Stanisław Strumph-Wojtkiewicz - ,,Zdobywcy przestworzy''.pdf

(1574 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Strumph-Wojtkiewicz Stanisław
Zdobywcy przestworzy
OD AUTORA
Zamieszczone w niniejszej książce reportaże, felietony, wywiady i opowiadania pochodzą częściowo z
lat 1926—1939, kiedy autor — jako literat, dziennikarz i sportsmen — „na gorąco" dzielił się z
publicznością swoimi burzliwymi wrażeniami z dziedziny lotnictwa. Później, jaky oficer prasowy, autor
spokojniej już zapisał w notatniku dramatyczne dzieje walk powietrznych w latach 1939—45.
Przeznaczając dziś do druku drobną część tych wrażeń i notatek, autor pragnie czytelnikom
przypomnieć o sławnych wydarzeniach i nazwiskach z czasów dla lotnictwa pionierskich, kiedy także i
polskie życie lotnicze szybko a nawet żywiołowo się rozwijało po długim okresie niewoli — i to
pomimo trudności stawianych przez ówczesne sfery oficjalne.
Następnie chodziło autorowi o ukazanie, choćby w skrócie, zasługi polskiej młodzieży lotniczej
podczas wojny.
Autor osobiście uprawiał sport szybowcowy i motorowy — stąd nieco miejsca udzielono wrażeniom
bezpośrednim.
Część zawartego w książce materiału była drukowana przed wojną w dziennikach „Kurjer
Warszawski" i „Polska Zbrojna", oraz w różnych tygodnikach jak np. „Lot Polski".
Historia o Lindberghu i jego prekursorach wyszła w broszurze „Roju", a historia przelotu nad
Atlantykiem braci Adamowiczów ukazała się w roku 1934 w wydaniu książkowym u Arcta.
Relacje z wojny 1939—1945 ukazują się po raz pierwszy. Oprócz drobnych a koniecznych uzupełnień,
oraz zastosowania pewnych skrótów i poprawienia pisowni, zmian w tekście nie dokonano, a to w
przekonaniu, że autentyczne reportaże będą dla Czytelnika bardziej wymowne i ciekawe, niż
opracowania, które by uległy nadmiernym retuszom. Książka niniejsza nie rości sobie poza tym
pretensji do całości obrazu — jest to prosta lektura na temat zdobywców przestworzy. Dla Czytelnika
dzisiejszego sprawy te będą przypomnieniem, lub — niekiedy — nowością...
WARSZAWA—TOKIO—WARSZAWA
(Relacja uczestnika)
2—5 października 1926 roku
Jeden z najlepszych mechaników polskich wojsk lotniczych, uczestnik wielkich raidów:
śródziemnomorskiego z pułk. Raysjrim i syberyjsko-japońskiego z kpt. Orlińskim, kawaler „Krzyża
zasługi" i „Orderu Wschodzącego Słońca", sierżant Leonard Kubiak — opowiada o tym wspaniałym
raidzie:
Z Warszawy wylecieliśmy dnia 27-go sierpnia o godz. 4-ej rano. Na lotnisku nikt nas, prócz moich
kolegów-mechaników, nie żegnał. Wyjeżdżałem pełen jak najlepszych myśli, pewny motoru, z którym
zaprzyjaźniłem się już podczas raidu pułk. Rayskiego. Założyłem do cylindrów moje własne, doskonałe
świece J.A.M., które mi podarował w Paryżu pewien znajomy inżynier. Po 5V2 godzinach lotu byliśmy
już w Moskwie. Rozpalone na lotnisku ogniska wskazywały nam drogę, a ich dym kierunek wiatru.
Wśród tych, z którymi spędziliśmy na lotnisku kilka godzin odpoczynku, był doskonały pilot sowiecki
Gromow, który latał już do Japonii. Rozmowa toczyła się o marszrucie i o tym, gdzie szukać lotnisk w
miastach, przez które mieliśmy lecieć.
Tegoż dnia ruszyliśmy dalej. Ciemność i mgła wprawiły nas w kłopot: lecieliśmy wzdłuż Wołgi nie
mogąc odnaleźć lotniska w Kazaniu, pozbawieni możności za-
7
wrócenia, z obawy, aby nie stracić w okropnym wietrze, wiejącym z tyłu, równowagi. Wreszcie
uratowały nas ogniska. Wylądowaliśmy przy drewnianym hangarze. Komendant garnizonu zabrał nas
do miasta. Ale musiałem kilka godzin spędzić wieczorem i z rana — przed odlotem — nad
doprowadzeniem motoru do stanu perfekcji. Pogoda była niemożliwa.
Dopiero o godz. 7 rano w niedzielę wystartowaliśmy, wzbiwszy się ponad chmury, do Omska.
Wzgórza Uralu minęły niepostrzeżenie dla mnie. Przebijając się z powrotem ku ziemi, z trudem
dostrzegliśmy nasz drogowskaz — pasemko szyn kolejowych. Dymiąca lokomotywa wskazywała
kierunek lotu. Wylądowaliśmy. Do późnej nocy, przy ręcznej latarce, korzystając z pomocy
przysłanego z Nowo-Sybirska mechanika, pracowałem przy motorze. Żona pewnego pilota z
„Awiachimu" przynosiła benzynę w wiadrach.
Do Krasnojarska nad wielką rzeką Jenisejem, gdzie stał samotny, płócienny/ skromny hangar
przybyliśmy szybko i szczęśliwie. Mój Lorraine-Dietrich sprawował się bez zarzutu, ku zadowoleniu
kpt. Orlińskiego.
W dalszej drodze rzucało nas okropnie nad głębokim Bajkałem, którego boją się tam wszyscy, i który
istotnie jest nawiedzany przez wieczny wicher. Widoki były nadzwyczajne i niezwykłe w swojej grozie.
W Czycie dopomógł mi pewien Polak. Mogłem nareszcie powierzyć komuś robotę i odpocząć sobie
choć jeden wieczór. Nie taka to wesoła rzecz — cały dzień wsłuchiwać się, czy motor dobrze idzie i
wąchać, czy panewki nie topią się, lub oliwa nie kopci — a wieczorami, nocami i o 3-ej z rana
majstrować, naprawiać, kombinować przy maszynie. Ale lubię to — pomimo wszystko.
Jakie przyjęcie było w Charbinie, o tym już prasa pisała. Liczna kolonia polska zarzuciła nas tak obficie
8
kwiatami, że z trudem opuściliśmy maszynę. Płakano z radości, dumy, entuzjazmu, rozczulenia. Kilka
oddziałów wojska, Czan-Chuan-Sian, pieniący się szampan, okrzyki, przyjęcia, „Gospoda polska"...
2 września o godz. 8-ej z rana — do Mukdenu. Małe, niepozorne* miasteczko.
I dopiero dnia następnego — kłopot. Lecimy wąskim wąwozem do Heidżio. Mgła, olbrzymie góry,
miesz-
Trasa lotu Orlińskiego i Kubiaka — Warszawa — Tokio — Warszawa (1926).
kańcy chatek i szałasów patrzą na nas z góry. Wtem przed nami — ściana skalna, ginąca w chmurach.
Zawracamy.
I po raz drugi r— to samo — znów mgła. Ani rusz wydostać się z tego Mukdenu. Podobnie jak w
czasie pobytu w pałacu Czang-So-Lina, do którego pięć bram prowadzi, a przy każdej warta z
bagnetami. Wreszcie, po trzecim starcie, wyminęliśmy góry i ponad morzem lecieliśmy do Heidżio na
Korei.
W Heidżio — upał, niepomyślne biuletyny meteorologiczne, grożący taifun, serdeczne przyjęcie u
miłych lotników japońskich, stare grobowce.
W niedzielę — do Tokio. Nad morzem przeszliśmy pomyślnie. Lotnik japoński Abe, który wystartował
na nasze spotkanie, musiał opuścić się około Osaki i tajfun porwał mu samolot. Ponad świętą górą
Fudżijama zro-
biliśmy piękny wiraż zaglądając do krateru z wysokości 5000 m. Przed Tokio snują się wielkie dymy!
Szukamy na próżno lotniska. Wylądowaliśmy o 20 km od miasta, na małym lotnisku. Tu dogonili nas
lotnicy japońscy, splanowali około nas, a następnie poprowadzili do Tokio. Wylądowaliśmy wśród
szalonego entuzjazmu wielkich tłumów wznoszących okrzyki na cześć Polski. Kilkaset dzieci
powiewało flagami polskimi i japońskimi. Pogoda była śliczna. Attache pułk. Jędrzejewicz powitał nas.
Samochodami udaliśmy się do kasyna oficerskiego na posiłek, a potem, wśród owacji ludności, do
wspaniałego hotelu „Imperial". Powitał nas tam olbrzymi napis: „Niech żyją dwaj polscy awiatorzy".
Otoczeni niesłychaną uprzejmością i względami, 5 dni następnych spędziliśmy na zwiedzaniu,
wizytach, bankietach, uroczystościach. Mnóstwo pięknych prezentów...
Myślę, że najmilszych przyjaciół lepiej by przyjąć nie można...
Pułkownik Yamawaki roztoczył nad nami prawdziwie niezmordowaną opiekę. Jesteście ciekawi, co
widziałem w Tokio? Świątynię, gdzie składa się na ołtarzu gałązkę, a dostaje ciastko, które zjadłem
zaraz,, bo się kruszyło. Wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej. Byliśmy na przyjęciu u princa Kuni,
który dał nam dwie złote odznaki lotnicze i u ministra, gdzie udekorowano nas orderami
„Wschodzącego słońca". Szczycę się niezmiernie tą rzadką, trudną do osiągnięcia, odznaką.
Tymczasem na lotnisku mechanicy japońscy doprowadzili do nadzwyczajnej czystości i porządku nie
tylko samolot i motor, ale nawet moje mauzery. W japońskich restauracjach nie umiałem jeść ryżu
pałeczkami i prosiłem o widelec. Pokazano nam film obrazujący nasz przyjazd, powitanie,
dekorowanie, odznaczanie. A gejsze?... No, te są po prostu nadzwyczajne. W ogóle — do-
10
broci i uprzejmości moglibyśmy się od Japończyków uczyć.
Na pewnym przyjęciu na 60 osób grano utwory Paderewskiego. Menu było napisane po japońsku i po
polsku. Obejrzałem laboratorium aerodynamiczne. Był wściekły upał. Dnie mijały szybko.
A fryzjerzy tokijscy golą — na leżąco...
Noc z 10-go na 11-y września przespaliśmy na lotnisku, aby wczesnym rankiem, jeszcze przed
wschodem słońca wyruszyć. Przelot z Tokio do Heidżio — to nie żarty. Pierwsi odbyliśmy tę drogę, jak
się później okaże — nie zawsze bezpieczną.
Już z wieczora zaczęły zjeżdżać się samochody tych, co chcieli być przy naszym odlocie. Maszynę
zastaliśmy wyciągniętą up/zejmie na koniec pola, skąd należało startować. Sprawdziłem po raz
ostatni; wszystko było w idealnym porządku. Oślepiały nas co chwila pistolety fotograficzne,
tryskające magnezjowym światłem. Zgubiłem przy starcie okulary. Ogromny okrzyk pożegnalny
zagłuszył niemal szum motoru. Cieszyłem się, że podróż zaczyna się na nowo. Trzeba dodać, że od -
Japończyków wzięliśmy nowe śmigło, zastępując nadpęknięte nasze — i opony, przy których nieraz
miałem tyle roboty, co przy motorze.
Pod Breguetem zalśniło morze... I tu rozpoczęły się nasze prawdziwe kłopoty.
M 1
v
*
Minąwszy pomyślnie przestrzeń między Tokio a wybrzeżem, wpadliśmy nad morzem w deszcz i mgłę.
Po dłuższym kręceniu się w miejscu, oślepli w nieprzeniknionych zasłonach szarugi, cofnęliśmy się do
Japonii, próbując wyszukać nad brzegiem jakieś możliwe miejsce do
11lądowania. Już pierwszy zatem etap powrotnej drogi nie zaczął się pod znakiem powodzenia, które
służyło nam w drodze do Tokio. Podróżowaliśmy w ogromnie niesprzyjającym pod względem pogody
czasie.
Szukając zatem miejsca — wylądowaliśmy na małym lotnisku w Okayama. Przy tym pękła opona.
Naprawiłem ją, po czym udaliśmy się, po zasięgnięciu szczegółowych informacji, do odległego o
godzinę lotu Osaka.
Sierżant Kubiak pokazał mi upominek, wyjaśniając: Ten złoty brelok dostałem tam w prezencie od
pewnego markiza.
A trzeba panu wiedzieć,' że w Japonii, przy ofiarowaniu prezentu, na znak że przedmiot nie jest
nabyty, dają złożony kawałeczek papieru z jakąś zasuszoną trawką w środku...
Feralnego dnia, bo 13-go, wyruszyliśmy z Osaki lecąc do Heidżio. Nawet na wysokości 4 000 m
dokuczał deszcz i gęsta mgła. Mieliśmy jeszcze z 300 km do zrobienia po przeszło 4-godzinnym locie,
gdy straciliśmy kierunek. Wokoło i w górze chmury, w dole morze. Dostrzegliśmy wreszcie jakąś
wysepkę, i myśląc, że to jest fort japoński, nad którym, jak uprzedzano, nie wolno przelatywać,
wzięliśmy kurs w prawo. Lecieliśmy dość długo, aż zaniepokojony odkryłem, że kierujemy się na
północ, wprost w morze, a nie w stronę Korei. Po chwili namysłu kpt. Orliński podzielił moje zdanie i
skręcił w lewo, po czym doszliśmy nad ląd azjatycki. Jestem dumny, że udało mi się w ten sposób
ocalić naszą wyprawę przed niepowodzeniem — a raczej — przed znalezieniem się na dnie
Japońskiego Morza.
Tymczasem w tych wędrówkach wyczerpała się benzyna. I tu byłem pomocny kapitanowi, gdyż w
czasie lotu wypatrzyłem wśród gór i lasów dogodny teren do lądowania. Zawróciliśmy tam i na
ostatnich kropelkach ben-
12
zyny kpt. Orliński wylądował tak pewnie i śmiało na małym terenie, że 26 pułk japońskiej artylerii,
stacjonujący (niedaleko, wziął nas z początku za lotników japońskich.
Trzeba tu zaznaczyć, że wylądowaliśmy na manewrowym lotnisku Japończyków, może jedynym w
tych okolicach, o poszarpanej powierzchni.
Ujrzawszy nasze ordery „Wschodzącego słońca" domyślili się od razu kim jesteśmy i radość ich była
niekłamana. Dnia tego — po raz pierwszy w życiu — jechałem konno... Trzebaż było aż Korei, ażeby
tego spróbować!
Z Seulu przybyli dziennikarze. Daliśmy telegram do Heidżio z prośbą o benzynę i olej rycynowy.
Wszędzie wiedziano o naszej podróży, a przez władze i osoby prywatne byliśmy traktowani tak
serdecznie, jak u nas chyba żadnego cudzoziemca się nie traktuje.
Lot do Heidżio odbył się dnia 14-go września. Zaraz 15-go wzięliśmy kierunek wprost na Czytę
pragnąc ominąć Mukden i Charbin i w ten sposób przyśpieszyć podróż, choć i tak pobiliśmy wszystkie
rekordy. I udałby się ten lot do Czyty, gdyby — nie olej rycynowy...
Tak, proszę pana, zachorowały nam bowiem — smarowane tym olejem — części motoru! Coś tam się
stało z rurką z kruchego duraluminium — słowem — ciśnienie oliwy spadło, grozić zaczęło wytopienie
panewek... czyli klęska! Byliśmy już nad stepami i chcieliśmy dociągnąć do granicy sowieckiej.
Nad jakąś niepozorną mieściną, przy torze kolejowym, wylądowaliśmy i okazało się, że była to jeszcze
„kitaj-ska strona". Przyjęto nas tam brutalną rewizją celną. Miasteczko nazywało się Mandżuria.
Widziałem dużo rosyjskich oddziałów „białogwardyjskich". Duńczyk służył jako urzędnik celny.
Kapitan Orliński kupił benzyny
13
i oliwy. Zanocowaliśmy w hotelu, samolotu na stepie pilnowało wojsko.
Rano okazało się, że chińskiemu dygnitarzowi nie wystarczają nasze wizy i paszporty. Nie chciał nas
wypuścić. Czekaliśmy, aż dostanie instrukcje od swoich władz, lub aż dopomoże nam interwencja
naszego konsula w Charbinie. W końcu dał się przekonać i wyruszyliśmy...
O, zgrozo! — motor kopcił! Wylądowaliśmy po pewnym czasie na stacji Byrka. Przez siedem godzin
naprawiałem przewody oliwne: rycyna ulatniała się i z przewodu, i z łożyska, gdzie powstał luz.
Wybierałem już później przez całą drogę z karteru po garsteczce opiłek aluminiowych, drżąc, czy
dociągniemy do Warszawy. Ale Orlińskiemu nic o tym nie mówiłem, ażeby nie denerwować go
niepotrzebnie. Nic by to nie pomogło — a nerwy pilota muszą być oszczędzane.
Z Czyty, do której depeszowaliśmy, wysłano na drezynie (pociągi chodzą tam 2 razy tygodniowo)
benzynę i smary. Na wieść o polskim samolocie przyjechali z daleka konno Buriaci, aby nas oglądać.
Zmarznięty na kość, naprawiałem defekt, kombinując z gumowych rurek coś w rodzaju bandaża. Kpt.
Orliński, pełen niecierpliwości, ruszył torem na spotkanie drezyny. Po przejściu kilkuset metrów
obejrzał się i zdziwiony dojrzał z daleka ledwie widoczne kolory polskie: biel i czerwień. Nie wiedział,
że to nasz Breguet stanął ogonem do góry, ukazując mu polskie tarcze, wymalowane na skrzydłach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin