Shreve Anita - Ostatni raz.rtf

(641 KB) Pobierz
Anita Shreve

Anita Shreve

 

Ostatni Raz

(The Last Time They Met)

 

Przełożyła Magdalena Gawlik-Małkowska

 


Część pierwsza

Pięćdziesiąt dwa


 

 

Wyszła z samolotu; jazda z lotniska zacierała się już w jej pamięci. Choć był kwietniowy dzień, aura północnego klimatu w kanadyjskim mieście nie kryła w sobie najmniejszej zapowiedzi wiosny. Gdy wysiadała z samochodu, deszcz zmoczył jej pończochy. Kierowca litościwie milczał przez całą, zapomnianą już drogę do hotelu. Próbowała iść z godnością, mając widownię w osobie portiera w liberii oraz mężczyzny w ciemnym płaszczu wychodzącego przez obrotowe drzwi, lecz ciężki bagaż uniemożliwiał poruszanie się z gracją. Mężczyzna w ciemnym płaszczu zawahał się, otwierając parasol, który nagłym, płynnym ruchem wywrócił się na drugą stronę. Jego właściciel najpierw okazał zdumienie, po czym z rozmyślnym rozbawieniem – teraz ona była jego widownią – cisnął bezużyteczny przedmiot do kosza i podążył przed siebie.

Nie chciała, aby ktoś niósł jej walizkę, i gdyby nie złocenia oraz wypolerowany mosiądz u wejścia do hotelu, chętnie odprawiłaby portiera. Nie spodziewała się widoku wysokich kolumn sięgających sufitu, który ginął gdzieś w górze, ani czerwonego dywanu, w sam raz na koronację. Portier w milczeniu, z przesadną wytwornością przekazał walizkę boyowi, jakby powierzał mu cenny skarb. Minąwszy zdecydowanie kosztowne meble, skierowała się w stronę recepcji.

Linda, która dawniej niechętnie ujawniała swe pospolite imię, posłusznie podała kartę kredytową recepcjoniście, podpisała się na skrawku papieru i sięgnęła po klucze, jeden plastikowy, drugi krzepiąco prawdziwy. Następnie poszła do windy, zauważając po drodze ustawiony na mahoniowym stoliku bukiet hortensji oraz lilii wysokości dziesięciolatka. Pomimo elegancji hotelu muzyka w windzie była ckliwa i banalna; Linda zastanawiała się, jakim cudem ów szczegół mógł umknąć uwagi obsługi. Podążając za strzałkami, ruszyła przestronnym, wyciszonym korytarzem powstałym w epoce, gdy przestrzeń nie była luksusem.

Ciężkie, białe drzwi jej pokoju otworzyły się z cichym szczęknięciem. Obwieszony lustrami przedpokój przechodził w salonik z ciężkimi draperiami w oknach, skąd ozdobione firankami szklane drzwi prowadziły do sypialni większej niż pokój dzienny we własnym domu Lindy. Ciężar niechcianego obowiązku na chwilę ustąpił miejsca ostrożnej satysfakcji na widok luksusu wokół. Potem jednak spojrzała na śnieżnobiałe lniane poduszki na wielkim łożu, i fakt, że miała je tylko dla siebie, uznała za zbytek – teraz zadowoliłaby się wąskim posłaniem w ciasnym pokoju, ponieważ przestała traktować łóżko jako miejsce, gdzie można dawać i brać miłość.

Siedziała przez chwilę w mokrym płaszczu, czekając, aż boy przyniesie jej bagaż. Przymknęła oczy, próbując się odprężyć, co zawsze przychodziło jej z trudem. Nigdy nie uczestniczyła w kursach jogi i nie była zwolenniczką medytowania, gdyż uważała, że podobne metody dowodziły kapitulacji i uznania własnej porażki w obcowaniu z rzeczywistym życiem, jej odwiecznym kochankiem.

Otworzyła drzwi młodemu boyowi i wysokim napiwkiem wynagrodziła mu przyniesienie żałośnie małego bagażu. Uświadomiła sobie, że chłopak obrzucił ją spojrzeniem mężczyzny taksującego wzrokiem dość młodą jeszcze kobietę. Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Blade światło deszczowego dnia pozostawało w ostrym kontraście z półmrokiem panującym w pokoju. Za oknem widniał mglisty zarys budynków, mokre ulice połyskiwały, a zza drapaczy chmur wyglądało poszarzałe jezioro. Dwie noce w pokoju hotelowym: może do niedzielnego poranka zapamięta numer i nie będzie musiała pytać w recepcji, jak często jej się zdarzało. W przeciwieństwie do recepcjonistów była przekonana, że jej roztargnienie stanowi zjawisko czysto fizyczne: miała zbyt wiele spraw do przemyślenia i za mało czasu, by poświęcić wszystkim dostateczną ilość uwagi. Dawno temu pogodziła się z tym, że potrzebuje dużo czasu na myślenie (więcej niż, jak zaobserwowała, wymagali lub pragnęli mieć inni), i w miarę upływu lat nauczyła się wierzyć, że jest to element jej profesji, sztuki, podczas gdy w gruncie rzeczy było całkiem na odwrót: to duch szukał zajęcia, a gdy go nie znajdował, rodziło się niezadowolenie.

Owa sztuka zawierała w sobie element fałszu. Dlatego Linda zawsze szła do podium z przygnębieniem, które nie do końca umiała ukryć, kuląc ramiona pod bluzką czy żakietem i unikając wzroku słuchaczy, zupełnie jakby zgromadzeni ludzie mieli ją zaatakować, oskarżyć o oszustwo. Oszustwo, którego – jak sama uważała – w istocie była winna. Nie istniało nic łatwiejszego a zarazem bardziej morderczego niż układanie długich wersów, które publikował jej wydawca – łatwego, gdyż były to po prostu marzenia utrwalone na papierze; morderczego zaś w chwili, gdy odzyskując świadomość (dzwonek telefonu, trzask pieca w piwnicy), spoglądała na zapisaną stronicę, pierwszy raz dostrzegając zafałszowane obrazy, manipulację, naciągane gry słów i chytre czterowiersze – a wszystko to w sprzyjających warunkach układało się po jej myśli. Tworzyła, jak jej mówiono, poezję przystępną; cudowne i pojemne określenie, odpowiednie zarówno w kontekście jadowitej krytyki, jak i wielkiej pochwały. W swoim mniemaniu nie zasługiwała ani na jedno, ani na drugie. Jej najszczerszym pragnieniem było tworzyć anonimowo, choć przestała wspominać o tym wydawcom, urażonym jawną niewdzięcznością za lata długotrwałej – i żmudnej? – promocji, która wreszcie zaczynała się opłacać. Kilka z jej zbiorków sprzedawało się nieźle (przy czym jeden z nich nadzwyczaj dobrze) z nieprzewidzianych i niezrozumiałych przyczyn, co przypisywano bliżej niejasnemu zjawisku o nazwie “poczty pantoflowej”.

Rozłożyła na kretonowej narzucie swój dobytek: oliwkową walizkę, osobną torbę na komputer (dla ułatwienia kontroli celnej) i torebkę z ośmioma przegrodami na telefon komórkowy, notes, pióro, prawo jazdy, karty kredytowe, krem do rąk, szminkę oraz okulary przeciwsłoneczne. Nie zdejmując płaszcza, skorzystała z łazienki, a następnie odszukała pojemniczek na soczewki kontaktowe, zabrudzone powietrzem w samolocie i dymem z baru na lotnisku oraz czterogodzinnym postojem w Dallas, zakończonym kapitulacją wobec talerza nachos i dietetycznej coki. Gdy zdejmowała soczewki, ogarnął ją przypływ ulgi, której niezmiennie doznawała w pokoju hotelowym: było to miejsce, gdzie nikt nie miał dostępu.

Ponownie usiadła na wielkim łożu, mając za plecami dwie poduszki. Na przeciwległej ścianie wisiało złocone lustro mieszczące odbicie całego łóżka. Spoglądając na nie, Linda mimowolnie pomyślała o licznych nazwanych i nienazwanych aktach, które mogły się tutaj rozegrać (uważała mężczyzn za szczególnie podatnych na działanie luster w hotelowych pokojach), co nieuchronnie doprowadziło do rozmyślań na temat wielorakich substancji, które wylały się lub opadły na tę właśnie narzutę (ile razy? może tysiąc?), i pokój natychmiast wypełnił się historiami. O żonatym mężczyźnie, który darzył wielkim uczuciem żonę, lecz mógł kochać się z nią jedynie raz w miesiącu, ponieważ uzależnił się od seksualnych fantazji na temat jej ciała przed hotelowymi lustrami podczas licznych delegacji. O mężczyźnie, który namówił swą partnerkę w interesach do pewnej czynności, i z przyjemnością obserwował poruszającą się głowę kobiety w lustrze nad komodą, by w końcu opaść bezwładnie na pościel i wyznać – co w rezultacie kosztowało go utratę pracy – że ma opryszczkę (dlaczego tak się dzisiaj uwzięła na mężczyzn?). O niezbyt urodziwej kobiecie, która tańczyła nago przed lustrem, czego nigdy nie próbowała w domu i więcej nie ośmieliła się zrobić (tak, teraz lepiej). Zdjęła okulary, żeby nic nie widzieć. Oparła się o wezgłowie i przymknęła oczy.

Nie miała nic do powiedzenia. Powiedziała już wszystko. Napisała wszystkie wiersze, które miała napisać. Choć jej wizje zasilało coś wielkiego i nieziemskiego, zaliczała się do grona średnich poetów. Po prostu dopisało jej szczęście. Dziś wieczorem da się poprowadzić wydarzeniom, szybko przejdzie do pytań i odpowiedzi – pozwoli, by publiczność nadała ton spotkaniu. To nie potrwa długo. Ceniła zjazdy literatów z określonego powodu: miała być jedną z wielu pisarzy i poetów (z przewagą tych pierwszych), z których większość cieszyła się większą sławą niż ona. Czuła, że powinna przestudiować program przed pójściem na koktajl, by zawczasu znaleźć sobie towarzysza i nie podpierać ściany samotnie, co nikomu nie przydawało popularności i czyniło kobietę łatwym celem polowania. Gdyby jednak przeczytała program, zbyt szybko dałaby się opanować atmosferze nadchodzącego wieczoru, na co nie miała ochoty. Ostatnio strasznie się nad sobą trzęsła. Tak jakby było nad czym.

Ze znajdującej się dwanaście pięter niżej ulicy dobiegł warkot dużej maszyny. Na korytarzu rozległy się wzburzone głosy, kobiecy i męski.

Linda czerpała przyjemność z pisania. Wciąż pamiętała (antidotum na melancholię?) radość płynącą z kreślenia ołówkiem równych linijek, wyćwiczoną pochyłość tekstu w pierwszym zeszycie (staranne i okrągłe “u” w “umiarkowaniu”, eleganckie “z” w “zawiści”). Obecnie kolekcjonowała stare zeszyty, małe egzemplifikacje starannej kaligrafii. Była przekonana, że obcuje z prawdziwą sztuką. Oprawiła kilka pojedynczych kartek i powiesiła je na ścianach gabinetu w domu. Zeszyty, pełne szkolnych zadań anonimowych, od dawna nieżyjących dziewcząt, właściwie nie miały żadnej wartości – rzadko kiedy płaciła za nie w antykwariatach więcej niż pięć czy dziesięć dolarów – mimo to cieszyły ją niewymownie: czuła, że dla niej pisanie osadzało się na samym akcie tworzenia, choć jej własny charakter pisma był koszmarny i prawie nieczytelny.

Wstała i wsunęła okulary na nos. Zerknęła w lustro. Dzisiaj wyszuka długie kolczyki z różowymi kamieniami i pomaluje usta pasującą szminką. Raz jeszcze włoży soczewki kontaktowe. I tyle. Oglądana pod pewnym kątem mogłaby po prostu zniknąć.

Po co jeszcze pokazywała się światu?

Przyjęcie odbywało się w sali zarezerwowanej na podobne okazje – zapewne z uwagi na widok z okna, choć miasto na zewnątrz szarzało i zapadał zmrok. Mrugały światła i nie można było oprzeć się wrażeniu, że niektóre kobiety rozbierają się właśnie, a mężczyźni w poluzowanych krawatach nalewają drinki. Istniały też inne, bardziej groteskowe scenariusze.

Szyba zadrżała od podmuchu podobnego do tego, który potargał włosy Lindy. Lampy na moment przygasły, powodując przerwę w konwersacji, pauzę, podczas której wszystkim nasunęła się nieodparta myśl o panice w zaciemnionym hotelu i dłoniach wędrujących w ciemności. Poprzez głosy przebijała się okropna muzyka, krewna poprzednich mdłych taktów z windy. Linda nie dostrzegła żadnych znajomych twarzy; zaniepokoiło ją to nieco. Kiedy przyszła, w sali znajdowało się jakieś dwadzieścia pięć osób, większość trzymała w dłoniach kieliszki, stojąc w, jak się wydawało, zaprzyjaźnionych grupkach. Pod jedną ze ścian znajdował się stół zastawiony konwencjonalnymi przystawkami. Położyła torebkę obok krzesła przy drzwiach i podeszła do baru. Poprosiła o kieliszek wina, przewidując, że chardonnay nie dorówna jakością dywanowi koronacyjnemu i bukietom wzrostu chłopców. Nie pomyliła się co do tego.

Jakiś damski głos wymówił jej nazwisko i Linda dostrzegła wyciągniętą rękę należącą do drobnej kobiety w wełnianym kostiumie o barwie irysów. Miło było popatrzeć na kogoś, kto nie był ubrany w czerń, jak prawie wszyscy w obecnych czasach, co jednak należało złożyć na karb prowincjonalności. Linda uścisnęła podaną dłoń wilgotną i zimną od kieliszka ręką.

– Nazywam się Susan Sefton, należę do organizatorek zjazdu. Jestem pani wielbicielką. Chciałam podziękować za przybycie.

– Ach. To ja dziękuję – odrzekła Linda. – Nie mogłam się doczekać – skłamała.

Kobieta miała ostre zęby, ale piękne zielone oczy. Trudniła się zawodowo organizacją takich imprez?

– Za około pół godziny wyjdziemy przed hotel, skąd autobus zabierze nas do restauracji Le Matin. To bistro. Lubi pani kuchnię francuską?

Odpowiedź zapewne nie miała znaczenia, lecz Linda skinęła głową twierdząco.

Pomysł wożenia ludzi na kolację przywodził jej na myśl wycieczkę emerytów. Wrażenie nasiliło się, gdy ją poinformowano, że kolacja została zaplanowana wcześnie z uwagi na harmonogram wystąpień.

– Potem każdy autor będzie zawieziony na swój odczyt. Mamy cztery różne miejsca spotkań. – Susan spojrzała w winylowy segregator z kolorowymi tabelami. – Pani jest w Red Wing Hall. Godzina dziewiąta trzydzieści.

Co gwarantuje niewielu słuchaczy, pomyślała Linda, ale powstrzymała się od komentarza. Większość słuchaczy – a także pisarzy – o wpół do dziesiątej będzie się szykowała do powrotu.

– Zna pani Roberta Seizeka?

Nazwisko brzmiało znajomo, choć Linda nie zdołała powiązać go z żadnym tytułem ani nawet gatunkiem literackim. Wykonała głową ruch, który mógł zostać odczytany jako potwierdzenie.

– Wystąpicie razem – oznajmiła organizatorka, i Linda zrozumiała, że stanowi jedynie połowiczną atrakcję. – Tak jest w programie – dorzuciła obronnym tonem kobieta, być może w odpowiedzi na rozczarowane spojrzenie swej rozmówczyni. – Nie dostała go pani?

Dostała, ale wolała zaprzeczyć, uznając, że nieprzeczytanie harmonogramu zakrawało na jawny nietakt.

– Dopilnuję, aby go pani dostarczono – zapewniła ją organizatorka.

Ostre zęby znikły, gdy jej uśmiech zgasł. Linda była tylko jedną z rzeszy krnąbrnych pisarek, za które odpowiadała Susan Sefton, w większości niezorganizowanych i zbyt pochłoniętych sobą, by robić to, czego od nich oczekiwano. Jej znaczące spojrzenie padło na klatkę piersiową Lindy.

– Musi pani nosić identyfikator. Dołączono go do materiałów – rzuciła.

Zasada, przeciwko której pisarze na pewno się zbuntują, pomyślała Linda, rozglądając się po sali wypełnionej białymi identyfikatorami z plastiku przypiętymi do klap i bluzek.

– Poznała już pani Roberta? Zapoznam was – dodała Susan Safton, nie czekając na odpowiedź.

Przerwała rozmowę trzem mężczyznom, z których żaden nie wydawał się z tego powodu zachwycony. Rozmowa dotyczyła komputerów (można się było spodziewać) oraz akcji technicznych, które należało kiedyś kupić, gdyby tylko człowiek na to wpadł. Seizek miał dużą – można rzec, lwią – głowę i jeszcze większe ciało, świadczące o upodobaniach, o których mówiły jego niemal zabójczy oddech oraz z lekka rozkołysane ciało, sprawiające wrażenie, jakby przymocowano je do innego żyroskopu niż ciała pozostałych. Może ostatecznie uda jej się wystąpić solo. Jeden z pozostałych dwóch mężczyzn mówił przyjemnym dla ucha australijskim akcentem i Linda wywnioskowała (jak w wypadku audycji radiowej, którą włącza się w trakcie), że był pisarzem, o którym w świetnej recenzji z ostatniego dziennika niedzielnego napisano, że jego proza jest “jasna i zajmująca”, a spostrzeżenia “cięte i błyskotliwe”. (Powieść opowiadała o australijskim naukowcu? Wytężyła pamięć. Nie, o inżynierze.). I niemożliwością było, pomimo nadużywanych i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin