Stanisław Michalkiewicz - Teksty - IV-07(1).doc

(468 KB) Pobierz

W poszukiwaniu listka figowego

 

Komentarz  ·  tygodnik „Nasza Polska”  ·  3 kwietnia 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

Jak i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić, jak mieć ciastko i zjeść ciastko – oto popularne porzekadła, ilustrujące dzisiaj dylemat europejsów pobożnych, którym zostało już niewiele – bo zaledwie dwa lata na wymyślenie jakiegoś listka figowego, który mógłby, przynajmniej prowizorycznie, przykryć figę, jaką narodom Europy pokazują dzisiaj marksiści.

 

Właśnie przedstawiciele biurokratycznej międzynarodówki przyjęli w Berlinie tekst deklaracji składającej się w 99 procentach z bełkotu, w którym miało zapewne zginąć najważniejsze, przedostatnie zdanie: „Dlatego dziś, w 50 lat po podpisaniu traktatów rzymskich, razem podejmujemy wyzwanie, aby do czasu wyborów do Parlamentu Europejskiego w roku 2009 odnowić wspólny fundament Unii Europejskiej”.

 

Zatem, jak pisał poeta w „Anonimowym mocarstwie” – W Londynie, w wielkiej loży, już postanowiono”. Ten „wspólny fundament”, co to ma być „odnowiony”, to konstytucja Eurosojuza, do której prą Niemcy, przez całe dziesięciolecia drenujący swoich podatników i finansujący zabawę w „europejską jedność”.

 

Jeśli ktoś chce wierzyć, że to z sympatii do Greków, czy Portugalczyków, to oczywiście zabronić mu tego nie mogę, ale sam uważam, że Niemcy, jako państwo poważne, traktują Unię Europejską, jako swego rodzaju inwestycję. Każda inwestycja ma jednak to do siebie, że od pewnego momentu powinna zacząć przynosić zyski.

 

Dobry inwestor stara się ten moment przyspieszyć tym bardziej, jeśli na przykład zaczyna mu już brakować pieniędzy. Tym właśnie tłumaczę sobie gorączkowy pośpiech, z jakim przedstawiciele Niemiec nalegają na przyjęcie traktatu konstytucyjnego. Co konkretnie, tzn. jakie korzyści sobie po tym obiecują – to osobny temat.

 

Warto jednak przypomnieć, że inny wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler też marzył o europejskiej jedności z tą wszelako różnicą, iż pragnął urzeczywistnić tę ideę środkami militarnymi. W tym celu też inwestował m.in. w przemysł zbrojeniowy i armię swego państwa, a wydatki na ten cel poniesione miał zrekompensować mu łup wojenny. Dlatego też w 1939 roku tak się denerwował, kiedy Benito Mussolini wystąpił z pomysłem mediacji. Te „mediacje” były Adolfowi Hitlerowi w tym momencie potrzebne jak psu piąta noga, bo każde odwleczenie wojny i związanych z nią łupów narażały Rzeszę na widmo bankructwa.

 

Dlaczego zatem teraz „odnowić wspólny fundament” musimy koniecznie w roku 2009 i ani dnia później? Co takiego ważnego zawiera konstytucja Eurosojuza, że bez niej cała „integracja” może okazać się nie warta funta kłaków?

 

Pan prezydent Kaczyński bardzo buńczucznie oświadczył w Berlinie, że „będzie walczył” o umieszczenie „w preambule” jakiejś wzmianki o „wartościach chrześcijańskich”, czy „judeochrześcijańskich” – bo różnie o tym mówią. Ależ naturalnie, jakże by inaczej! Niech „walczy” aż do upadłego. Czy jednak nie miał zamiaru „walczyć”, żeby zapis o tych, niech już będzie, że „judeochrześcijańskich” wartościach znalazł się już w Deklaracji Berlińskiej”?

 

Jakże więc się stało, że się nie znalazł, a mimo to pan prezydent dokument podpisał? I co będzie, jeśli mimo „walki” wielka loża w Londynie, czy jakimś innym europejskim mieście zdecyduje, że „inaczej będzie”? Co wtedy zrobimy? Podpiszemy konstytucyjny cyrograf bez „preambuły”, czy odmówimy podpisu? A w razie podpisania – jakie usprawiedliwienie podamy do wierzenia całemu ludowi?

 

Bo ta cała „preambuła”, to jest taki listek figowy, który ma zasłonić bezwstydną kapitulację przed marksistami, którzy za pośrednictwem biurokratycznego internacjonału narzucają dzisiaj narodom Europy kulturowy marksizm pod postacią politycznej poprawności.

 

W odróżnieniu od „judeochrześcijan”, traktują swoje przekonania w sposób absolutnie fundamentalistyczny, to znaczy – nie uważają ich za rodzaj intelektualnej propozycji, tylko nadają im postać norm prawnych, za którymi stoi nasza stara, dobra znajoma przemoc socjalistycznego imperium.

 

I wcale nie mają zamiaru pozwolić żadnym „judeochrześcijanom”, którym samo chrześcijaństwo już nie wystarcza i muszą się podpierać tym „judeo” niczym laską – na żadne „preambuły”. Nie po to odbyli z powodzeniem „długi marsz przez instytucje”, żeby teraz pozostawiać jakieś enklawy „kultury burżuazyjnej”, zwłaszcza takie, co mogą dawać przerzuty i udaremnić kolejną edycję socjalistycznej rewolucji.

 

Obawiam się tedy, że żadnego listka figowego nie uda się znaleźć, a jeśli nawet – to nie będzie on w stanie przesłonić wymowy postanowień konstytucji Eurosojuza, zapisanych np. w Części I Tytule I Artykule I – 1: „Zainspirowane wolą obywateli i państw Europy zbudowania wspólnej przyszłości, niniejsza Konstytucja ustanawia Unię Europejską, której Państwa Członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów”.

 

Przyznają kompetencje – tzn. przekazują suwerenność państwową. Potwierdzają to kolejne artykuły: Art. I – 5 mówiący o stosunkach Unii z państwami członkowskimi – w którym nie ma ani słowa, że państwom przysługuje atrybut suwerenności, natomiast jest stwierdzenie, ze państwa członkowskie „powstrzymują się od podejmowania wszelkich środków, które mogłyby zagrażać urzeczywistnieniu celów Unii”.

 

Zresztą – cóż tam mogą „przedsięwziąć” skoro według Art. I – 6 „Konstytucja i prawo przyjęte przez instytucje Unii (...) mają pierwszeństwo przed prawem Państw Członkowskich”?

 

 

Stanisław Michalkiewicz

  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Odbija palma... męczeńska

 

Komentarz  ·  tygodnik „Goniec” (Toronto)  ·  5 kwietnia 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

W koszmarnych czasach pierwszej komuny, kiedy to w sławnym Sierpniu 1980 lud zaczął buntować się przeciwko partii-przewodniczce, Andrzej Rosiewicz śpiewał: „Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba”.

 

Chodziło o kredyty udzielone przez zachodnich bankierów Edwardowi Gierkowi w ramach „odprężenia”, co stworzyło wrażenie „dynamicznego rozwoju”, do dzisiaj wspominanego z nostalgią przez prawie 60% mieszkańców Polski. Mimo 30-procentowej redukcji tego długu w początkach lat 90-tych, trzeba będzie spłacać raty jeszcze przez następnych 20 lat, ale – cośmy się wtedy nażyli, tośmy się nażyli.

 

Wspominam tamte czasy, bo oto znowu legitymację partyjną oddał już nie jakiś tam „Wincenty Kalemba”, tylko sam Józef Oleksy. Najwyraźniej odwaga znowu staniała, bo, powiedzmy sobie szczerze, cóż właściwie Józef Oleksy ryzykuje, skoro włos mu z głosy spaść nie może?

 

Ryzykuje, ma się rozumieć, niewiele, ale właśnie dlatego warto zwrócić uwagę na przyczyny, dla których ten znany z wyjątkowej dyskrecji polityk nagle rozgadał się niczym rozplotkowana baba, w prywatnej rozmowie z Aleksandrem Gudzowatym obsmarowując całe ścisłe kierownictwo SLD, z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele.

 

Wprawdzie Oleksy twierdzi, jakoby nie wiedział, że rozmowa jest nagrywana, ale jestem przekonany, że właśnie dlatego zdobył się na taką szczerość, iż o tym wiedział. Sądzę, że wiedział, a przynajmniej przeczuwał, iż do tego nagrania w stosownym momencie „dotrą” dziennikarze śledczy.

 

Okazało się, że stosowny moment nastąpił akurat wtedy, gdy sondażownie ogłosiły iż gdyby Aleksander Kwaśniewski powrócił do polityki u boku Andrzeja Olechowskiego na czele „innej partii”, to partia ta odniosłaby wielki sukces już na samym początku. Ale chociaż dziennikarze śledczy ujawnili, iż według Oleksego Aleksander Kwaśniewski nie potrafiłby wyjaśnić pochodzenia majątku, jaki uciułał sobie przez 10 lat prezydentury, sondażownie nie odnotowały spadku popularności byłego prezydenta. Nieomylny to znak, że do zrobienia w Polsce politycznej konkiety wystarczy mieć majątek, no i oczywiście żonę, która umie jeść bezy.

 

Okoliczność, że te wszystkie perturbacje na lewicy wystąpiły w przeddzień uroczystego przyjęcia Deklaracji Berlińskiej, wydaje się nieprzypadkowa. Wspomniana Deklaracja zawiera bowiem rozkaz, że do roku 2009 wszystkie państwa członkowskie mają przyjąć konstytucję UE. Czasu zostało niewiele, a tymczasem premier Kaczyński wystąpił z pomysłem, żeby w przyszłej konstytucji obliczać głosy na podstawie pierwiastka kwadratowego od liczby ludności poszczególnych państw, bo w przeciwnym razie Polska traktat konstytucyjny gotowa zawetować.

 

Czy dla Niemiec może to być wystarczający powód do przejścia na ręczne sterowanie polska sceną polityczną? Wykluczyć tego nie można patrząc na coraz bardziej zaawansowane przygotowania do wprowadzenia na polską polityczną scenę „innej partii”, która nie będzie nikomu zawracała głowy pierwiastkami, tylko przyjmie traktat konstytucyjny bez żadnych listków figowych. A czy na jej czele, u boku Andrzeja Olechowskiego do polityki powróci Aleksander Kwaśniewski, czy Józef Oleksy, to już strategiczni partnerzy miedzy sobą ustalą tak, żeby bankierzy też byli zadowoleni.

 

Na tle tych przygotowań wypada odnotować proces budzenia się poczucia godności osobistej, może jeszcze nie w całym narodzie, tylko wśród kadry naukowej uniwersytetów. Senaty kolejnych uczelni podejmują uchwały o bojkocie ustawy lustracyjnej, uznając, iż obowiązek składania stosownych oświadczeń jest nie do pogodzenia z godnościom osobistom.

 

Do tych głosów dołączył JE bp Tadeusz Pieronek, zwracając uwagę, iż ustawa narusza tez konkordat, bo nakłada ten uwłaczający osobistej godności obowiązek również na uczelnie katolickie, które w konkordacie mają zagwarantowaną autonomię. W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak złożenie oświadczenia lustracyjnego zostanie uznane za nowy grzech, dzięki czemu Trybunał Konstytucyjny na pewno uzna tę ustawę za sprzeczną jeśli nie z konstytucją, to w każdym razie z preambułą.

 

Jak wiadomo, odwołuje się ona zarówno do „wierzących w Boga”, jak i „nie podzielających tej wiary”, a o obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych nie mówi ani słowa. Ale jak to się mówiło – „trybunał z dekretem, a Radziwiłł z muszkietem”, więc luminares polskiej nauki przypominają starą świecką tradycję, że prawa przestrzega ten, kto chce.

 

Co prawda inni naukowcy wystąpili z oświadczeniami krytycznymi, wytykając nosicielom godności osobistej, że nie urażała im jej ani przynależność do PZPR, ani podpisywanie deklaracji lojalności w stanie wojennym, ani cenzurowanie naukowych dzieł i przypomnieli sobie o godności dopiero teraz, kiedy trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy było się konfidentem SB, czy nie.

 

Ale za odmowę podpisania lojalki w stanie wojennym można było stracić katedrę, a za odmowę złożenia oświadczenia lustracyjnego nie tylko nic nie grozi, a w dodatku JE bp Tadeusz Pieronek już czeka z palmą męczeńską.

 

 

Stanisław Michalkiewicz

  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Agenci i kobiety czekają

 

Komentarz  ·  „Dziennik Polski” (Kraków)  ·  5 kwietnia 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

25 marca wszyscy uczestnicy gali zorganizowanej w Berlinie w 50 rocznicę podpisania traktatów rzymskich ustanawiających Europejską Wspólnotę Gospodarczą, przyjęli do aprobującej wiadomości Deklarację Berlińską, w której wśród podniosłego bełkotu ukryto najważniejsze zdanie – rozkaz przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej do roku 2009.

 

Ponieważ do roku 2009 zostało już niewiele czasu, zarówno Niemcy, jak i Rosja, jako „strategiczni partnerzy”, próbują uporządkować scenę polityczną w Polsce tak, by na pierwszym planie znalazły się siły polityczne które konstytucję UE przyjmą nie tylko bez najmniejszych wahań, ale – w podskokach.

 

Przygotowując tubylczych Irokezów na tę nieubłaganą konieczność, sondażownie ogłaszają, że gdyby tak Kwaśniewski z Olechowskim założyli partię, to ta wygrałaby wybory w cuglach, a na drugim miejscu uplasowałaby się Partia Kobiet pani Manueli Gretkowskiej.

 

Skoro tak, to nieomylny to znak, że Aleksander Kwaśniewski, któremu, jak się okazuje, nic a nic nie zaszkodziły rewelacje przedstawione przez Józefa Oleksego, stanie na czele „innej partii” najpóźniej na jesieni. Najwyraźniej wielu nie może się już doczekać, między innymi – dawni utytułowani konfidenci SB, gotowi nadal służyć w ramach Unii Europejskiej. Zatem – powodzenie u agentów i u kobiet – gwarantowane.

 

 

Stanisław Michalkiewicz

  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

Uroki i udręki podejmowania decyzji

 

Komentarz  ·  tygodnik „Gazeta Polska”  ·  5 kwietnia 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

W koszmarnych czasach komuny opowiadano sobie dowcip, jak to pewien wysoki urzędnik trafił do więzienia. Uprzejmy naczelnik, pragnąc zapewnić wyjątkowemu pensjonariuszowi wszelkie możliwe w tych warunkach wygody, zaproponował mu pracę w więziennej kuchni przy obieraniu kartofli.

 

Więzień początkowo przyjął ofertę niemal ze łzami wdzięczności w oczach, ale już następnego dnia zameldował się u naczelnika z prośbą o zmianę przydziału. – Ależ panie ministrze – zdumiał się naczelnik. – Praca w kartoflarni uchodzi wśród więźniów za najlepszą pod każdym względem. Lepszej dla pana nie potrafię już znaleźć!

 

– Tak się panu tylko wydaje – odparł na to więzień. – Czy pan wie, jakie zróżnicowane potrafią być kartofle? Jedne są zgniłe, inne – przeciwnie – całkiem zdrowe. Jedne są duże, inne małe. Czy zdaje pan sobie sprawę, ile to decyzji trzeba podjąć?

 

W dążeniu do przychylenia nam nieba (bo przecież nie w żadnym innym celu!) socjaliści wpadli kiedyś na pomysł, żeby pod różnymi pretekstami np. spadku, zarobku, darowizny, kupienia czegoś albo sprzedania, poodbierać ludziom pieniądze, a potem, pod pretekstem, że nie stać ich na samodzielne zapłacenie np. za leczenie (co w tej fazie operacji było już prawdą) zaoferować im tzw. „bezpłatne” usługi, m.in. medyczne.

 

Ta „bezpłatność” polega na tym, że pomiędzy wykonawcę usługi (np. lekarza czy pielęgniarkę), a nabywcę – w tym przypadku – pacjenta, wchodzi cały łańcuch pośredników ulokowanych w różnych urzędach, którzy za swoje narzucone pośrednictwo wypłacają sobie sute honoraria z pieniędzy odebranych uprzednio ludziom.

 

W rezultacie, jeśli np. usługa medyczna kosztuje 100 zł, to pośrednicy zabierają z tego co najmniej połowę, a reszta przypada na sfinansowanie prawdziwych kosztów leczenia oraz wynagrodzeń lekarza i pielęgniarki.

 

Niezadowoleni są pacjenci, bo czują, że za swoje pieniądze powinni mieć usługę na wyższym poziomie. Niezadowoleni są lekarze i pielęgniarki, bo czują, że za swoją pracę powinni dostawać więcej. Zadowoleni są tylko przymusowi pośrednicy, bo oni przecież nikogo nie leczą, ani za nic nie odpowiadają, a nie tylko biorą pieniądze, ale jeszcze uzurpują sobie władzę nad wszystkimi pozostałymi.

 

Gdyby tak zatem sprywatyzować sektor ochrony zdrowia, tzn. – usunąć przymusowych pośredników, to usługa medyczna kosztowałaby, dajmy na to, już nie 100, tylko 75 zł, więc pacjent zyskałby 25 zł, nieznacznie mógłby poprawić się standard usług, a i lekarze oraz pielęgniarki zarobiliby trochę więcej. Niestety, przymusowi pośrednicy, którzy straciliby wtedy swoje synekury, nigdy na to nie pozwolą, a ponieważ to właśnie oni mają władzę, to raz zdobytej nie oddadzą nigdy, tzn. – nie oddadzą dobrowolnie.

 

Żebyśmy nie nabrali wątpliwości, czy nie jesteśmy aby przez nich ordynarnie rolowani, nasi okupanci wmawiają w nas, że bez ich pośrednictwa wszyscy byśmy poumierali jak muchy. „My tutaj rządzim i my dzielim, bez nas by wszystko diabli wzięli!”. A chociaż i tak przecież wszyscy w końcu umieramy, to na wielu ludziach te przestrogi robią wrażenie i całkiem szczerze uważają oni swoich ciemięzców za dobroczyńców.

 

Bierze się to m.in. stąd, że ludzi ograbionych z pieniędzy poprzez rozmaite podatki, rzeczywiście na wiele rzeczy już nie stać i myśl, że musieliby w tych warunkach jeszcze płacić za leczenie, jest dla nich przerażająca. Nie przychodzi im już do głowy, że w takiej sytuacji i podatki musiałyby zostać odczuwalnie zmniejszone, a zresztą może, znając bezwzględność swoich ciemięzców, już nie wierzą w taką możliwość.

 

W rezultacie, chociaż wszystko jest niby „bezpłatne”, to – z uwagi na podstawową w ekonomii kategorię rzadkości dóbr – do usług medycznych ustawia się kolejka. Tę kolejkę regulują dodatkowo nasi przymusowi pośrednicy i w efekcie jedni doczekują jakiegoś ratunku, a inni – już nie.

 

Podobnie byłoby zapewne i przy sprywatyzowanej ochronie zdrowia, bo rzadkość występowałaby i wówczas, z tą jednak różnicą, że wtedy to pacjent by sam decydował, czy i za ile będzie się leczył, podczas gdy teraz o jego pieniądzach decyduje za niego urzędnik.

 

Właśnie okazało się, że urzędnicy NFZ zdecydowali, że w przypadku hospicjów dla dzieci będą płacić tylko za dzieci które umierają na nowotwory. Nie bardzo było wiadomo dlaczego akurat nowotwory znalazły w oczach urzędników taki fawor, dopóki nie wypowiedział się na ten temat pan minister Piecha.

 

Okazało się, że w przypadku dzieci cierpiących na inne, nieuleczalne choroby, nie da się tak precyzyjnie określić prawdopodobnego terminu zgonu, jak w przypadku nowotworów. Krótko mówiąc, tamte dzieci zachowują się w sposób nieprzewidywalny, co delikatnie wytknął im pan minister, wyjaśniając zarazem przyczynę niechęci urzędników NFZ do płacenia za ich pobyt w hospicjach.

 

Rzeczywiście – nietrudno sobie wyobrazić, jak taka dziecięca nieprzewidywalność komplikuje urzędnikom proces podejmowania decyzji. To może być nawet gorsze, niż praca w więziennej kartoflarni, gdzie wprawdzie też trzeba podejmować mnóstwo decyzji, ale nie rodzą one konsekwencji finansowych, podczas gdy tutaj te konsekwencje są oczywiste. Im więcej pieniędzy wyda się na dzieci, tym mniej pozostanie do podziału, to chyba jasne?

 

 

Stanisław Michalkiewicz

  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bezwarunkowe poparcie lekkomyślne

 

Komentarz  ·  Radio Maryja  ·  5 kwietnia 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

 

 

Szanowni Państwo! Na początku Wielkiego Tygodnia na Ukrainie wybuchł kryzys polityczny. Jak wiadomo, ostatnie wybory nie przyniosły zdecydowanego zwycięstwa nikomu: ani zwolennikom prezydenta Wiktora Juszczenki, ani partii Julii Tymoszenko, ani też Partii Regionów Wiktora Janukowycza.

 

W rezultacie braku porozumienia między Julią Tymoszenko, a prezydentem Juszczenką, który obawiał się powierzyć jej funkcje premiera, szefem ukraińskiego rządu został Wiktor Janukowycz.

 

Rząd jest dysponentem konfitur władzy, które stanowią wielką pokusę dla różnych ambicjonerów, zwłaszcza – dla ambicjonerów wyposzczonych. A ponieważ wśród bojowników „pomarańczowej rewolucji” takich filutów było całkiem sporo, premier Janukowycz zaczął ich konfiturami władzy kusić i przeciągać na swoją stronę.

 

Przybrało to w końcu takie rozmiary, że przerażony prezydent Juszczenko stwierdził, iż jak tak dalej pójdzie, to premier Janukowycz będzie dysponował w parlamencie większością wystarczającą nie tylko do obalenia każdego weta prezydenta, ale nawet – do zmiany konstytucji i odebrania w ten sposób prezydentowi wszelkiej realnej władzy.

 

Ta podatność na korupcję polityków tworzących zaplecze prezydenta Juszczenki skłoniła go do wydania dekretu o rozwiązaniu parlamentu. Pretekstem było „zagrożenie demokracji”, ale to oczywiście nieprawda, bo w demokracjach jest przyjęte, że politycy zmieniają przynależność partyjną.

 

Dla przykładu, pan poseł Jan Rokita był najpierw w Unii Demokratycznej, potem – w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym i w tym charakterze brał udział w Akcji Wyborczej Solidarność, by obecnie wylądować w Platformie Obywatelskiej. Nikt jednak nie uważa, by pan poseł Rokita stanowił zagrożenie dla demokracji, bo nawet poseł Palikot wycofał swój wniosek o usunięcie posła Rokity z Platformy Obywatelskiej.

 

Wygląda zatem na to, że rozwiązując parlament, prezydent Wiktor Juszczenko próbuje nie tyle ratować demokrację, co własną skórę i ewentualnie – również skórę Julii Tymoszenko. Dekret prezydenta Juszczenki o rozwiązaniu parlamentu spotkał się z przychylna recenzją ze strony byłego ministra spraw zagranicznych w Polsce, pana Adama Daniela Rotfelda.

 

Pan Rotfeld chwali prezydenta Juszczenkę za podjęcie „męskiej decyzji”, jakby zapominając, albo nie zauważając, że konieczność podjęcia tej decyzji wzięła się stąd, iż bardzo wielu bohaterów „pomarańczowej rewolucji” okazało się podatnymi na polityczną korupcję szubrawcami. Ale, jak wiadomo, miłość jest ślepa, toteż nic dziwnego, że pan Rotfeld nie dostrzega związków przyczynowych, które wydają się oczywiste.

 

No dobrze, ale dlaczego właściwie były minister spraw zagranicznych w Polsce tak się zadurzył w prezydencie Juszczence? W odróżnieniu od Julii Tymoszenko, która uchodzi za krasawicę, prezydent specjalnie urodziwy nie jest, zatem musi mieć inne zalety. Podobno taką zaletą jest to, że prezydent Juszczenko jest „prozachodni”, to znaczy – chciałby związać Ukrainę z NATO i z Unią Europejską.

 

Wszystko to oczywiście być może, ale czy aby na pewno? Czy prezydent Juszczenko nie jest aby podobny do cara Iwana Groźnego, który, kiedy tylko czuł się zagrożony ze strony Polski, wysyłał sygnały o gotowości nawrócenia się na katolicyzm, żeby tylko Polska przestała go oprymować. Ale kiedy tylko Polska łagodziła nacisk, Iwan natychmiast zapominał o ciągotach do wiary katolickiej i deklarował przywiązanie do prawosławia.

 

Ale nawet gdyby ciągoty prezydenta Juszczenki do NATO i Unii Europejskiej były prawdziwe, to nie możemy zapominać, że popierając go, robimy to, że tak powiem, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Problem polega na tym, że polityczne zaplecze prezydenta Juszczenki, podobnie zresztą, jak Julii Tymoszenko, stanowią nacjonaliści, otwarcie nawiązujący do tradycji banderowskiej, co znalazło wyraz choćby w uchwałach Światowego Kongresu Nacjonalistów w Kijowie.

 

Przypomnijmy, że pojawiło się tam nie tylko żądanie potępienia operacji „Wisła”, skierowanej przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii, ale również – żądanie odszkodowań od Polski dla Ukraińców zmuszonych w ten sposób do opuszczenia „ukraińskiego terytorium etnicznego” – jak rezolucja kijowskiego Kongresu określiła obszar województwa podkarpackiego.

 

W takiej sytuacji bezwarunkowe popieranie prezydenta Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko przez polskich polityków byłoby trochę lekkomyślne, bo stanowiłoby nie tylko uznanie de facto nacjonalistów za jedynych reprezentantów narodu ukraińskiego, a co gorsza – legitymizowanie ich pretensji i uroszczeń wobec Polski na arenie międzynarodowej.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin