopiero teraz mógł przystąpić do przekazywania obcemu stworzeniu istoty rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znajdował. Zamierzał prosić malca o pomoc. A jeżeli tamten nie mógłby jej udzielić, może chociaż odholowałby go w inne miejsce, gdzie znalazłby jakąkolwiek strawę.

Uformował w myślach wizerunek samego siebie, a potem dokonał pewnej zmiany. Przedstawił istotę swojego gatunku, która stopniowo staje się coraz mniej przezroczysta, coraz mniejsza i bardziej pomarszczona. Następnie, pragnąc opisać ze wszystkimi szczegółami własne położenie, wyobraził sobie, że rozpuszcza się i niknie, a tworzące jego ciało cząsteczki rozpraszają się we wszystkie strony. Poczuł się bardzo dziwnie, myśląc o czymś takim, ale doszedł do wniosku, że to konieczne. Jeszcze później przekazał obraz Oswafta, pożywiającego się tym, co niosły prądy w ThonBoce. Wyglądało to, jakby odradzał się albo budził do życia. Z każdą chwilą stawał się coraz większy, silniejszy i zdrowszy. Jego ciało nabrało znów opływowych kształtów i stało się niemal idealnie przezroczyste. Lehesu wyobraził sobie, że dorasta i przemienia się w gigantycznego Starszego. Z jakiegoś dziwnego powodu poczuł się jeszcze gorzej niż wówczas, kiedy wyobrażał sobie, że umiera. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, czy owo przykre uczucie wywołała myśl o uczcie, podczas gdy w rzeczywistości konał z głodu, czy też może przeczucie, że kiedyś sam będzie wyglądał jak jeden z jego nudnych przodków.

Tak czy owak, kiedy skończył przekazywać myślowe wizerunki, przekonał się, że dziwne stworzenie unosi się przed nim zupełnie nieruchomo. Przez długi, bardzo długi czas nie udzielało żadnej odpowiedzi. Lehesu czekał, uważnie mu się przyglądając. Zauważył, że na zewnętrznej powierzchni świeci wiele jasnych punkcików, podobnie jak na skórze niektórych zamieszkujących ThonBokę dzikich stworzeń, kiedy zalecają się do partnerów.

Szczególną uwagę zwrócił na jeden, w przybliżeniu mający kształt sporej kuli i płonący w przedniej części istoty. Przekonał się, że rozbłyskuje w dziwnych, nieregularnych odstępach czasu. Prawdę mówiąc, wszystkie inne oznaki również dowodziły, że stworzenie tryska nieprawdopodobnym, wręcz nieprzyzwoitym zdrowiem. Znieruchomiało, kiedy przekazał pierwszy myślowy obraz, i nadal pozostawało nieruchome, ale sprawiało wrażenie, że się niecierpliwi, a może niepokoi, jakby pragnęło wyruszyć w dalszą drogę. W końcu wysłało do niego myślowy wizerunek. Lehesu zdumiał się, kiedy go odebrał. Uzmysłowił sobie, że pozwolił, aby jego myśli zbłądziły na inne tory, co stanowiło jeszcze jedną niebezpieczną oznakę zbliżającej się głodowej śmierci. Oczekując na odpowiedź, młody Oswaft wpatrywał się w gwiazdy. Zastanawiał się, czym są i jak daleko się znajdują. Rozmyślał o tym, czy nie mógłby - o ile udałoby mu się przeżyć - wymyślić sposobu, aby do nich dolecieć. Czy możliwe, że dokonałby tej sztuki tak samo, jak wyruszył na Otwarte Morze?

Kiedy - z największym wysiłkiem - zdołał się skupić, zrozumiał, że stworzenie pyta go, czy właśnie tak wyglądają rzeczy stanowiące jego pożywienie. Chwilę później obca istota zaczęła przekazywać myślowe wizerunki wszystkich możliwych do wyobrażenia wspaniałych, smakowitych potraw. Na początku zapytała o przypadkową zbieraninę galaktycznych drobiazgów, które na ogół bezwolnie dryfowały, unoszone prądami przestworzy, i które bywały mimochodem pochłaniane przez przelatujących obok nich Oswaftów. A później przeszła do najbardziej wyrafinowanych kulinarnych przysmaków. Kłopot w tym, że istota w niepojęty sposób mieszała owe wizerunki z obrazami przedmiotów, których Lehesu nigdy nie widział - a nawet z odrażającymi odpadkami. Podniecony, radośnie wykrzykiwał na znak potwierdzenia, ilekroć przesyłane wizerunki przedstawiały wykwintne smakołyki, a powstrzymywał się od komentarzy, kiedy ukazywały przedmioty nie nadające się do jedzenia. Nieco wcześniej ustalił ze stworzeniem wzorce myśli oznaczających potwierdzenie albo zaprzeczenie. Zastanawiał się, co zrobi teraz dziwaczna istota. Czyżby zamierzała zaprowadzić go na ucztę, którą sugerowały przesyłane obrazy? Czy znajdzie w sobie dość sił, żeby tam polecieć? A może po prostu kpiła, naigrawając się z jego słabości?

Młodemu Oswaftowi zaczynało to być całkowicie obojętne. I tak zostało mu najwyżej kilka minut życia.

Nagle młodzieniec przeżył największy wstrząs, jakie doznał kiedykolwiek w życiu. Niespodziewanie brzuch stworzenia się otworzył i ze środka wypadły wszystkie obiecywane przez istotę smakołyki. Po chwili otoczyły go gęstą chmurą - tak nieprzeniknioną, że niemal stracił malca z oczu. Radośnie krzycząc, Lehesu zanurkował i zaczął zataczać kręgi wokół przybysza. Za każdym razem, ilekroć przelatywał przez odżywczą mgiełkę, pochłaniał wszystko, co spotykał po drodze. Zostawiał za sobą wyczyszczone do ostatniej drobiny przestworza. Tymczasem obca istota cały czas wisiała nieruchomo, jakby przyglądała się, co robi, a może nawet dziwowała. W każdym razie nie stworzyła ani jednego myślowego wizerunku.

Zataczając kolejny krąg, Lehesu przeleciał wyjątkowo blisko nieznajomego. Zauważył, że skóra istoty nie jest gładka, jak dotychczas mu się wydawało, ale pokryta dziwnymi guzami i naroślami. Tylko pewne fragmenty powierzchni były przezroczyste, a właściwie sprawiały takie wrażenie. Zapewne służyły do przekazywania sygnałów, zbieranych przez zewnętrzne narządy i organy, których wewnętrzne końce ginęły w nieprzeniknionych ciemnościach.

Przynajmniej jednak część ciekawości Lehesu została zaspokojona. Młodzieniec pożywiał się i pożywiał, chyba obficiej niż kiedykolwiek w życiu. Każdy następny zataczany krąg przybliżał go coraz bardziej do dziwnego stworzenia. Lehesu nie odczuwał ani odrobiny strachu - mimo wszystko, nieznana istota ocaliła go od głodowej śmierci. W pewnej chwili spojrzenie młodzieńca prześlizgnęło się po miejscu, które powiedziałoby mu o wiele więcej, gdyby Oswaftowie umieli porozumiewać się za pomocą pisanych znaków. Niestety, a może na szczęście, nie odczuwali takiej potrzeby. Tak więc spojrzenie Lehesu prześlizgnęło się po płytce przymocowanej za pomocą nitów do skóry istoty. Widniało na niej pięć starannie wymalowanych słów, na widok których młody Oswaft przeżyłby wstrząs, gdyby potrafił je odczytać. Pojąłby wówczas, że wcale nie ma do czynienia z żyjącą istotą. Napis głosił:

SOKÓŁ MILLENIUM Kapitan: Lando Calrissian

Młodzieniec, raz po raz zataczający coraz ciaśniejsze kręgi wokół kadłuba „Sokoła", zadowalał się pochłanianiem wszystkiego, co spotykał na swojej drodze. Nie przestawał wyśpiewywać hymnów wdzięczności, nieustannie wysyłając wiązki elektromagnetycznych impulsów wytwarzanych przez ośrodki mowy ogromnego mózgu. Formaldehyd smakował mu jak jeszcze nigdy dotąd!

 

ROZDZIAŁ II

Lando Calrissian, hazardzista, poszukiwacz przygód, artysta - oszust... ale dobroczyńca?

Nawet jemu samemu wydawało się to bardzo mało prawdopodobne. Mimo to niezaprzeczalną prawdą było, że kiedy kilka miesięcy wcześniej natknął się na niesamowitą, oddychającą w próżni istotą, nazywającą siebie Oswaftem Lehesu, jego „Sokół Millenium" leciał przez międzygwiezdną pustkę, kierując się prosto ku ThonBoce. Nazwa ta w języku, jakim porozumiewały się istoty ludzkie, oznaczała ni mniej, ni więcej, tylko Gwiazdo- Grotę.

Istoty rasy Oswaftów wpadły w tarapaty, a Lando spieszył, by im pomóc. Prawdę mówiąc, on sam był tą pomocą. Leciał pełen wściekłości. Jego gniew nie miał nic wspólnego ani z samym Lehesu, ani z Oswaftami, ani nawet z ThonBoką, ale wiązał się ze złamaniem kości ręki. W tej chwili dbał, żeby się zrosła. Dolegliwość nie była wcale taka uciążliwa ani nie sprawiała mu tylu kłopotów, ile mogłaby w innym miejscu i okolicznościach. Lando unieruchomił rękę w skomplikowanych, chociaż bardzo lekkich kleszczach, składających się z wielu indukcyjnych zwojnic. Owe cewki wytwarzały magnetyczne pole, które w ciągu dwóch albo trzech dni miało sprawić, że złamana kość barkowa się zrośnie. Mimo to urządzenie było nieporęczne i sprawiało kłopoty, zwłaszcza w stanie nieważkości. A Lando coraz bardziej lubił przebywać w takim stanie. Uważał, że to pomaga myśleć.

A zatem wyłączał sztuczne ciążenie i zawisał dokładnie pośrodku pomieszczenia - w jednakowej odległości nie tylko od ścian, ale także płyt pokładu i sufitu. Nieruchomiał w powietrzu i oddawał się rozmyślaniom. Czuł jednak, że dziwaczny opatrunek wprawia go w rozdrażnienie.

Lando miał również siniak pod okiem i wybity ząb. Mimo to - biorąc pod uwagę wszystko inne, co się stało - obie te dolegliwości właściwie mu nie przeszkadzały. Nie przestając lewitować, przyciągnął bliżej próżniową popielniczkę, którą zawczasu umieścił blisko siebie, i strącił słupek popiołu, jaki utworzył się na czubku kosztownego cygara. Później pochylił głowę i przemówił w stronę panelu interkomu umieszczonego gdzieś pod nim, chyba na blacie stołu:

- Vuffi Raa, jak ci się wydaje tym razem, kiedy osiągniemy cel wyprawy?

W odpowiedzi usłyszał cichy głos, bardzo uprzejmy i równie nieorganiczny jak samo urządzenie, a mimo to przesycony humorem, ciepłem i odrobiną autoironii:

- Za siedemdziesiąt sześć godzin, mistrzu. Dokonałem poprawki w porównaniu z poprzednimi obliczeniami. Ten rejon przestworzy jest tak czysty, że od czasu, kiedy podawałem ci ostatnią wartość, udało się nam zaoszczędzić kilka godzin. Przepraszam za to, że okazałem się taki niedokładny.

Niedokładny? - pomyślał hazardzista. Mały android, niech go błogosławi Jądro, wyrażał się ściślej, poprawniej i łatwiej niż on, a przecież to on lubił określać siebie mianem artysty- oszusta!

Szybkość „Sokoła Millenium" - wielokrotnie przewyższająca prędkość rozchodzenia się światła - była ograniczona jedynie przez gęstość wypełniających międzygwiezdną pustkę gazów. Zazwyczaj w przestworzach panuje doskonała próżnia, ale w każdym kilometrze sześciennym można znaleźć kilka zabłąkanych cząsteczek, nierzadko tworzących skomplikowane chemiczne związki. Magnetograwitacyjne osłony, w jakie bywają zaopatrywane kadłuby chyba wszystkich nowoczesnych gwiezdnych statków, nie pozwalają im zamieniać się podczas lotu w rozżarzony popiół. Co więcej, wygładzają drogę w trakcie podróży przez coś, co da się porównać z zajmującą obszar całej galaktyki superrozrzedzoną atmosferą. Mimo to opór stawiany przez cząsteczki gazów może być w znacznym stopniu osłabiony przez zmniejszenie największej dopuszczalnej prędkości, z jaką podróżuje międzygwiezdny statek.

Wyglądało na to, że obszar, przez który właśnie przelatywał „Sokół Millenium", nie różni się niczym od większości pozostałych. Pozbawiony normalnego, opóźniającego oporu, stawianego przez cząsteczki rozrzedzonych gazów, niewielki frachtowiec nawet przekraczał prędkość, która w wielu rejonach galaktyki uchodziła za legendarną. Jego kapitan przez chwilę zachwycał się tym osiągnięciem, ale później ponownie zwrócił głowę w kierunku panelu interkomu.

- Lepiej zmniejsz prędkość o kilka megawęzłów - powiedział. - Muszę mieć trochę więcej czasu, zanim będę mógł zdjąć z ręki ten zwariowany opatrunek. Ty również odniosłeś kilka wymagających odprasowania wgnieceń i zadrapań. Aha, i wiesz co, Vuffi Raa?

- Tak, mistrzu? — napłynęło w odpowiedzi. Oprócz radosnego głosu robota Lando usłyszał także odgłosy stukania w klawisze, co dowodziło, że Vuffi Raa wykonuje jego polecenie. Frachtowiec zwolnił, ale kapitan - dzięki włączonym inercyjnym strefom tłumiącym -niczego nie poczuł.

- Nie nazywaj mnie mistrzem!

Wypowiedział tę uwagę niemal mimochodem. Już dawno przestał dziwić się albo zastanawiać nad tym, dlaczego mały robot okazuje się właśnie w tej jednej drobnej sprawie taki uparty i nieposłuszny. Musiał przyznać przed sobą, że niepokoi się o swojego małego mechanicznego przyjaciela - i to nie dlatego, że mógłby stracić doskonałego androida- pilota; przynajmniej nie tylko z tego powodu. Nieustanne ataki, jakie ostatnio razem odpierali, stawały się coraz poważniejsze. A przecież jeszcze niedawno nie zwracali na nie uwagi. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu Lando stwierdził, że fakt, iż teraz doskonale wiedzieli, kim są napastnicy i dlaczego ich atakują, w niczym nie poprawiał ich sytuacji.

Hazardzista zgrzytnął zębami i popatrzył na stopę. Umieścił ją w jeszcze jednym, tym razem skromniejszym zestawie zwojnic indukcyjnych, dzięki czemu pulsująca energia pola magnetycznego mogła przepływać i przez ten zakątek ciała. Pomyślał, że owo mniejsze urządzenie przepełnia czarę goryczy - podobnie jak podbite oko. Czym innym było usiłowanie zamordowania przeciwnika - mimo wszystko, czyż nie właśnie na tym polegało wywieranie zemsty? Ale dręczenie go milimetr po milimetrze: tu otarty naskórek, a tam podbite oko? Lando doszedł do przekonania, że takie postępowanie ma w sobie coś iście diabelskiego. Rzecz jasna, o ile po prostu nie wynikało z nieudolności. Widocznie nieprzyjaciel uświadomił sobie fakt, że istota ludzka, gotowa w innych okolicznościach bez mrugnięcia okiem stawić czoło wygłodniałemu drapieżnikowi, dorównującemu jej pod względem siły i ciężaru, czasami wpada w panikę na dźwięk nieustannie brzęczącego w okolicach ucha dokuczliwego owada.

No cóż - pomyślał ciemnoskóry hazardzista. - Przecież właśnie dlatego wyruszyliśmy na tę tak zwaną wyprawę ratunkową. Kiedyś będę musiał zastosować radykalne środki, żeby wreszcie położyć kres tym niedorzecznym próbom zgładzenia mnie z tego świata. Wcześniej czy później, w taki czy inny sposób, ale nieodwołalnie. Raz na zawsze. Rzecz jasna, propozycja była bardzo ryzykowna, a stawka w grze wyższa niż chyba kiedykolwiek przedtem. Lando Calrissian powiedział sobie jednak zapewne po raz nie wiadomo który, że bez względu na to, kim innym mógł być w życiu, przede wszystkim uważał siebie za artystę- oszusta. Za człowieka, gotowego zaryzykować i postawić wszystko na jedną, mogącą w każdej sekundzie zmienić walor kartę- płytkę. Mimo wszystko, to przecież właśnie w taki sposób wplątał się w całą aferę. Zaczęło się od tego, że pewien uzdolniony, młody i nie mający specjalnych widoków na świetlaną przyszłość poszukiwacz przygód i początkujący hazardzista zasiadł do gry w siedemdziesięcioośmio-karcianego sabaka. Ponieważ szczęście mu dopisywało, już wkrótce wygrał niewielki gwiezdny statek, którym okazał się pokiereszowany i poobijamy zmodyfikowany przemytniczy frachtowiec. Nieco później, mimo iż wcale się nie starał, wygrał mniej więcej w taki sam sposób dziwacznego androida. Jeszcze później oba automaty i ich właściciel wyruszyli na wyprawę, w trakcie której przeżyli całe mnóstwo niezwykłych przygód. Niektóre okazały się całkiem zyskowne, a inne przysporzyły im kłopotów. Przy okazji narobili sobie niemało wrogów. Jednym z nich był pewien samozwańczy czarownik, niejaki Rokur Gepta, który zamierzał przejąć władzę nad całą galaktyką. Niestety, w drodze na sam szczyt potknął się o Landa Calrissiana. Dwukrotnie.

Jegomość poczuł się tym dotknięty i urażony, po czym zaczął obwiniać hazardzistę o pech i wszystkie dotychczasowe niepowodzenia. Co więcej, zapałał żądzą zemsty. Tymczasem obiekt, przeciwko któremu owo uczucie zostało skierowane, jeszcze do niedawna nie miał o tym najmniejszego pojęcia. A kiedy w końcu się dowiedział, postanowił, że nie odwzajemni owej nienawiści. Lando Calrissian, bo o niego to chodziło, za wszelką cenę chciał, aby pozostawiono go w spokoju. Tak więc, za pomocą różnych dostępnych środków przekazywania informacji, usiłował wytłumaczyć swojemu prześladowcy, że jest mu wszystko jedno, kto zarządza wszechświatem. I tak postanowił łamać wszystkie prawa, reguły, zarządzenia i zakazy, które stanęłyby na jego drodze - i to bez względu na to, kto przejąłby ster rządów w galaktyce. Próbował wyjaśnić, że nie ma nic przeciwko temu, by czarownik sięgnął po całą władzę, jaką tylko mógłby pochwycić. Niestety, owe pochlebstwa - mimo iż samemu hazardziście wydawały się rozsądne i rzeczowe - obijały się o nieskore do zrozumienia jego racji organy słuchowe Gepty. Co gorsza, aby do reszty skomplikować sytuację, Vuffi Raa narobił sobie własnych wrogów - aczkolwiek nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Jego poprzedni właściciel, któremu los poskąpił szczęścia w grach losowych, okazał się bardzo sprytnym funkcjonariuszem rządowym. Celował zwłaszcza w działalności, określanej przez wszystkich innych mianem szpiegowania. Ów gość, dla niepoznaki grający rolę wędrownego antropologa, bez skrupułów wykorzystał małego robota do własnych celów. Zmusił go, aby pomógł w opanowywaniu poprzednio nieznanej, zamieszkującej cały gwiezdny system rasy inteligentnych istot. Niestety, ów podbój zakończył się brutalną wojskową pacyfikacją, w trakcie której straciło życie dwie trzecie obywateli systemu. Pozostała przy życiu ludność, przerażona i, co zrozumiałe, doprowadzona do wściekłości - zapałała do niewinnego androida dozgonną nienawiścią. Poprzysięgła mu zemstę i z rzadko spotykanym entuzjazmem zaczęła robić wszystko, co było możliwe, żeby wywrzeć ją jak najszybciej.

Późniejsze wysiłki, jakie czynił Calrissian, pragnąc wyjaśnić nieporozumienie i zakończyć sprawę na drodze negocjacji, nie tylko spełzły na niczym, ale omal nie przyczyniły się do jego zguby. Niektórym gościom po prostu nie dawało się przemówić do rozumu. No cóż, właśnie takie jest życie - pomyślał ponuro hazardzista. Unosił się pośrodku pomieszczenia, zaprojektowanego z myślą o pełnieniu funkcji świetlicy dla pasażerów „Sokoła Millenium".

Dotychczas służyła obu pasażerom frachtowca jako salon, a w tej chwili stanowiła prywatny gabinet, w którym jeden z nich mógł odprężyć się i zebrać myśli. A w myślach, które w tej chwili przychodziły mu do głowy, przeważała ironia. Lando zaciągnął się cygarem.

Cały kłopot polegał na tym, że chociaż obaj mieli własnych śmiertelnych nieprzyjaciół, owi wrogowie nie zawsze ich rozróżniali. A zwłaszcza wówczas, kiedy posługiwali się rozpryskowymi granatami. Kiedy dotarli do ostatniego portu, do którego zawinąć im kazano, korpus biednego Vuffiego Raa został poważnie wgnieciony. Był to rezultat trafienia przez odłamek właśnie takiego granatu, rzuconego ręką jakiegoś najemnego zabójcy, pozostającego na usługach czarownika Gepty. Zanim niezdarny idiota wyzionął ducha, wyznał z całą naiwnością początkującego nowicjusza, że zamiast granatu rzucił zawleczkę. Na szczęście obrażenia, jakie odniósł mały android, miały już wkrótce zostać samoczynnie usunięte. Vuffi Raa dysponował znakomitymi mechanizmami autonaprawczymi.

W trakcie innego incydentu, jaki przydarzył się im wkrótce potem, Lando został przerzucony przez barierę. Wylądował w pojemniku wypełnionym odżywczym, witaminizowanym kleikiem, który nabył właśnie z myślą o tej podróży. W wyniku tej przygody złamał kość ręki i palec u nogi, a poza tym stracił ząb i podbił sobie oko. Do prawdziwej wściekłości doprowadził go jednak fakt, że bezpowrotnie zniszczył prawie odświętny, półoficjalny, welwoidalny mundur kapitana gwiezdnego statku. Był pewien, że za to także odpowiadają nieprzyjaciele Vuffiego Raa. Wydawało mu się, że rozpoznaje charakterystyczną nieudolność, cechującą ich wszystkie poczynania. „Sokół Millenium" również nie uniknął swojej porcji wgnieceń kadłuba i uszkodzeń. Prawdę mówiąc, to właśnie na nim skupiała się główna siła ataków nieprzyjaciół. Do kadłuba statku przyczepiano ładunki wybuchowe (dwa z nich nawet eksplodowały). Płyty pancerza musiały znosić impet kilku niewielkich bitew, jakie w ciągu ostatnich miesięcy toczyli w pustce przestworzy. Kiedyś w kadłub frachtowca wbił się gwiezdny myśliwiec, pilotowany przez nieprzyjacielskiego żołnierza, wskutek czego uszkodzeniu uległa rampa statku. Wielokrotnie poddawano przeciążeniom silniki „Sokoła", żeby jak najszybciej skądś odlecieć albo dokądś dolecieć. Bateria czterolufowego działka, kierowana wprawnymi dłońmi Calrissiana, odparła kiedyś zdradziecki atak pirackiego statku, ale ta potyczka chyba nie miała bezpośredniego związku z zemstami, jakie zaprzysięgli wywrzeć wrogowie hazardzisty czy małego androida. Zdumieni i zaskoczeni niespodziewanym oporem, jaki stawiał kapitan pokiereszowanego starego frachtowca, piraci przez dłuższy czas nie szczędzili starań, by pokonać upartego przeciwnika. Z atakami piratów statek radził sobie doskonale. „Sokół Millenium" był jednostką o wiele szybszą, niż można byłoby sądzić na pierwszy rzut oka, opancerzoną i zdumiewająco silnie uzbrojoną. Kapitan i Vuffi Raa byli doskonałymi pilotami, chociaż to właśnie mały robot nauczył Calrissiana wszystkiego, co istota ludzka powinna wiedzieć o trudnej sztuce pilotażu. Lando obiecał sobie po raz nie wiadomo który, że dzięki temu, co zarobi na wyprawie do ThonBoki, zdoła w końcu spłacić absolutnie wszystkie długi. Kto wie, a może nawet dostatnio spędzić resztę swoich dni? Miał po dziurki w nosie dotychczasowego życia, chociaż przygotowywał się w duchu na wszystkie pułapki, jakie mogą chcieć zastawić na jego drodze nieznane, porośnięte puszystą sierścią czworonożne stworzenia wszystkożerne.

Delikatnie pociągnął za giętki wąż próżniowej popielniczki, poszybował ku sufitowi świetlicy, a potem odepchnął się i zaczął opadać ku płytom pokładu. Włączył sztuczne ciążenie i ruszył na dziób korytarzem, ciągnącym się łukiem wzdłuż sterburty. Sterownia znajdowała się w pomieszczeniu podobnym do łagodnie zaokrąglonej rury, wystającej z przedniej części dziobu statku.

Na siedzeniu umieszczonego po lewej stronie fotela pilota przycupnęła nie mniej dziwna mechaniczna istota. Wyglądała jak pięcioręka, a raczej pięciomacka chromowana rozgwiazda. Pośrodku pięciobocznego błyszczącego torsu płonęło rubinowym blaskiem pojedyncze oko. W tej chwili wszystkie macki spoczywały nieruchomo - po tym, jak zgodnie z rozkazem kapitana zmniejszyły prędkość lotu „Sokoła Millenium". Mająca może metr średnicy istota obróciła się i skierowała czujnik optyczny na wchodzącego Calrissiana.

-  Przypuszczam, mistrzu, że teraz sam będziesz w stanie zobaczyć tę mgławicę. Widzisz tamtą rozmytą plamę, prosto na kursie?

Lando wytężył wzrok, ale po chwili zrezygnował. Podszedł do konsolety i wcisnął guzik, aby uruchomić elektroniczny teleskop.

Tak, dopiero teraz ją zobaczył. ThonBoka, jak nazywali ją mieszkańcy. Miała kształt wypełnionego jakimś pyłem albo gazem gigantycznego worka, do którego można było się dostać tylko z jednej strony. W pobliżu wlotu dało się zauważyć skupiska pierwotnej materii, której większą część stanowiły najrozmaitsze aminokwasy. We wnętrzu worka, mimo iż nie korzystały z dobrodziejstw żadnych gwiazd ani planet, rozwijały się różne istoty. Wszystkie przystosowały się do życia w pustce przestworzy. Niektóre, obdarzone największą inteligencją, nazwały siebie Oswaftami. W tej chwili były oblegane.

-  A co z tą blokadą, Vuffi Raa? - zapytał Lando, sadowiąc się na fotelu ustawionym po prawej stronie. Pragnąc zapoznać się ze stanem kontrolnych przyrządów, błyskawicznie omiótł spojrzeniem tarcze mierników i wskaźników. Później, uspokojony i odprężony, wyłowił następne kosztowne cygaro z otwartego sejfu, ukrytego pod kontrolnymi pulpitami. - Potrafisz ją umiejscowić?

-  Tak jest, mistrzu - odparł android. - Właśnie uwzględniam najnowsze dane.

Macki Vuffiego Raa zaczęły śmigać nad kontrolnymi pulpitami, zupełnie jakby żyły własnym życiem. Automat był robotem klasy drugiej. Pod względem inteligencji i reakcji emocjonalnych dorównywał istotom ludzkim. Wykazywał również wiele innych cennych zalet i właściwości. Od czasu do czasu jednak rozczarowywał Calrissiana, ponieważ oprogramowanie zabraniało mu atakowania i krzywdzenia inteligentnych istot organicznych i mechanicznych. Właśnie ta cecha czyniła z niego automatycznego pacyfistę. Zdarzały się jednak chwile, kiedy przysparzało to hazardziście niemało kłopotów. Nagle na głównym ekranie ukazującym podobną do worka mgławicę ThonBoki obudziło się do życia prawie sto żółtych punkcików. Lando gwizdnął....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin