Wells Herbert George - Kuszenie Harringaya.doc

(58 KB) Pobierz
"Kuszenie Harringaya"

"Kuszenie Harringaya"

Herbert George Wells

 

 

 

 

Kuszenie Harringaya

 

  Niepodobna jest stwierdzić, czy naprawdę tak się zdarzyło.

Rękojmię prawdziwości stanowi jedynie słowo R. M. Harringaya, a

on jest artystą.

 

  Punkt wyjściowy opowiadania - jeśli przyjmiemy wersję R. M.

Harringaya - stanowi moment, gdy malarz wszedł do swej pracowni,

coś koło dziesiątej rano, aby zastanowić się, kogo właściwie

mogłaby przedstawiać głowa, nad którą pracował cały poprzedni

dzień. Była to głowa kataryniarza Włocha i Harringay

przypuszczał, choć nie zdecydował się jeszcze całkowicie, że da

obrazowi tytuł Wigilia. Te słowa są z pewnością szczere i do tego

miejsca relacja nosi znamiona prawdy. Wyczytał z twarzy tego

człowieka, że pragnie zdobyć trochę pieniędzy, i z szybkością

decyzji znamionującą geniusz natychmiast sprowadził go do siebie.

  - Proszę klęknąć! Proszę patrzeć na tę podpórkę - mówił

Harringay. - Jak gdyby pan spodziewał się otrzymać pieniądze.

  - Niech się pan nie uśmiecha - dodał. - Nie chcę malować

pańskich dziąseł. Chcę, żeby pan wyglądał na człowieka

nieszczęśliwego.

  Teraz, po nocnym wypoczynku, obraz wydał mu się zupełnie

niezadowalający. - To niezła robota - rzekł. - Ten kawałek

karku... Jednak...   Chodził wzdłuż i wszerz pracowni i

przyglądał się obrazowi to z tej, to z tamtej strony. A potem

powiedział brzydkie słowo (w wersji oryginalnej zachowało się

ono).

  - Malowidło - mówił (jak sam powiada). - Namalowany na płótnie

kataryniarz. Portret to i tylko portret. Nie miałbym nic przeciw

temu, żeby to był żywy kataryniarz. Ale jakoś nigdy moje obrazy

nie ożywają. Czyżby to była wina mojej wyobraźni? - (Te słowa

również noszą piętno prawdy. To jest wina jego wyobraźni). - Ach,

jedno twórcze dotknięcie pędzka! Wziąć płótno, farbę i stworzyć

człowieka... tak jak Adama stworzono z czerwonej gliny! Ale to...

Gdyby nawet ta postać szła ulicą, to i tak każdy wiedziałby, że

powstała w pracowni malarskiej, a mali chłopcy skierowaliby ją

do firmy "Garnome i złocone ramy". Ach, jedno takie dotknięcie

pędzla... No cóż, tak jak jest w tej chwili, to na nic.

  Podszedł do okna i począł spuszczać zasłony. Były zrobione z

niebieskiego holenderskiego płótna i miały wałki na dole, więc

spuszczało się je chcąc mieć więcej światła. Wziął ze stołu

paletę, pędzle, pałeczkę. Zbliżył się do obrazu i położył

odrobinę brązu w kącikach ust. Potem przyjrzał się uważnie

źrenicy oka. Następnie zadecydował, że broda zdradza zbyt wiele

niecierpliwości, jak na czuwanie.

  Po chwili odłożył swe impedimenta i zapaliwszy fajkę przyglądał

się robocie.

  - Niechaj mnie powieszą, jeśli ten obraz nie śmieje się ze mnie

- rzekł (do dziś jest przekonany, że śnua się istotnie).

  Malowana postać ożywiła się niewątpliwie, ale jakoś inaczej,

niżby sobie życzył. Pewne było, że śmieje się szyderczo.

  - Wigilia niewierzącego - powiedział Harringay. - To wnikliwe

i dowcipne! Ale lewa brew nie dość jest jest cyniczna.

  Podszedł do obrazu i musnął pędzlem brwi, a potem powiększył

muszlę ucha, aby zasugerować materializm. Znowu zastanowił się.

  - Koniec z Wigilią, zaje się - rzekł. - A dlaczego nie miałby

to być Mefistofeles? To zbyt pospolite. Przyjaciel doży? Nie w

takich łachmanach. Zbroja też nie nadawałaby się. To

przypominałoby legendę o królo Arturze. A gdyby tak dać mu

szkarłatną szatę i nazwać go Członek Świętego Kolegiun? Byłby w

tym humor i uznanie dla włoskiego średniowiecza. Można by

Benvenuta Celliniego, gdyby tak zaznaczyć w rogu złoty puchar.

Ale nie pasowałoby to do jego cery.

  Harringay opowiadał, że rozprawiał w tes sposób, chcąc

zagłuszyć niezrozumiałe i dokuczliwe uczucie lęku.

  Wyraz twarzy malowanej postaci stawał się niewątpliwie coraz

bardziej nieprzyjemny. Lecz równie niewątpliwie twarz ta

nabierała coraz więcej życia, stawała się najbardziej żywa, choć

zarazem może i najbardziej złowieszcza ze wszystkich, jakie

dotychczas namalował.

  - Nazwijmy to - mówił dalej - Portret Dżentelnema, Pewien

Dżentelmen.   - Nie, to byłoby niestosowne - ciągnął zbierając

na odwagę. To właśnie nazywają brakiem gustu. Ten szyderczy

uśmiech musi zniknąć, a wtedy, jeśli dodamy jeszcze trochę ognia

jego źrenicom,... nie zauważyłen przedtem, ile ciepła jest w jego

oku... Będzie on... kim? A może Namiętnym Pielgrzymem? Ach, ale

nie z twarzą takiego diablika... przynajmniej po tej stronie

kanału La Manche. A wina tkwi w pewnej drobnej niedokładności.

Zdaje się, że brwi są zbyt skośne - mówiąc to opuścił jeszcze

niżej zasłony, by mieć lepsze światło, i znów wziął do ręki farbę

i pędzle. Wydawało się, że twarz na obrazie goreje własnym

życiem. Nie potrafił wykryć, co nadawało jej ów sataniczny wyraz.

Musiał spróbować. Brwi? Chyba niemożliwe, aby to sprawiały brwi.

Jednak je zmienił. Och, nie, wcale nie jest lepiej, kto wie

nawet, czy twarz nie stała się jeszcze odrobinę bardziej

diaboliczna. Kąciki ust? Pac! Szyderczy uśmiech zarysował się

wyraźniej... a teraz, poprawiony ponownie, jest po prostu

złowieszczy! Zatem oczy? Och, nieszczęście! Zanurzył pędzel w

cynobrze, a nie w brązie. A tak był pewien, że to brąz! Portret

wywrócił gałkami oczu i utkwił w malarzu wzrok z płomienia.  W

porywie wściekłości, nieledwie z odwagą desperata, Harringay

machnął pędzlem z czerwoną farbą przez twarz obrazu, a wtedy

zdarzyła się rzecz dziwna, jeżeli, oczywiście, zdarzyła się

istotnie. Diaboliczny Włoch zamknął oczy, zacisnął wargi i zmazał

ręką farbę z twarzy.

  Potem czerwone oko znów się otwarło, wargi rozchyliły się z

lekkim cmoknięciem i twarz uśmiechnęła się.

  - Trochę to nierozważnie z pańskiej strony - odezwał się

portret.   Harringay twierdzi, że od tej chwili, gdy już zdarzyło

się najgorsze, odzyskał panowanie nad sobą. Otuchy dodawało mu

przekonanie, że diabły są rozsądnymi istotami.

  - Dlaczego pan się tak bez przerwy rusza - spytał - robi

grymasy, zezuje i śmieje się szyderczo, gdy ja pana maluję?

  - Wcale tego nie robię - odparł obraz.

  - Ależ tak!

  - To pan to wszystko robi!

  - Ja? Skądże!

  - Tak, to pan. Proszę nie chlapać mnie farbą, bo to prawda.

Cały ranek próbował pan, czy nie uda się przypadkiem wpaść na to,

jaki wyraz należałoby nadać mojej twarzy. Słowo daję, nie wie

pan, jak powinny wyglądać pańskie obrazy.

  - Ależ wiem - odparł Harringay.

  - Nie - sprzeciwił się obraz. - Nic pan nie wie. Zawszr pan

zaczyna malować mając zaledwie słabe pojęcie o tym, co chce pan

przedstawić. To ma być coś pięknego, tego pan jest pewien, coś

wzniosłego lub może tragicznego, ale poza tym wszystko jest tylko

eksperymentem i szczęśliwym trafem. Drogi panie, czyż pan myśli,

że można w ten sposób namalować o b r a z?   Musimy pamiętać, że

to, co teraz będzie powiedziane, pochodzi z ust Harringaya.

  - Będę malować obrazy tak, jak mi się spodoba - odparł

spokojnie Harringay.   Zdaje się, że portret speszył się na te

słowa.

  - Nie można przecież malować nie mając pomysłu.

  - Ale ja miałem pomysł takiego właśnie obrazu.

  - Pomysł! - szydziła sardoniczna postać. - Widok kataryniarza

patrzącego w okno zbudził w panu natchnienie. Wigilia! Ha, ha,

ha! Po prostu zaczął pan malować licząc, że coś z tego wyjdzie!

Tak właśnie pan robił! Kiedy to zauważyłem, przyszedłem. Chcę z

panem porozmawiać.

  - Kiepsko się przedstawia pańska sztuka - ciągnął obraz.

Marnuje pan czas. Nie rozumiem, czemu tak jest, ale jakoś nie

potrafi pan przelać duszy w swe dzieła. Za dużo pan wie, to pana

hamuje. W porywie największego entuzjazmu zadaje pan nagle

pytanie, czy nie namalowano już kiedyś czegoś podobnego. Wtedy...

  - Słuchaj - rzekł Harringay, który oczekiwał po diable raczej

wszystkiego innego niż krytyki swego rzemiosła. - Czy będziesz

tutaj rozprawiać ze mną na temat metod malarskich?

  Umoczył gruby oędzel w czerwojej farbie.

  - Prawdziwy artysta - mówił obraz - jest zawsze ignorantem.

Artysta, który teoretyzuje na temat swej pracy, nie jest już

artystą, tylko krytykiem. Wagner... Co widzę! Na co ta czerwona

farba?

  - Mam zamiar cię zamalować - odparł Harringay. - Nie mam ochoty

słuchać tej fadaniny! Jeżeli wyobrażasz sobie, że będę dyskutować

z tobą na temat malarstwa, dlatego, że jestem zawodowym malarzem,

to grubo się mylisz.   - Minutkę - rzekł obraz, najwidoczniej

przestraszony. - Chcę ci przedłożyć pewną propozycję. Uczciwą

propozycję. Mam rację w tym, co powiedziałem. Tobie brak

natchnienia. Dobrze. Bez wątpienia musiałeś słyszeć o katedrze

w Kolonii, o diabelskim moście i...

  - Bzdury - rzekł Harringay. - Czyż myślisz, że zechcę iść na

potępienie, byle tylko mieć przyjemność namalowania dobrego

obrazu i wywołania zjadliwej krytyki?! A masz!

  Krew w nim zawrzała. Niebezpieczeństwo pobudzało go tylko do

działania - tak twierdzi. Pacnął diabła czerwoną farbą w usta.

Włoch, straszliwoe zdziwiony, wypluł i zmazał czerwień. I wtedy -

jak opowiada Harringay - rozpoczęła się osobliwa walka. Malarz

chlustał na obraz farbą, a portret wił się i skręcał, i w jednej

chwili wycierał cynober.

  - Dwa arcydzieła - jęknął demon. - Dwa niewątpliwe arcydzieła

za duszę artysty z Chelsea! Zgoda?

  Odpowiedział mu pędzel Harringaya.

  Przez kilka minut słychać było tylko, jak posuwa się po płótnie

pędzel, jak Włoch złości się, jęczy i pluje. Niejeden raz farba

padała na jego wyciągnięte ramię i dłoń, chociaż często udawało

się malarzowi zmylić jego czujność. Po chwili zabrakło farby w

palecie i dwaj antagoniści stali bez tchu, wpatrzeni w siebie.

Włoch był do tego stopnia umazany farbą, jak gdyby tarzał się po

podłodze w rzeźni. Nie mógł złapać oddechu, a wilgotna farba

spływała mu po karku, co wcale nie było przyjemne. Jednakże

wychodził z pierwszej rundy zwycięsko.

  - Pomyśl - rzekł trwając mężnie na swym stanowisku - dwa

wspaniałe arcydzieła, i to w dwu odmiennych stylach. Każde z nich

o nie mniejszej wartości, niż katedra...

  - Wiem - odparł Harringay, wypadł z pracowni i pomknął

korytarzem ku buduarowi żony. W chwilę później był już z powrotem

z pędzlem i dużą tubą farby. Na ten widok szatański mecenas

sztuki o czerwonych oczach zaczął krzyczeć ze strachu.

  - Trzy arcydzieła - wołał - trzy niezrównane arcydzieła! 

Harringay nabrał farby, a następnie zdzielił go pędzlem w oko.

Dały się słyszeć niewyraźnie, głucho brzmiące słowa: - Cztery

arcydzieła - i odgłos plucia.

  Ale Harringay był teraz górą i nie zamierzał wyrzekać się

zwycięstwa. Szybkimi, śmiałymi ruchami zamalowywał drgające

płótno, aż w końcu pozostała jednolita płaszczyzna błyszczącej

farby. Raz wynurzyły się usta i nim je wypełnił farbą, zdołały

powiedzieć: - Pięć arcy... - a potem otwarło się czerwone oko i

popatrzyło z oburzeniem na malarza. Lecz w końcu nie pozostało

już nic, tylko połyskliwa tafla schnącej farby. Przez chwilę

farba wzdymała się lekko, tu i tam, jak gdyby coś pod nią drgało,

ale potem i ten ruch zamarł i wszystko ogarnął spokój.

  A wtedy Harringay - Harringay nam tak opowiadał - zapalił

fajkę, usiadł, wpatrzył się w płótno i usiłował zdać sobie jasno

sprawę z tego, co zaszło. Potem podszedł do obrazu, stanął za

nim, aby się przekonać, czy z tyłu nie odktyje czegoś godnego

uwagi. Potem zaczął żałować, że nie sfotografował diabła, nim go

zamalował.

  Tak opowiada Harringay - nie ja. Na dowód pokazuje niewielkie

płótno (24 na 20 cali) pokryte seledynem i składa uroczyste

zapewnienia, że to wszystko prawda.

  Prawdą jest również, że nie udało mu się dotychczas stworzyć

arcydzieła i - jeśli mamy wierzyć słowom jego serdecznych

przyjaciów - nigdy zapewnie arcydzieła nie stworzy.

 

 

-----------------------------------------------------------------

----------

Opracowano w oparciu o:

            Herbert George Wells - Opowieści fantastyczne     

      Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1976

 

 

-----------------------------------------------------------------

----------

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin