Alan Dean Foster - Cykl-Tran-ky-ky (2) Misja do Moulokinu.pdf

(1026 KB) Pobierz
ALAN DEAN FOSTER
MISJA DO MOULOKINU
Tytuł oryginału: Mission to Moulokin
Trylogia: Tran-ky-ky tom 2
Przełożyła: Anna Wojtaszczyk
Data wydania polskiego: 1998
Data wydania oryginalnego: 1979
PROLOG
Wszystko zaczęło się od całkowicie skopanej próby porwania. Dwaj mężczyźni, którzy
usiłowali uprowadzić zamożnego Hellesponta du Kane’a i jego córkę Colette z liniowca o
napędzie KK, krążącego wokół lodowej planety Tran-ky-ky, zmuszeni byli zabrać ze sobą
dwóch świadków: drobnej postury nauczyciela szkolnego Millikena Williamsa i
komiwojażera Ethana Fortune. Nie liczyli się jednak z dodatkową obecnością białowłosego
olbrzyma, odsypiającego akurat pijatykę na tyłach szalupy ratunkowej, którą zamierzali uciec.
September niezbyt uprzejmie zareagował na to, że go uprowadzono. W wyniku podjętej przez
niego akcji szalupa roztrzaskała się na zamarzniętej planecie, wokół której liniowiec krążył, a
oni znaleźli się o tysiące wietrznych kilometrów od jedynej placówki ludzkiej. Również na
skutek jego działalności śmierć poniósł jeden z porywaczy, a drugi został unieruchomiony.
Wydawało się, że nie mają żadnych szans na przeprawienie się przez wiecznie
zamarznięte oceany Tran-ky-ky, przy temperaturach stale poniżej zera i nieustannym wietrze,
dopóki nie dotarła do nich grupa zaciekawionych tubylców z miejscowego państwa-miasta
Wannome. Ludzie i tranowie, z początku ostrożni i podejrzliwi, szybko się ze sobą
zaprzyjaźnili, w czym wydatnie pomogła im działalność pewnego wybitnego, młodego trana,
rycerza Hunnara Rudobrodego.
Przybycie ludzi i ich szalupy zbudowanej z niezwykłego metalu na ubogą w te surowce
Tran-ky-ky dobrze się przysłużyło Rudobrodemu. Wykorzystał to jako znak, że Wannome i
wyspa Sofold, na której miasto leżało, powinny stawić opór nadciągającym łupieżcom,
Sagyanak Nagłej Śmierci i jej Hordzie. Takie wędrowne plemiona koczowniczych
barbarzyńców, dosłownie ruchome miasta na tratwach lodowych, nawiedzały stałe miasta i
miasta-państwa na Tran-ky-ky, żądając daniny i zadając gwałt wszystkim, którzy odmawiali
zapłaty.
Dzięki kuszom i jeszcze jednemu niezwykle ważnemu wynalazkowi nauczyciela
Williamsa i miejscowego czarodzieja nadwornego, Malmeevyna Eer-Meesacha, Horda
została pobita na głowę. A wtedy Torsk Kurdagh-Vlata, Landgraf i władca Wannome, zgodził
się, choć niechętnie, dotrzymać danej rozbitkom obietnicy i pomóc im dotrzeć do Dętej
Małpy, placówki Wspólnoty.
Ludzie i tranowie wykorzystali duramiks, metal z rozbitej szalupy, żeby sporządzić
niezawodne płozy lodowe, posłużyli się też przystosowanym odpowiednio schematem
budowy kliprów, starożytnych statków z mórz Ziemi, i skonstruowali olbrzymią tratwę z
ożaglowaniem przystosowanym dojazdy na lodzie. Nazwali ją Slanderscree.
Razem z Hunnarem i załogą trańskich marynarzy ocaleli ludzie wyruszyli w
niebezpieczną, długą podróż. Uporali się z zagrożeniem, jakie stanowiły niedobitki Hordy, z
niebezpieczną lokalną fauną w rodzaju guttorbynów i rozszalałych stavanzerów, które
niekiedy osiągały wielkość małych statków kosmicznych, z klasztorem religijnych fanatyków
i wybuchem gigantycznego wulkanu.
Więcej kłopotów sprawiały Ethanowi stosunki z Elfą Kurdagh-Vlatą, córką Landgrafa,
która znalazła się na pokładzie Slanderscree jako pasażerka na gapę, oraz z czułą, choć
sarkastyczną i despotyczną Colette du Kane.
Ale ani zagrożenia, ani te kłopoty nie przeszkodziły Slanderscree dotrzeć do wyspy
Asurdun, gdzie była Dęta Małpa, placówka ludzi i port wahadłowców, z którego mieli
nadzieję bezzwłocznie odlecieć z piekielnie zimnej, wietrznej planety Tran-ky-ky...
ROZDZIAŁ 1
Ethan Frome Fortune przechylał się przez drewnianą poręcz i wrzeszczał co sił. Wiatr
zniekształcał jego słowa. W dole maleńka, dwuosobowa łódź usiłowała podjechać jak
najbliżej burty pędzącego klipra lodowego. Jeden z mężczyzn wychylił się z jej wnętrza przez
okno i płaczliwym głosem zawołał coś do Ethana, który w odpowiedzi przytknął obie dłonie
do membrany swojego kombinezonu ochronnego i na nowo podjął próby porozumienia się.
– Mówiłem, że jesteśmy z Sofoldu, Sofoldu!
Mężczyzna na łódce rozłożył ręce i potrząsnął głową na znak, że nadal nic nie rozumie. A
potem musiał użyć obu rąk i złapać za skraj okna, kiedy malutka łódka ostro skręciła, żeby
umknąć spod jednej z olbrzymich, duramiksowych płóz Slanderscree.
Wielki statek lodowy sunął na wspaniałych, metalowych łyżwach; dwie znajdowały się
na samym przodzie, dwie w tyle, gdzie pokładnica statku mającego kształt grotu strzały była
najszersza, ostatnia zaś przy spiczastej rufie. Każda z nich wznosiła się niemal na cztery
metry w górę i była tak wielka, że mogłaby przeciąć łódź patrolową na pół, gdyby jej
kierowcy zabrakło ostrożności lub refleksu, żeby zejść z drogi dwustumetrowemu statkowi.
Ethan odsunął do tyłu wbudowaną w kombinezon ochronny maskę, nie ruszając
antyodblaskowych gogli, które nosił pod spodem, i zastanowił się nad tym, co właśnie
wrzasnął. Z Sofoldu? On? On przecież jest nieźle prosperującym komiwojażerem z Domu
Malaiki. Sofold był domem dla Hunnara Rudobrode go, Balavere’a Longaxa i innych tranów,
mieszkańców tego zamarzniętego, surowego, lodowego świata Tran-ky-ky. Z Sofoldu?
Czyżby przez te półtora roku, na które on i jego towarzysze tu utknęli, do tego stopnia
zaaklimatyzował się na tej bezlitosnej planecie?
Mieciony wiatrem śnieg szorował po jego wypolerowanym do połysku naskórku jak
pumeks i Ethan odwrócił się, żeby ochronić odsłoniętą skórę. Zerknął na termometr osadzony
na wierzchu rękawicy; wskazywał balsamiczne minus 18 stopni. Nic dziwnego, znajdowali
się przecież w pobliżu równika Tran-ky-ky i należało się spodziewać takich tropikalnych
warunków.
Na jego ramieniu spoczęła futrzasta łapa. Ethan obejrzał się i ujrzał lwią twarz Sir
Hunnara Rudobrodego. Przyjrzał się badawczo lekko ubranemu rycerzowi i pozazdrościł mu
tego przystosowania do klimatu, który przeciętnego, nie chronionego niczym człowieka
zabiłby w godzinę. Przy gorszej pogodzie tranowie także opatulali się ciepło, ale tutaj
panowały bardziej umiarkowane warunki, więc Sir Hunnar i jego towarzysze mogli zrzucić z
siebie ciężkie futra z hessavara i przywdziać lżejszy strój, taki jak skórzana kamizela i
spódniczka, które obecnie miał na sobie rycerz. Chociaż tran był wyższy od Ethana o
kilkanaście centymetrów, w barach był niemal dwa razy szerszy od niego, a mimo to ważył
niewiele więcej niż przeciętny człowiek, ponieważ jego na wpół puste kości zmniejszały
ciężar ciała.
Szparki czarnych źrenic odbijały rażąco od żółtych, kocich oczu, jak odpryski obsydianu
osadzone w kaboszonach jaskrawego topazu. Rozdzielał je szeroki, krótki pysk, który kończył
się nad szerokimi ustami. Zaciśnięte wargi i postawione, trójkątne uszy były oznaką
zaciekawienia. Prawy dan Hunnara, mocna membrana rozciągająca się od nadgarstka do
biodra, był częściowo otwarty i wydęty od wiatru, ale rycerz z łatwością utrzymywał
równowagę na szifach, wydłużonych pazurach, które pozwalały tranom ślizgać się po lodzie
zgrabniej niż najbardziej utalentowanemu łyżwiarzowi.
Chociaż na oko Hunnar wyróżniał się z tłumu swoich stalowoszarych towarzyszy jedynie
rudawą brodą i rdzawym odcieniem futra, zdaniem Ethana górował nad nimi także swoją
dociekliwą osobowością i wrodzoną ciekawością.
– Chcą wiedzieć – powiedział Ethan po trańsku, gestem wskazując na małą łódkę patrolu,
muskającą lód poniżej – skąd przybyliśmy. Powiedziałem im, ale nie sądzę, żeby mnie
usłyszeli.
– A może i słyszeli cię dobrze, Sir Ethanie, ale po prostu nic nie wiedzą o Sofoldzie.
– Powiedziałem ci, żebyś do mnie przestał mówić sir, Hunnarze. – Tytuły, jakimi
tranowie z miasta Wannome obdarzyli ludzi po pokonaniu Hordy Sagyanak wciąż jeszcze
wprawiały go w zażenowanie.
– Pamiętaj – ciągnął dalej beztrosko Hunnar – że zanim ty i twoi towarzysze
wylądowaliście w pobliżu Sofoldu w swojej metalowej, latającej łodzi, nigdy nie widzieliśmy
ani nie słyszeliśmy o twojej rasie. Ignorancja jest mieczem o dwu ostrzach. – Pomachał
masywną ręką w kierunku łódki patrolowej. – Byłoby to w rzeczy samej zaskakujące, gdyby
twoi pobratymcy w tej placówce, którą nazywasz Dętą Małpą, jedynej w swoim rodzaju na
moim świecie, słyszeli kiedyś o tak dalekim kraju jak Sofold.
Przerwał im okrzyk dochodzący z góry, z klatki obserwatora osadzonej na wiekowym
drzewie, które teraz służyło za główny maszt Slanderscree. Wiele miesięcy spędzonych
wśród tranów dały Ethanowi zdolność szybkiego tłumaczenia słów obserwatora. Po trwającej
pół dnia ostrożnej podróży wzdłuż zamarzniętego fiordu, ciągnącego się od przeogromnego
oceanu, wjeżdżali wreszcie do portu Asurdunu, trańskiego miasta-państwa, w którym
znajdowała się rozdygotana z zimna placówka ludzkości na tym świecie.
Ethan i Hunnar stali na pokładzie sterowym. Nie licząc trzech masztów, było to
najwyższe miejsce na statku. Za ich plecami kapitan Ta-hoding miotał szybkostrzelnymi
poleceniami w dwóch tranów, którzy borykali się z ogromnym kołem połączonym z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin