Ian Cameron Esslemont - Powieść malazańska - Noc noży.doc

(1270 KB) Pobierz
a

„Malazańska Księga Poległych":

 

 

Ogrody księżyca

Bramy domu umarłych

Wspomnienie lodu: Cień przeszłości

Wspomnienie lodu: Jasnowidz

Dom łańcuchów: Dawne dni

Dom łańcuchów: Konwergencja

Przypływy nocy: Misterny plan

Przypływy nocy: Siódme zaklęcie

Łowcy kości: Pościg

Łowcy kości: Powrót

 

 

„Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu":

 

Krwawy trop

Zdrowe zwłoki

 

 

 

 

 

 

 

 

Ian Cameron Esslemont

 

 

 

 

Noc Noży

 

Powieść malazańska

 

 

 

PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ JAKUSZEWSKI

 

 

Wydawnictwo MAG

 

Warszawa 2007

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wstęp

 

 

Świat Malazu zrodził się w roku 1982 i od tej chwili jego historia powoli nabierała kształtu. Na letnich wykopaliskach i podczas zim spędzanych w Victorii, podczas kursów pisania kreatywnego, w Winnipeg i na Saltspring Island - wszędzie, gdzie ścieżki Iana (Cama) Esslemonta i moja krzyżowały się, choć na krótki czas. Napisaliśmy wspólnie pewną liczbę scenariuszy filmowych i nie ulegało wątpliwości, że nasze talenty się uzupełniają. Gdy nie zajmowaliśmy się pisaniem, toczyliśmy kampanie RPG rozgrywające się w świecie Malazu.

Kiedy nasunęła nam się myśl, by spróbować wykorzystać ów świat w literaturze, wydawało się nam oczywiste, że podzielimy się rozległą historią, jaką z biegiem lat stworzyliśmy. Tak też się stało. Od chwili opublikowania Ogrodów księżyca dochodziły mnie głosy fanów pragnących się dowiedzieć czegoś o dawnym imperium, imperium cesarza Kellanveda i jego towarzysza Tancerza. Raz po raz pytali mnie, czy napiszę coś o tych wczesnych latach historii imperium. Albo o Karmazynowej Gwardii. Zawsze stanowczo odpowiadałem „nie". Powód powinien być już teraz oczywisty.

To ogromny fikcyjny świat, za duży, by jedno życie wystarczyło do jego opisu. Ale dwa życia... to, co innego. Zadedykowałem Ogrody księżyca Ianowi C. Esslemontowi z dopiskiem „za wspólnie zdobywane światy". Nie sądzę, bym mógł jaśniej wyrazić swą intencję. Co prawda, minęło trochę czasu, nim ukazała się ta książka, pierwsza z napisanych przez Cama opowieści o Malazie. Nasze drogi rozeszły się na pewien czas i Cam miał na głowie inne sprawy: rodzinę, studia doktoranckie i tak dalej. Nie traciłem jednak wiary, zawsze byłem przekonany, że czeka nas wspaniała niespodzianka. Ta książka, Noc noży, jest jedynie pierwszą z opowieści Cama umiejscowionych w świecie, który wspólnie stworzyliśmy przed laty.

Noc noży nie jest fanfikiem. Świat Malazu powstał dzięki dialogowi, nasze gry miały powieściowy charakter, a z powodu swych tematów często bywały tragiczne i brutalne. Pojawiał się w nich też humor, przeważnie absurdalny. Prześcigaliśmy się nawzajem w niedopowiedzeniach i groteskowych nonsensach, świadomie też kontestowaliśmy wytarte klisze gatunku. Taki właśnie duch przesyca wszystkie moje powieści dziejące się w malazańskim świecie, podobnie jak pisarstwo Iana Esslemonta. Niemniej książka, którą trzymacie w rękach, ma własny styl, przemawia indywidualnym głosem. Cała opowieść rozgrywa się w ciągu jednej doby i jest fascynująca. Czytelnicy moich książek rozpoznają świat, w którym jest umiejscowiona akcja, z jego mroczną atmosferą, ujrzą w postaciach występujących w Nocy noży kolejnych graczy wplątanych w ten sam gobelin, poznają jeszcze jeden krwawy fragment fikcyjnej historii. A będzie ich znacznie więcej.

Po dziś dzień kontynuujemy pracę nad historią malazańskiego świata, dopracowujemy szczegóły, uzupełniamy kolejność wydarzeń, dyskutujemy o motywach i podtekstach, dbamy o zachowanie spójności. Pilnie pracujemy nad chronologią i losami niezliczonych postaci. Wielu z nich żaden z czytelników jeszcze nie spotkał. Rozmawiamy też o przebiegłych planach, a czytelnicy Malazańskiej księgi poległych świetnie wiedzą, że można ich w niej znaleźć bardzo wiele.

Na początku malazańskiej serii pisałem ją dla jednego czytelnika. Dla Cama. A on mi się odwzajemnił. Nasz dialog trwa i teraz pojawiło się wielu innych odbiorców, którzy wreszcie mogą wysłuchać obu stron naszej konwersacji.

Mamy nadzieję, że będą się dobrze bawić.

Steven Erikson

Winnipeg, rok 2004

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Poświęcam tę powieść Steve'owi, który uczynił nasz świat realnym.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

Morze Sztormów na południe od Malazu

Pora Osserca

1154 rok snu Pożogi

96 rok Imperium Malazańskiego

Ostatni rok panowania cesarza Kellanveda

 

 

 

Trójmasztowiec Sen Rheni mknął na północny- wschód pod pełnymi żaglami. Kapitan Murl zaciskał dłonie na rufowym relingu, obserwując zbliżający się sztorm. Przeciążone do granic możliwości deski kadłuba poskrzypywały złowrogo, a liny śpiewały, wydając wysokie dźwięki, jakich Murl nigdy w życiu nie słyszał.

Sztorm rozpościerał się od południa niczym ściana nocy, nieprzerwana linia czarnych, skłębionych chmur wiszących nad smaganymi wichrem falami. To jednak nie burza niepokoiła kapitana Murla, bez względu na to, jak nienaturalne byłoby jej pochodzenie. Sen Rheni pływał już po najburzliwszych wodach znanych jakatańskim pilotom, od Morza Kalt na północy aż po słynne z porywistych pasatów wody na południe od Stratemu. To lazurowe iskry rozbłyskujące jak sople pośród fal u podstawy czoła burzy sprawiały, że strach zapuszczał palce w jego duszę. Nikt, kto widział je z tak bliska, nie wrócił żywy.

Murl i inni piloci zwali te istoty po prostu Jeźdźcami. Dla reszty ludzi były morskimi demonami albo Jeźdźcami Sztormu. Owe zrodzone z morza i lodu stworzenia uważały wąski przesmyk, którym płynął żaglowiec, za swój i nikomu nie pozwalały tędy przepływać. Jedynie jakatańscy przodkowie Murla wiedzieli, jakie ofiary należy złożyć, by móc się przedostać najkrótszą trasą na morza leżące na południe od wyspy Malaz. Dlaczego więc Jeźdźcy ich ścigali? Co zwabiło ich tak daleko na północ?

Murl odwrócił się plecami do gwałtownego wichru. Jego starszy kuzyn, Wybite Oko, starał się zachować kontrolę nad wielkim kołem sterowym. Rozstawił szeroko nogi, a jego ramiona drżały z wysiłku.

-  Czyżbyśmy zapomnieli o jakiejś ofierze?! -  zawołał, przekrzykując wiatr.

Jego kuzyn potrząsnął głową, nie spuszczając jasnoniebieskiego oka z fal przed dziobem.

- Nie! - odkrzyknął. - Złożyliśmy wszystkie. - Łypnął ze złością przez ramię. -  Oprócz ostatniej.

Murl oddalił się zatrwożony i przeszedł na śródokręcie, posuwając się ręka za ręką wzdłuż sztormliny. Pokład pokryła już zdradliwa warstwa lodu. Niesione szkwałem okruchy szronu były ostre jak igły. Szyja i dłonie kapitana zrobiły się zupełnie czerwone. „Wszystkie oprócz ostatniej". Tego rytuału nigdy dotąd nie odprawiał. Na zimne objęcia Chema, wszyscy w załodze byli jego krewniakami! Przypomniał sobie ten jeden raz, gdy był świadkiem rytuału: czarnowłosa głowa biednego chłopaka kołysała się na falach, a blade ręce pruły rozpaczliwie wodę. Zadrżał z zimna, a także od czegoś gorszego. Na to nie potrafi się zdobyć.

Murl przykucnął obok smukłej sylwetki przywiązanej do grotmasztu. Kobieta osunęła się bezwładnie, jakby spała. Wyciągnął odrętwiałą od zamarzających bryzgów dłoń i pogłaskał blady policzek.

Ach, Rheni, moja droga. Tak mi przykro. Tego było dla ciebie za wiele. Któż zdołałby uspokoić taki sztorm?

Rozległ się trzask pękającego lodu. Pierwszy oficer Hoggen łupnął mocno o maszt i objął go ramieniem.

-  Mam kazać szykować broń?

Murl stłumił szalone pragnienie śmiechu. Popatrzył uważnie na Hoggena, by się upewnić, że pierwszy oficer mówi poważnie. Niestety, na to wyglądało. W jego brodzie błyszczał biały szron, a oczy były pozbawione wyrazu. Można by pomyśleć, że już nie żyje. Murl jęknął w duchu.

-  Zrób to, jeśli musisz. - Zerknął na szczyt masztu. Ktoś siedział na rei, ściskając grotmaszt nogami. Jego spodnie, koszulę i ramiona pokrywała lśniąca warstwa lodu. -  I każ młodemu Kretowi zleźć na pokład.

-  Chłopak nie reaguje na polecenia. Chyba odwalił kitę z zimna.

Murl zacisnął powieki, by osłonić oczy przed morską pianą. Uścisnął mocno maszt.

-  Zwalniamy -  zauważył Hoggen bezbarwnym głosem.

Kapitan ledwie go słyszał w szumie wiatru. Czuł, że mokre łachy wyciągają z niego ciepło i życie. Drżał niepowstrzymanie.

-  Na żaglach jest lód. Zaraz się zerwą.

-  Trzeba go strącić młotkami.

-  Jak chcesz, to spróbuj.

Hoggen zakasłał ochryple i zaczął się oddalać od masztu. Murl nadal się go trzymał. Pomyślał, że najlepiej będzie, jeśli zakończy życie w tym miejscu, obok Rheni, na statku, który nazwał na jej cześć. Można powiedzieć, że otaczała go rodzina, nawet wierny marudny Hoggen był z nim spowinowacony przez małżeństwo. Murl spojrzał w dół. Jakże pragnął pogłaskać ją po długich, czarnych włosach, które drżały na wietrze z cichym stukiem zamarzniętych na nich sopli.

-  Jeździec z prawej burty! -  rozległ się czyjś głos.

Oszołomionego Murla zdziwiło, że ktoś jest jeszcze na tyle przytomny, by podnieść alarm. Spojrzał w tamtą stronę.

Mijały ich fale dwukrotnie wyższe od masztów Snu Rheni. Ich grzbiety lśniły od zamarzniętej piany. Nagle Murl go ujrzał. Lśniąca szafirowa postać wynurzała się ponad wodę. Miała hełm i zbroję, a u jej biodra sterczała długa lanca z wyszczerbionego lodu. Jej wierzchowiec był pół zwierzęciem, pół spienioną falą. Kapitanowi wydawało się, że istota zwróciła ku niemu ciemne, niezgłębione oczy, spoglądające spod policzków łuskowego hełmu z lodu. Potem, równie niespodziewanie, Jeździec zanurkował, wracając we wzburzone odmęty. Ten widok przypomniał Murlowi błękitne wieloryby gamen, wyskakujące nad wodę przed dziobem statku. Nieco dalej wynurzył się drugi jeździec, a po nim trzeci. Mknęli na falach obok Snu Rheni, nie zwracając uwagi na statek. Czy to byli mężczyźni ze starożytnej rasy Jaghutów, jak twierdzili niektórzy? Przyglądał się im z dziwną obojętnością, jakby wszystko to spotykało kogoś innego.

Jeden z marynarzy, Larl, wsparł się o reling i uniósł kuszę, celując w najbliższego Jeźdźca. Bełt przemknął daleko od celu. Murl pokręcił głową. Po co się trudzić? I tak byli już trupami. Nie mogli nic zdziałać. Nagle kapitan przypomniał sobie o skorpionie, którego mieli na rufie. Puścił maszt i powlókł się w tamtą stronę. Wybite Oko nadal stał sztywno przy sterze, rozpościerając ramiona i wpatrując się przed siebie. Murl otoczył jedną ręką zamontowaną na podwyższeniu broń i chwycił za korbę. Żelazo sparzyło mu dłoń, jakby było rozgrzane do czerwoności. Gdy szarpał się z mechanizmem, skóra schodziła mu płatami.

-  Czego od nas chcą?! -  zawołał do Wybitego Oka. Łzy zamarzały mu pod powiekami, oślepiając go. Korba nawet nie drgnęła. Oderwał dłoń od żelaza. Zwisające z niej strupy zamarzniętej krwi wyglądały jak strzępy czerwonej tkaniny. Wybite Oko nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił. Murl skoczył do steru i wsadził rękę między szprychy koła.

Wybite Oko już nigdy mu nie odpowie. Sternik stał sztywno za kołem Snu Rheni, wpatrując się w zapadającą noc. Jego jedyne oko zaszło szronem, a koszula i spodnie grzechotały na wietrze, sztywne jak deski.

Przerażony Murl wpatrzył się w jego wbite obojętnie w nieznaną dal oko i wyczytał w nim odpowiedź. Jeźdźców nic nie obchodził statek. Przybyli tu z innego powodu, odpowiadając na jakiś nieludzki zew. Byli armią najeźdźców, mknącą na północ, by rzucić całą swą moc przeciwko temu, co przez tak długi czas zamykało ich w wąskim przesmyku. Przeciwko wyspie Malaz.

Statek jęczał jak udręczona bestia. Obciążony lodem dziób pochylił się i zniknął pod falami. Nagły wstrząs odrzucił Murla od steru. Gdy piana opadła, Wybite Oko samotnie prowadził zamarznięty grób na północ. Sztywne żagle spadły z masztów i się roztrzaskały. Maszty i pokład były skute lodem jak szczyt wyniosłej turni, lecz statek wciąż płynął przed siebie, kołysząc się na falach.

Sztorm nadal mknął na północ jak fala, która ciągnęła się od horyzontu po horyzont. Z mrocznego serca burzy wyłoniła się flotylla szmaragdowych gór poprzeszywanych głębokimi rozpadlinami. Pokrywający ich szczyty śnieg lśnił w dogasającym blasku zmierzchu.

Góry sunęły naprzód niby niepowstrzymane machiny oblężnicze zdolne zgruchotać całe kontynenty. U ich boków pędzili Jeźdźcy, kierując lance na północ.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ścieżka pośród cienia

 

Nad równiną pokrytą ubitym piaskiem dął lekki wietrzyk. Tu i ówdzie sterczały z niego czarne wulkaniczne skały, a nad nimi tańczyły obłoczki pyłu barwy ochry, które powoli znikały, by znienacka pojawić się w innym miejscu. Horyzont ze wszystkich stron wyglądał tak samo, monotonny i jednostajny. Po płaszczyźnie kuśtykała powoli jakaś postać.

Mały wir powietrzny dogonił nagle wędrowca niczym żądny zabawy towarzysz, zasypując go obłokami piasku koloru umbry. Postać szła spokojnie naprzód. Nie uniosła nawet ręki ani nie odwróciła głowy. Wir pomknął dalej swą spiralną trasą, która nie zmierzała donikąd. Wędrowiec szedł prosto przed siebie. Jego chroma prawa noga przy każdym kroku zostawiała w piasku głęboki ślad.

Wędrowca spowijały wystrzępione resztki czegoś', co mogło ongiś być grubym płaszczem, włożonym na łuskową zbroję. Z jego gołych, wysuszonych ramion zostały tylko pokryte stwardniałą skórą kości. Pod zaśniedziałym hełmem z brązu widać tylko było puste otwory oczu, głęboką jamę nosa oraz wyschnięte wargi odsłaniające próchnicze zęby. Na plecach dźwigał zardzewiały miecz.

W oddali pojawiła się jakaś ciemna plamka, ale postać nadal brnęła przed siebie pod przesłoniętym mgiełką niebem. Wysoko w chmurach krążyły przypominające ptaki sylwetki. Wędrowiec zatrzymał się tylko raz. Spojrzał w bok i zamarł na chwilę w bezruchu. Na horyzoncie coś się zmieniło. Na granatowym niebie rozbłysło słabe, srebrne światełko przypominające miraż odległych gór. Postać wpatrywała się w nie przez chwilę, po czym ruszyła w dalszą drogę.

Odległa plamka przerodziła się powoli we wzgórek, a wzgórek w menhir. Wędrowiec do...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin