Vinge Joan D. 01 - Królowa Zimy.rtf

(1430 KB) Pobierz
Królowa zimy

JOAN D. VINGE

 

 

 

Królowa Zimy

(Przełożył: Janusz Pultyn)

 

 

 


Dającej i odbierającej Pani.

 

 

 

 

"... ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota;

i niewielu jest tych, którzy ją znajdą."

 

Ewangelia wg św. Ateusza 7: 14

 

 

 

 

"Będziecie mieć radość albo będziecie mieć siłę, rzekł bóg;

nie będziecie mogli mieć i tego i tego."

 

Ralph Walbo Emerson


Prolog

 

Drzwi zamknęły się cicho za nimi, odcinając światło, muzykę i dzikie harce sali balowej. Nagła utrata obrazów i dźwięków wywołała w nim klaustrofobię. Zacisnął dłoń na trzymanym pod płaszczem zestawie narzędzi.

W mroku rozległ się jej rozbawiony śmiech i ponownie rozbłysło światło, ukazując małą komnatę, w której stali. Nie byli sami. Wzdrygnął się, choć był na to przygotowany, choć już pięciokrotnie spotkało go to tej nie kończącej się nocy i zdarzy się jeszcze kilka razy. Teraz był to salon - bezkształtna kanapa przytłaczająca sobą gąszcz nóg ciemnych, obsypanych złotem mebli. Pomyślał przelotnie, że tej jednej nocy widział chyba więcej stylów i rodzajów smaku, aniżeli przez ostatnie czterdzieści lat spędzone na Kharemough.

Nie znajdował się jednak na Kharemough, lecz w Krwawniku, a choćby dożył stu lat, nigdy nie dozna nocy dziwniejszej od tej, świątecznej. Na kanapie, nieświadoma swego opuszczenia, leżała para, kobieta i mężczyzna. Oboje pogrążeni byli w głębokim śnie, wywołanym winem zaprawionym narkotykiem z leżącej na dywanie, na wpół opróżnionej butelki. Wpatrywał się w purpurową plamę, rozlewającą się na grubym kobiercu; usiłował jak najmniej - na ile mógł - zakłócać ich prywatność.

- Jesteś pewna, że i ta para była... bliska sobie?

- Zupełnie pewna. Całkowicie. - Zdjęła z ramion maskę z białych piór, odsłaniając kłębowisko niemal równie bladych włosów, wijących się jak węże nad żywą, dziewczęcą twarzą. Maska groteskowo kontrastowała ze słodyczą oblicza; haczykowaty, ostry dziób drapieżnego ptaka, wielkie czarne oczy nocnego łowcy, wpatrujące się w niego z - zawieszoną w równowadze - obietnicą życia i śmierci... Nie. W jej oczach nie dostrzegł kontrastu. Niczym się nie różniły.

- Wy, Kharemoughi, jesteście tacy obłudni - powiedziała, zrywając czepek z białych piór. - Straszni z was hipokryci. - Roześmiała się znowu, głosem pełnym zarówno światła, jak i mroku.

Z oporem ściągnął własną, prostszą maskę, przedstawiającą dziwaczne, fantastyczne zwierzę, na wpół rybę, na wpół wymyśloną istotę. Nie lubił zdradzać wyrazu swej twarzy.

Przyglądała mu się w bezlitosnym świetle z udawaną niewinnością.

- Doktorze, nie powie mi pan chyba, że nie lubi się przyglądać?

Z trudem przełknął zniewagę.

- Wasza Wysokość, jestem biochemikiem, a nie podglądaczem.

- Bzdura. - Na jej ustach pojawił się uśmiech zbyt stary, jak na taką twarz. - Wszyscy lekarze to podglądacze. Po co innego zostają doktorami? Nie licząc oczywiście sadystów, lubujących się w krwi i bólu.

Wolał nie odpowiadać, więc przeszedł obok niej po dywanie i postawił obok kanapy torbę z narzędziami. Za tymi ścianami dochodziło do szczytu beztroskie, radosne świętowanie przez miasto Krwawnik cyklicznej wizyty Premiera. Nigdy nie sądził, iż spędzi tę noc z królową planety - a już na pewno, że na robieniu tego, co czyni.

Kobieta spała z twarzą zwróconą w jego stronę. Była młoda, średniego wzrostu, silna i zdrowa. Pod splątanymi jasnymi włosami widniała rozjaśniona lekkim uśmiechem twarz, mocno opalona przez słońce i wiatr. Resztę ciała miała bladą, podejrzewał, iż dobrze je chroni przed panującym za murami miasta przejmującym chłodem. Leżącego obok mężczyznę oceniał na niewiele ponad trzydzieści lat, miał ciemne włosy i jasną skórę, mógł pochodzić z tej lub innej planety, nie obchodziło go to teraz. Puste oczy ich świątecznych masek patrzyły z potępieniem, jak bezsilne bóstwa opiekuńcze, spoczywające na oparciu kanapy. Przetarł ramię kobiety środkiem odkażającym, by móc wstrzyknąć wskaźnik pod skórę. Miał nadzieję, iż ta prosta czynność przywróci mu pewność siebie. Królowa przyglądała się bacznie, nic nie mówiąc, bo potrzebował ciszy.

Za zamkniętymi drzwiami nasilił się gwar; dochodziły go trochę niewyraźne, protestujące żarliwie głosy. Skulił się jak zwierzę w pułapce, oczekujące wykrycia.

- Proszę się nie obawiać, doktorze. - Królowa położyła mu na ramieniu lekką dłoń. - Moi ludzie dopilnują, by nam nie przeszkadzano.

- Jak, u diabła, dałem się na to namówić? - mruknął bardziej do siebie niż do niej. Wrócił do pracy, lecz ręce mu drżały.

- Dodatkowe dwadzieścia dwa lata młodości są bardzo przekonujące.

- Dużo mi z nich przyjdzie, jeśli spędzę je w kolonii karnej.

- Niech się pan weźmie w garść, doktorze. I tak nie uzyska pan dwudziestu dwóch lat, jeśli nie dokończy dzisiejszej pracy. Umowa wejdzie w życie tylko wówczas, gdy wśród Letniego ludu tej planety będę mieć przynajmniej jedno całkowicie normalne, sklonowane dziecko.

- Znam warunki. - Zakończył umieszczanie wskaźnika. - Mam jednak nadzieję, iż Wasza Wysokość rozumie, że w tych okolicznościach wszczepienie klonu jest nie tylko nielegalne, ale i bardzo ryzykowne. To trudny zabieg. Szansę uzyskania klonu będącego w miarę dokładną repliką pierwowzoru nie są zbyt wielkie nawet w warunkach ścisłej kontroli, nie mówiąc...

- W takim razie im więcej umieści pan dzisiaj wszczepów, tym będzie lepiej dla nas obojga. Zgadza się?

- Tak, Wasza Wysokość - potwierdził, czując do siebie pogardę. - Tak sądzę. - Ostrożnie przewrócił na plecy śpiącą kobietę i ponownie sięgnął do torby.

 


1

 

Na Tiamat jest więcej wód niż lądów, brak tu przeto wyraźnego horyzontu oddzielającego ocean od nieba; oba żywioły zlewają się z sobą. Woda spada na nie zjadliwymi szkwałami, wysysana z lśniącej powierzchni morza. Chmury przelatują jak uczucia po płomiennych obliczach Bliźniąt i strącane przez nie rozpadają się na tęcze. Dziesiątki tęcz codziennie przestały już zachwycać, nikt nie przystaje, by je podziwiać, nikt się im nie przygląda...

- To wstyd - powiedziała nagle Moon, napierając mocno na wiosło sterowe.

- Co takiego? - zapytał jej kuzyn Sparks, uchylając się, gdy wypełniony wiatrem żagiel przerzucił mu bom nad głową. Pływak łodzi zanurzył się jak latająca ryba. - To wstyd, że nie uważasz. Chcesz nas potopić?

Moon skrzywiła się, wyrwana z chwilowego nastroju.

- Och, sam się utop.

- Już mi niewiele brakuje, w tym kłopot. - Wskazał na wodę sięgającą do kostek ich wodoszczelnych butów ze skóry klee i chwycił za czerpak.

Ostatni szkwał porwał nie tylko koszyki z zapasami, ale i jego dobry humor, pomyślała. A może to tylko ze zmęczenia. Żeglowali już niemal miesiąc, posuwając się wolno wzdłuż wysepek Archipelagu Nawietrznego. Od wczoraj są już poza nim, poza zasięgiem znanych im map, kierując się przez przestwór otwartego oceanu w stronę leżących obok siebie trzech wysepek, sanktuarium Matki Morza. Ich łódź jest za mała na tak daleki rejs, a za jedynych przewodników mają gwiazdy i przybliżone mapy prądów morskich, zrobione ze splecionych patyków.

Byli jednak w równej mierze dziećmi Morza, jak i swych matek, Moon nie wątpiła też, iż Ona będzie dla nich łaskawa, wiedząc o świętym celu ich wyprawy.

Moon patrzyła na podskakującą głowę Sparksa na tle przebijającej się przez chmury ognistej tarczy jednego z podwójnych słońc Tiamat. Nagły blask rozpalił czerwienią jego włosy i rzadką, świeżo zapuszczoną brodę, rzucił na dno łodzi rozmazany cień jego szczupłego, muskularnego ciała. Westchnęła - nie potrafiła długo się gniewać, będąc w jego towarzystwie - i dotknęła łagodnie rudych, błyszczących warkoczy.

- Tęcze... mówiłam o tęczach. Nikt ich nie docenia. A gdyby ich zabrakło? - Odrzuciła kaptur cętkowanego wodoszczelnego kaftana i rozluźniła rzemyki pod szyją. Na plecy opadły jej warkocze białe jak mleko. Oczy miała barwy mgły i mchu. Patrzyła poprzez trójkątny żagiel, mrużąc oczy rozdzielała chmury od nieba, szukając łuków rozszczepionego światła, niknących w jednych miejscach, w innych podwajających się i mnożących.

Sparks wylał za burtę następną muszlę wody, nim uniósł głowę, podążając za jej wzrokiem. Pomijając nawet opaleniznę, jego skóra była za ciemna jak na wyspiarza. Tylko nad oczami o barwie zmiennej jak morze miał powieki i brwi niemal równie blade jak ona.

- Daj spokój. Tęcze będą zawsze, kuzyneczko. Póki nie zabraknie Bliźniąt i deszczu. To proste zjawisko dyfrakcji; pokazywałem ci...

Nie znosiła, gdy mówił jak tech, z tą nie zamierzoną arogancją.

- Wiem. Nie jestem głupia! - Ostro szarpnęła za miedziany warkocz.

- Au!

- Wolę jednak słuchać opowieści Babci, że to obietnica obfitości składana przez Panią, aniżeli pozbawiających je wszelkiego znaczenia gadek handlarza. Tak jak i twoich. Prawda, moje dziecko z gwiazd? Przyznaj się!

- Nie! - Odtrącił jej dłoń. - Nie śmiej się z tego, do licha! - Odwrócił się do niej plecami. Widziała w duszy, jak do białości zaciskają się jego palce na krzyżu w kole; darze przekazanym jego matce podczas ostatniego Święta przez pozaziemskiego ojca. - Matko Nas Wszystkich!

To jedno tkwiło między nimi jak ostrze - świadomość dziedzictwa, którego nie dzielił z nią ani z nikim innym im znanym. Byli Letniakami, rzadko stykali się z zamiłowanymi w techu, zadającymi się z nieziemcami Zimakami. Jednym z wyjątków były Święta, kiedy to do Krwawnika przybywali z całej planety wszyscy lubiący przygody i przyjemności. Nakładali tam maski, odrzucając różnice, by czcić okresowe wizyty Premiera i przestrzegać znacznie starszej tradycji.

Ich matki, będące siostrami, wybrały się do Krwawnika podczas ostatniego Święta i wróciły do Neith z, jak określiła to matka Moon, “żywymi pamiątkami magicznej nocy". Ich dzieci przyszły na świat tego samego dnia, matka Sparksa zmarła przy porodzie. Gdy matka Moon wypływała z flotą rybacką, opiekowała się nimi babcia. Oboje wychowywali się razem, jak bliźnięta - dziwne, odmienne bliźnięta, dorastające pod poważnym, niespokojnym wzrokiem powściągliwych, prowincjonalnych wyspiarzy. Nigdy jednak nie miała dostępu do pewnej cząstki Sparksa, nigdy nie dopuszczał jej do siebie, gdy wsłuchiwał się w gwiazdy. Potajemnie wymieniał się z wędrownymi handlarzami na techniczne błyskotki z innych planet, spędzał całe dnie na ich rozbieraniu i składaniu, w końcu wyrzucał je do morza w napadzie pogardy do siebie, wraz z ofiarami błagalnymi, splecionymi z liśćmi.

Moon skrywała przed babcią jego techowe sekrety, z wdzięcznością, że ją do nich dopuszcza, lecz też z nie okazywaną niechęcią. Z tego co wiedziała, jej ojciec mógł być Zimakiem lub nawet nieziemcem, zadowalała ją jednak przyszłość pod własnym niebem, dlatego trudno jej było zachować cierpliwość wobec Sparksa, rozdartego pomiędzy dziedzictwem matki a dziedzictwem ojca, tkwiącym wśród gwiazd.

- Och, Sparks. - Pochyliła się i położyła chłodną dłoń na jego ramieniu, masując napięte mięśnie poprzez grube ubranie i sztormiak. - Nie chciałam, przepraszam - mruknęła, myśląc przy tym: “Wolałabym wcale nie mieć ojca, niż spędzić całe życie z jego cieniem". - Nie martw się. Spójrz tam! - Za błyszczącymi w jego włosach rudymi skierkami tańczyły na oceanie błękitne. Nad falami Matki Morza wzbijały się i szybowały latające ryby, widziała już wyraźnie po zawietrznej najwyższą z trzech wysepek. Wygięta jak wąż kreska znaczyła w dali zetknięcie się morza i brzegu. - Miejsce wyboru! A tu... - mery! - W lęku i czci rzuciła im pocałunek.

Wokół nich wystawały z wody długie, giętkie, cętkowane szyje; hebanowe oczy przypatrywały się z nieodgadnioną wiedzą. Mery były dziećmi Morza, przynosiły szczęście żeglarzom. Ich obecność oznaczała, że Pani się uśmiecha.

Sparks spojrzał na Moon z nagłym uśmiechem i chwycił ją za rękę.

- Prowadzą nas do... Ona wie, dlaczego przybywamy. Naprawdę dopłynęliśmy, wreszcie zostaniemy wybrani. - Z sakwy przy pasie wyjął zrobioną z muszli piszczałkę i wydobył z niej wesołe nuty. Głowy merów zaczęły się kołysać w rytm muzyki, wtórując jej niesamowitymi gwizdami i krzykami. Stare opowieści mówią, że rozpaczają po strasznej stracie i okropnej pomyłce, każda jednak podaje inną stratę i błąd.

Moon słuchała ich muzyki, nie uważając jej wcale za smutną. Coś ścisnęło ją nagle za gardło, nie pozwalając śpiewać; przypomniała sobie inny brzeg, odległy o połowę życia, na którym para dzieci podniosła marzenie leżące u stóp nieznajomej, jak rzadka, zwinięta muszla. Muzyka i pamięć niosły ją przez czas...

...Moon i Sparks biegli boso wzdłuż nierównych murków odgradzających płytkie zagrody w porcie, między ich wąskimi ramionami jak hamak zwisała sieć. Nieczułe, pokaleczone stopy uderzały w kocie łby ścieżki, nie zważając na ostre kamienie i bryzgi lodowatej wody. Klee w zagrodach, zwykle leżące nieruchomo na porośniętym wodorostami dnie, wypływały z niezwykłym pośpiechem na powierzchnię, by śledzić przebiegające dzieci. Wytryskiwały pianę i chrząkały z głodu, lecz sieć była pusta, wypełniające ją suszone wodorosty trafiły już do zagrody rodziny podczas południowego karmienia.

- Szybciej, Sparks! - Prowadząca jak zawsze Moon szarpnęła zwisającą między nimi sieć, wlokąc niższego kuzyna jak ładunek ryb. Odrzuciła z twarzy białe kosmyki włosów, patrząc na głęboki kanał, wdzierający się w ląd daleko poza zagrody dla ryb. Posuwały się nim wysokie szczyty rozszczepionych żagli, tylko tyle widać było z floty rybackiej. - Nigdy nie dostaniemy się pierwsi do basenów! - Rozdrażniona szarpnęła mocniej.

- Śpieszę się, Moon. Jakby to przypływała moja matka! - Sparks pobiegł odrobinę prędzej, doganiając kuzynkę. - Jak myślisz, czy Babcia upiecze piernik?

Potknęła się przy skoku.

- Widziałam, jak wyjmowała garnek.

Biegli dalej po kamieniach ku błyszczącej plaży północnej i leżącej za nią wiosce. Moon przypomniała sobie śniadą, uśmiechniętą twarz matki, którą widziała ostatni raz przed trzema miesiącami. Szerokie, piaskowe warkocze piętrzyły się na jej głowie, skryte pod ciemną wełnianą czapką; gruby golf, sztormiak i ciężkie buty utrudniały odróżnienie jej od reszty załogi, gdy rzucała im ostatnie pocałunki, a łódź rybacka o podwójnym kadłubie wypływała w porannym wietrze.

Dziś wracała. Wraz z innymi rodzinami rybaków pójdą do świetlicy wioskowej, by tam ucztować i tańczyć. A potem, już w nocy, Moon skuli się na kolanach matki (choć robi się już na to za duża), ściskana mocno twardymi ramionami, patrzeć będzie na Sparksa, zasypiającego w objęciach babci. Z pieca dolatywać będą ciepłe podmuchy i szepty ognia, z włosów matki zapachy morza i statków. Babcia zacznie snuć hipnotyczną litanię do Morza, Matki ich wszystkich, zabierającego jej córkę.

Moon zeskoczyła na miękki, złotobrązowy piach plaży. Za nią dał susa Sparks, ich cienie splątały się w południowym blasku. Wpatrzona w skupisko kamiennych domów wioski i łodzie zrzucające w zatoce żagle, omal nie minęła nieznajomej, stojącej w oczekiwaniu. Omal...

Sparks wpadł na zatrzymującą się Moon.

- Uważaj, rybi móżdżku! - Wzbili nogami chmurę piasku.

Złapała go mocno, by utrzymać równowagę, powstrzymując oburzenie Sparksa wzmocnionym przez zdumienie chwytem. Wyrwał się i stanął, opadła sieć, zapomniana jak wioska, zatoka, powitanie. Moon skubała dół zrobionego w domu swetra, splatając palce z ciężką, rdzawoczerwoną przędzą.

Nieznajoma uśmiechała się do nich, jej rozjaśniona, owalna twarz, śniada od wiatru, wystawała nad starą szarą kurtką, grubymi portkami i niezgrabnymi butami noszonymi przez wyspiarzy. Nie była jednak ani z Neith, ani z żadnej innej wyspy...

- Czy... czy wyszłaś z Morza? - wydyszała Moon. Sparks stanął obok.

Kobieta wybuchnęła śmiechem, który rozbił jak szybę wrażenie niesamowitości.

- Nie... tylko je przebyłam, na statku.

- Czemu? Kim jesteś? - zapytali razem.

Odpowiadając im obojgu, kobieta wyciągnęła zawieszony na łańcuszku medalion - w drucianej koniczynce, jakby splecionej z haczyków do wędki, błyszczało ponurym, mrocznym pięknem gadzie oko.

- Czy wiecie, co to jest? - Opadła jednym kolanem na piasek, wyrzucając przed siebie czarne warkocze. Dzieci podeszły bliżej, by się przyjrzeć.

- Sybilla... ? - szepnęła nieśmiało Moon, widząc kątem oka, jak Sparks ściska swój medal. Potem patrzyła tylko na kobietę, wiedząc, dlaczego jej ciemne, zniewalające oczy zdają się otwierać na nieskończoność. Sybille były ziemskimi wyrazicielami nadprzyrodzonej mądrości, wybranymi przez samą Panią, potrafiącymi dzięki swemu charakterowi i wyszkoleniu wytrzymać trudy świętych odwiedzin.

Kobieta przytaknęła.

- Jestem Clavally Bluestone Letniak. - Przycisnęła dłonie do skroni. - Pytajcie, a odpowiem.

Milczały, oszołomione świadomością, że może odpowiedzieć na każde pytanie, jakie tylko przyjdzie im do głowy, że ustami Clavally odezwie się sama Pani, wprawiając sybillę w trans.

- Żadnych pytań? - Porzuciła formalności, odpędzając je dobrym humorem. - Powiedzcie więc, kim jesteście, skoro wiecie już wszystko?

- Jestem Moon - powiedziała dziewczynka, odrzucając grzywkę. - Moon Dawntreader Letniak. To mój kuzyn, Sparks Dawntreader Letniak... wiem za mało, by pytać o cokolwiek! - dodała żałośnie.

- Ja zapytam. - Sparks podszedł bliżej, wyciągając medal. - Do czego to służyło?

- Wprowadzenie... - Clavally wzięła medal w ręce, krzywiąc się lekko i mrucząc. Jej oczy zmieniły się w zadymione kryształy, skakały dziko jak u śniącego, palce zaciskały się na krążku. - Znak Hegemonii: dwa krzyże w kręgu symbolizującym wieź Kharemough z siedmioma podległymi mu planetami... medal otrzymany za chwalebną służbę podczas powstania Kispah: “Czego inni szukali, ten osiągnął. Naszemu umiłowanemu synowi Temmonowi Ash wini Sirusowi, dnia 9:113:07". Sandhi, oficjalny język Kharemough i Hegemonii... koniec analizy. - Głowa jej opadła, pchana niewidzialną siłą. Osunęła się wolno na kolana, westchnęła i usiadła. - Już.

- Ale co to znaczył - Sparks spojrzał na krążek bujający się nadal na jego kurtce. Minę miał niepewną.

Clavally pokręciła głową.

- Nie wiem. Pani mówi przeze mnie, a nie do mnie. To Przekaz - tak to już jest.

Sparksowi drżały usta.

- Hegemonia - wtrąciła się szybko Moon. - Co to jest, Clavally?

- Pozaziemcy! - Oczy Clavally rozszerzyły się lekko. - Sami nazywają się Hegemonią. A więc to jest z innej planety... Nigdy nie byłam w Krwawniku. - Znów spojrzała na medal. - Jak to się tu znalazło, tak daleko od portu gwiezdnego i Zimaków? - Popatrzyła na ich twarze. - Jesteście dziećmi radości, prawda? Wasze matki poszły razem na ostatnie Święto i miały szczęście wrócić z wami... i z tą pamiątką?

Sparks przytaknął, bojąc się tak samo logiki dorosłych, jak i transów zsyłanych przez Panią.

- Czyli... mój ojciec nie jest Letniakiem, a nawet nie z Tiamat?

- Tego nie potrafię powiedzieć - odparła Clavally wstając. Moon dostrzegła dziwną troskę, z jaką patrzyła na Sparksa. - Wiem jednak, że dzieci radości są szczególnie błogosławione. Czy wiecie, dlaczego tu jestem?

Pokręciły głowami.

- Czy wiecie, kim chcecie być po dorośnięciu?

- Chcemy być razem - odpowiedziała Moon bez namysłu.

Wywołało to znowu radosny śmiech.

- Dobrze! Wędruję po Nawietrznych, by zwracać się do wszystkich młodych Letniaków, którzy jeszcze nie ułożyli swego życia, przypominać im, że Morzu służyć można nie tylko będąc rybakiem czy rolnikiem, że jak ja mogą czcić Panią, służąc innym ludziom jako sybille. Niektórzy z nas rodzą się ze specjalnym nasieniem w sobie, czekającym, aż dotknie go Pani, pobudzając do wzrostu. Gdy oboje dorośniecie, może usłyszycie Jej wezwanie i popłyniecie na miejsce wyboru.

- Och. - Moon lekko zadrżała. - Chyba słyszę je teraz! - Przycisnęła zimne dłonie do skaczącego serca, w którym kiełkowało nasienie marzenia.

- Ja też, ja też! - krzyczał niecierpliwie Sparks. - Czy możemy popłynąć teraz, razem z tobą, Clavally?

Nagły podmuch wiatru skłonił Clavally do naciągnięcia kaptura kurtki.

- Nie, jeszcze nie. Poczekajcie trochę, aż będziecie pewni wezwania.

- Jak długo?

- Miesiąc?

Położyła ręce na ich drobnych ramionach.

- Raczej kilka lat.

- Lat! - zaprotestowała Moon.

- Wtedy będziecie pewni, że to nie krzyk morskich ptaków słyszycie. Pamiętajcie jednak zawsze, to nie wy wybierzecie Panią, lecz Pani was. - Spojrzała znowu na Sparksa, niemal ostro.

- Zgoda. - To spojrzenie nie spodobało się Moon, śmiało wyprostowała ramię pod dłonią Clavally. - Zaczekamy. I zapamiętamy.

- A ter...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin