Halina Siecińska - Prawdziwe historie - część druga.pdf

(112 KB) Pobierz
Halina Siecińska
Prawdziwe historie
Część II
Drogi Czytelniku!
Te historie opowiedziały mi kobiety z miasteczek i wsi, gdzieś w Wielkopolsce. Spisywałam
je przez lata moich reporterskich wędrówek. Ich bohaterki zawsze podkreślały, że trudne epizody
życia dawały im siłę i pokazywały co w zwyczajnej codzienności jest najważniejsze. Dziękuję im
za szczerość.
HALINA SIECIŃSKA
Pierwsza miłość
Moja ciocia Kazia urodziła się w 1928 roku. Mieszkała z rodzicami i starszym bratem w
miasteczku tuż rynku. W tamtych, przedwojennych czasach trudno było utrzymać rodzinę, więc
ojciec cioci pojechał za pracą do Francji. Kiedy się tam trochę urządził, sprowadził żonę i dzieci do
siebie. We Francji zastała ich wojna.
Kazia miała wtedy jedenaście lat. Chodziła do szkoły podstawowej i przyjaźniła się z
innymi dziećmi z polskich rodzin. Bo Polaków było w tej miejscowości sporo. Większość
zaangażowała się we francuski ruch oporu. Ciocia Kazia wspomina, że ojciec często przebywał w
lesie, a do domu zaglądał ukradkiem. Już wtedy wiedziała, że ryzykował życie.
Do lasu chodził też ojciec Jasia, dwa lata od niej starszego chłopaka z Polski. Obie rodziny
bardzo się zaprzyjaźniły. Wszyscy marzyli, by wrócić do kraju.
I właśnie w tamtych trudnych wojennych dniach między Jasiem i ciocią Kazią rodziło się
uczucie. Byli nastolatkami, ale wiedzieli, że to, co ich łączy, będzie czymś wyjątkowym. Bo, że to
była wyjątkowa miłość, byli pewni obydwoje. Ciocia Kazia nawet dziś potrafi opowiadać o
spotkaniach z Jasiem, o słowach jakie sobie mówili, o spojrzeniach. Pamięta je doskonale. Nie
każdemu los daje taką miłość na początku życiowej drogi. Jej dał, a ona nigdy o niej nie
zapomniała.
Pod koniec wojny Niemcy zamierzali rozprawić się z ruchem oporu. Poszukiwali
wszystkich, którzy działali na rzecz wolności. Jeden z sąsiadów cioci Kazi w tajemnicy doniósł jej
rodzicom, że okupanci przyjdą po ich rodzinę. Ponoć byli na liście do rozstrzelania. Rodzice nie
mieli więc wyboru, musieli natychmiast uciekać. Podobnie zresztą jak rodzice Jasia. Zabrali
najpotrzebniejsze rzeczy i nocą ruszyli w kierunku Polski.
To była najdłuższa i najtrudniejsza podróż cioci Kazi. Trwała tygodniami, była
niebezpieczna, pełna niewiadomych, groziła śmiercią. Do tego ten potworny niepokój o Jasia. Nikt
nie wiedział czy oni także zdążyli uciec i czy Niemcy ich nie dopadli. Nikt nie mógł dać żadnego
znaku życia.
Kiedy ciocia Kazia wróciła do rodzinnego miasteczka, miała osiemnaście lat. Wojna się
skończyła. To wtedy rozpoczęła poszukiwania Jasia. W Polsce, we Francji, przez Czerwony Krzyż.
Pisała dziesiątki listów, rozmawiała z setkami osób, zbierała informacje. Wszystko na nic. Po kilku
latach uwierzyła w najgorsze. Prawdopodobnie jej Jasia zabili Niemcy.
Życie musiało toczyć się dalej.
Moja ciocia Kazia jest bardzo pogodną osobą. Lubię z nią rozmawiać, wspominać.
Opowiadała mi jak z rodzicami wyprowadzili się w jeleniogórskie, jak nauczyła się szyć, jak
prowadziła Klub Praktycznej Pani. Często przyjeżdżała do nas na wakacje, więc przesiedziałyśmy
niejeden wieczór. Mówiła także o tym, jak poznała swojego męża, jak założyła rodzinę. Ciocia ma
dwóch synów, jest szczęśliwa. Jej mąż był dyrektorem firmy, bardzo interesuje się historią. Także tą
z czasów wojny. Sądzę, że wiedział o istnieniu Jasia.
Mąż cioci Kazi po przejściu na emeryturę oprowadzał wycieczki po okolicy. Któregoś roku
przyjechali tam Francuzi. Nie było tłumacza, więc poprosił o pomoc ciocię. Ciocia Kazia do dziś
pięknie mówi po francusku. Oczywiście pomogła turystom. Okazało się, że jedna z Francuzek
mieszkała w tym samym okręgu, w którym dzieciństwo i młodość spędziła ciocia Kazia. Miały
sobie dużo do powiedzenia. Potem pisywały do siebie listy, zaprzyjaźniły się. Ta Francuzka
zaprosiła ciocię do siebie. A była to końcówka lat osiemdziesiątych. Ciocia skończyła już
sześćdziesiąt lat. Nie dziwię się, że bardzo chciała zobaczyć tamto swoje miasteczko, swój dom.
Pojechała do Francji.
Od miasta, w którym mieszkała jej przyjaciółka, do miejscowości, gdzie spędziła kilka
wojennych lat, było zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Znała język, wiedziała, jak poruszać się po
dworcach, w podróży - bez trudu dojechała do "swojego" dawnego domu.
Na tej ulicy zmieniło się niemal wszystko. Tylko ten jeden dom z czerwonej cegły stał tak
jak pięćdziesiąt lat temu. Nic go nie zmieniło, ani wojna, ani czas.
Moja ciocia Kazia stała przed tym domem i patrzyła, patrzyła. Powiedziała mi, że przez
głowę, ale i przez serce przechodziło jej całe życie. Jestem pewna, że po twarzy ciekły jej łzy. Nie
odwracała się, nie wiedziała, co dzieje się obok. Usłyszała tylko stukot laski na chodniku. Ktoś
wolniutko szedł obok.
W pewnym momencie starszy mężczyzna zapytał po francusku, dlaczego tak wpatruje się w
ten dom. Powiedziała, że mieszkała tu kiedyś, że przeżyła tu swoją pierwszą miłość. I że wróciła,
by pożegnać wspomnienia. Nie mogła uwierzyć, że mówi to obcemu mężczyźnie.
I wtedy stał się chyba cud. Ten obcy mężczyzna wyjął portfel, wyciągnął z folii pożółkłe
zdjęcie i pokazał mojej cioci. To było jej zdjęcie, które kiedyś dała Jasiowi. I jej dedykacja.
Patrzyła na swojego Jasia.
Nie umiem opisać tego, co obydwoje przeżyli tamtego dnia we Francji. Kiedy ciocia
opowiadała mi o tym, płakałyśmy razem. Ja ze wzruszenia, ona chyba dlatego, że cud zdarzył się
naprawdę. Okazało się, że rodzina Jasia wyjechała tamtej wojennej nocy do Australii. Oczywiście
trwało to miesiące, ale bezpiecznie zatrzymali się na drugim końcu świata. On też jej latami szukał i
też w końcu uwierzył, że zginęła z rąk niemieckich oprawców. Wrócił więc do Francji i zamieszkał
w tej samej, co przed wojną miejscowości. Ożenił się, ma czterech synów. Codziennie modlił się za
swoją Kazię. I przez wszystkie te lata trzymał jej zdjęcie w portfelu. Tamtego dnia przed ich
francuskim domem powiedział, że teraz może umrzeć.
Ciocia Kazia odwiedziła Jasia w domu. Poznała jego żonę, rodzinę. Teraz do siebie
dzwonią, na święta, imieniny, czasem bez okazji. Obydwoje cieszą się, że los pozwolił im przeżyć
wojnę, że mają pogodną starość, że są kochani. I że ciągle mogą wspominać to, co najpiękniejsze,
pierwsze młodzieńcze uczucie.
Ciocia skończyła 83 lata. Kiedy zadzwoniłam do niej i zapytałam, czy mogę opowiedzieć jej
historię, bez wahania się zgodziła. Uważa, że skoro Bóg tak pokierował jej ścieżkami, że zobaczyła
przed śmiercią Jasia, to znaczy, że sam jest Jedną Wielką Miłością. Bez takiej miłości trudno żyć.
Można więc też o niej szczerze mówić.
Ola
Od tamtych dni minęło sporo lat, a ja ciągle myślę, że mogliśmy dla Oli zrobić więcej.
Trudno mi uwierzyć, że nie zauważyliśmy, jak cierpi, że woła o pomoc, jak jest jej bardzo źle. Ola
po prostu obok nas była, bawiła się, czasem zaskakiwała, zdarzało się, że denerwowała.
Byłyśmy sąsiadkami. Ja mieszkałam na parterze kamienicy, ona na piętrze. Byłam od Oli
cztery lata starsza, ale jako dziewczynki wychowywałyśmy się razem. Na podwórzu wszyscy byli
równi. Zresztą, w tamtych czasach niewiele mogło nas różnić. Nosiłyśmy takie same sukienki,
bawiłyśmy się podobnymi lalkami, razem z chłopcami kopaliśmy piłkę i urządzaliśmy wyścigi
rowerowych obręczy pchanych zgiętym drutem. Kto to dziś pamięta? To przecież były lata
sześćdziesiąte.
Ola zawsze lubiła się bawić. Już w szkole podstawowej było jej pełno. Jeździła na każdą
wycieczkę, brała udział w zawodach sportowych, ładnie tańczyła. Z tego swojego piętra wpadała
czasem do nas, by powiedzieć, że gdzieś biegnie lub po prostu, że dziś będzie fajny dzień. Kiedy
dorosła przychodziła do mojego taty na papierosa. Czasem go częstowała, częściej prosiła, by dał
jej jednego. W domu nie pozwalano jej palić.
Dom Oli był normalny. Mieszkała z rodzicami, siostrą i babcią. Dla mnie byli jakby lepsi.
Mieszkali przecież na piętrze, rodzice pracowali w biurze, byli w lepszej sytuacji finansowej. My
byliśmy biedni, ojciec pracował fizycznie, a popołudniami chodził “na fuchy”. Zawsze myślałam,
że Ola ma cieplejszy dom. Dziwiłam się, że lubiła do nas przychodzić. Już wtedy powinnam się
zastanowić dlaczego ucieka z domu, dlaczego przesiaduje u mnie.
Najgorsze zaczęło się, gdy Ola przerwała naukę w liceum. Dostawała dwóje, uciekała na
wagary, nie przechodziła z klasy do klasy. Rodzice posłali ją do wieczorówki. Tej też nie skończyła.
Mimo to znalazła pracę w biurze, pomagała w archiwizowaniu dokumentów. A wieczorami bawiła
się. I to było właśnie takie niezwykłe na tamte czasy. Ola się ładnie ubierała, malowała, tańczyła
tak, że nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. Miała wielu znajomych, z niejednym gdzieś
wychodziła, czasem na wieczór wyjeżdżała. Dziś nikogo by to nie dziwiło. Ale wtedy o Oli mówiło
się dużo. Młodzi z sympatią i czasem z zazdrością, że nie potrafią żyć jak ona, starsi z oburzeniem.
Druga córka rzetelnie się uczyła, poszła na studia, poznała przyszłego męża. A Ola po prostu była
ładna i wesoła. Mój tata przepadał za jej towarzystwem.
Dziś myślę, że Ola chciała zwrócić na siebie uwagę. Coś złego musiało dziać się w jej sercu
i duszy, że tak “głośno” żyła. Pamiętam jak kiedyś przyszła do domu po kilku lampkach wina i
rodzice nie chcieli jej wpuścić. Wtedy ręką wybiła szybę w drzwiach. A rodzice zawołali
pogotowie. Olę zabrano w fartuchu bezpieczeństwa. Krzyczała, coś tłumaczyła... dlaczego nie
słuchaliśmy?!
Ja nigdy nie zamykałam drzwi do swego pokoju, nawet w nocy. Trudno to sobie teraz
wyobrazić, ale nie bałam się, że ktoś wejdzie, coś ukradnie, czy zrobi mi krzywdę. Moi znajomi
mogli po prostu wejść do korytarza i stamtąd prosto do mojego pokoju. Ola wiedziała o tym.
Bywało, że zamiast do siebie, na piętro, przychodziła do mnie. Wkulała się na tapczan i przesypiała
ze mną noc. Ale miałyśmy raptem po dwadzieścia lat, nic nie wiedziałyśmy o psychologach,
terapeutach, poradniach. Może wystarczyłyby zwykłe pogaduszki, może ona potrzebowała
usłyszeć, że ktoś się o nią martwi, ktoś ją lubi. Ja najczęściej robiłam miejsce na tapczanie i
pozwalałam przespać noc. To było dużo, ale jak się potem okazało - niewiele.
Tamtego dnia byłam w Poznaniu. Wróciłam wieczorem i już przed domem czekała na mnie
mama. Bez żadnych wstępów powiedziała, że Ola odeszła. Na zawsze. Sama podjęła taką decyzję.
Wszyscy spali, gdy położyła się na podłodze w kuchni. Otworzyła gaz, wzięła tabletkę
nasenną, zaczęła pisać list. Widziałam ten list. Pierwsze litery były proste, potem coraz bardziej
pisane wężykiem, w końcu same kreski. To ona przepraszała - rodziców, babcię, siostrę. Za ból jaki
im sprawia, za to, że nie potrafiła powiedzieć o sobie, za... nie zdążyła dużo napisać.
Ola miała 23 lata kiedy pożegnała nas wszystkich. Nie poznała prawdziwej miłości, nie
założyła rodziny, nie wiedziała ile szczęścia może dać macierzyństwo. Kilka razy w roku składam
kwiaty na jej grobie. Na pomniku jest jej zdjęcie. Wygląda na nim tak, jak wtedy, ponad
czterdzieści lat temu. Jest młoda, uśmiechnięta, piękna. Ja jestem już dziś babcią, a ciągle pamiętam
i Olę, i tamte dni. I nie mogę pozbyć się uczucia, że ją zawiedliśmy.
Pewnie mnie słyszy, czasem z nią rozmawiam. Opowiadam jej o swoich problemach i
radościach. Wspominam. Nie wiem, czy wierzy mi, że jej życie wcale nie zasługiwało na karę. Że
miała prawo być sobą i przeżyć młodość na swój sposób. Była przecież dobrym człowiekiem. Jeśli
słyszy, to pewnie też wybacza. Byliśmy obok niej, zamiast z nią. Czy to nas czegoś nauczyło..?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin