(Przełożyła Zofia Chądzyńska)
Kość niezgody......................................................3
Niegodny..............................................................7
Opowieść Rosenda Juareza.................................12
Spotkanie.............................................................17
Juan Muraña........................................................22
Stara pani.............................................................26
Pojedynek............................................................30
Inny pojedynek....................................................35
Guayaquil............................................................39
Ewangelia według świętego Marka.....................46
Raport Brodiego...................................................51
Kość niezgody
Druga Księga Królewska, I 26
Mówią (co jest mało prawdopodobne), że historię tę opowiadał Eduardo, młodszy z braci Nelsonów, w trakcie velorio*[1] przed pogrzebem starszego, Cristiána, który zmarł śmiercią naturalną w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym którymś roku w prowincji Morón. Prawdą jest, że między jednym a drugim kubkiem mate zasłyszał ją ktoś w czasie długiej, zatraconej nocy i opowiedział Santiagowi Dabove, który z kolei opowiedział ją mnie. W wiele lat potem powtórzono mi ją w Turdera, gdzie się to wydarzyło. Druga wersja, trochę dokładniejsza, zasadniczo potwierdzała opowieść Santiaga, ze zwykłymi w takich razach odmianami i przeinaczeniami. Spisuję ją teraz, bo moim zdaniem zawiera w sobie krótkie i tragiczne odbicie losów dawnych mieszkańców wybrzeży. Postaram się zrobić to sumiennie, jakkolwiek już teraz przewiduję, że ulegnę pokusie podkreślenia lub dorzucenia jakiegoś szczegółu.
W Turdera nazywano ich Nilsen. Proboszcz powiedział mi, iż jego poprzednik nie bez zdziwienia wspominał, że w ich domu zobaczył kiedyś stary, zniszczony egzemplarz Biblii w czarnej okładce, drukowany gotyckimi czcionkami. Na ostatnich stronicach zauważył podopisywane ręcznie nazwiska i daty. Była to jedyna książka w tym domu. Przypadkowa kronika Nilsenów zagubiona tak, jak wszystko będzie kiedyś zagubione. Dom, który już nie istnieje, zbudowany był z nie otynkowanych cegieł; sień prowadziła na dwa patia, jedno wyłożone czerwonymi płytami, a drugie z ubitej ziemi. Zresztą niewiele osób ich odwiedzało. Nilsenowie strzegli swojej samotności. Sypiali na pryczach w zapuszczonych pokojach; ich luksusem był koń, siodło, sztylet o krótkiej rękojeści, zadawanie szyku przy sobocie i awanturnicze popijawy. Wiem, że byli wysocy, że mieli rudawe czupryny; Dania lub Irlandia, o których nigdy nie słyszeli, płynęły w krwi tych Kreolów. Okolica bała się “rudzielców", pewno mieli na sumieniu niejedną śmierć. Kiedyś ramię w ramię walczyli z policją, mówiono, że młodszy wdał się w bójkę z Juanem Iberrą, w której nie poszło mu źle, co według tych, którzy znali się na rzeczy, mówiło samo za siebie. Imali się różnych zajęć: pasterstwa, ćwiartowania bydła, kradzieży, a nieraz i gry. Mieli opinię skąpców, chyba że alkohol lub karty zmieniały ich nagle w rozrzutników. Nie wiadomo było, ani kto ich rodził, ani skąd przybyli; posiadali wóz i parę wołów.
Wyglądem nie przypominali gatunku, od którego wzięła swą nazwę cała Costa Brava. To i coś, czego nie znamy, pomaga zrozumieć, czemu byli ze sobą tak związani. Poróżnić się z jednym — znaczyło zrobić sobie dwóch wrogów.
Nilsonowie lubili baby, ale jak dotąd scenerią ich miłosnych przygód były ciemne zaułki i domy publiczne. Toteż bardzo się dziwiono, gdy Cristián wziął do domu Julianę Burgos. Co prawda zyskiwał tym sposobem służącą, ale było faktem, że obsypał ją tanimi błyskotkami i prowadzał ze sobą na zabawy, na te biedne zabawy w conventillos*[2], gdzie zabronione były quebrada i corte*[3] i wciąż jeszcze tańczono przy pełnym świetle. Juliana miała ciemną skórę, oczy w kształcie migdałów; wystarczyło spojrzeć na nią, by zaczynała się uśmiechać. Na tle ubogiej dzielnicy, pełnej kobiet zniszczonych przez pracę i brak pielęgnacji, całkiem dobrze się przedstawiała.
Z początku Eduardo towarzyszył im, ale potem pojechawszy w jakichś sprawach do Arrecifes wrócił z dziewczyną, którą gdzieś po drodze przygadał; po kilku dniach wyrzucił ją jednak. Zrobił się szorstki, zaczął samotnie pić i nie widywał nikogo. Był zakochany w kobiecie Cristiána. Okolica, która być może spostrzegła to wcześniej aniżeli on sam, ze złośliwą satysfakcją obserwowała utajoną rywalizację braci.
Pewnego wieczoru, wracając dość późno z szynku, Eduardo zobaczył, że u palisady uwiązany jest koń brata. Wystrojony Cristián czekał na niego na patio, kobieta krążyła tam i na powrót z kubkiem mate w ręku. Cristián zwrócił się do Eduarda:
— Jadę na zabawę do Fariasów. Zostawiam ci Julianę. Korzystaj z niej, jeżeli będziesz miał ochotę.
W jego głosie było coś rozkazującego, ale była i czułość. Eduardo popatrzył na niego długą chwilę: nie wiedział, jak się zachować. Cristián wstał, pożegnał się z bratem, nie pożegnał się z Julianą, która była rzeczą, wsiadł na konia i bez pośpiechu, truchtem odjechał.
Od tej nocy dzielili ją między siebie. Nikt nie pozna szczegółów tej haniebnej spółki, obrażającej uczucia całego miasteczka. Jakoś to szło przez parę tygodni, nie mogło jednak trwać. Bracia nie wymawiali między sobą imienia Juliany, nawet gdy trzeba było ją zawołać, ale szukali i znajdowali powody do sprzeczek. Spierali się o sprzedaż skór, choć w gruncie rzeczy chodziło o co innego. Cristián nieraz podnosił głos, Eduardo milczał. Sami nie wiedząc, co robią, pilnowali się wzajemnie. Na głuchej prowincji ludzie nie przyznają innym, nie przyznają nawet przed sobą, że stosunek do kobiety może być czymś więcej niż pożądaniem i zaspokajaniem go, ale obaj kochali Julianę. To ich w jakiś sposób upokarzało.
Pewnego popołudnia, na placu Lomas, Eduardo spotkał Juana Iberrę, który powinszował mu pierwszorzędnej dziewczyny, jaką sobie po mistrzowsku sprokurował. Wtedy to właśnie Eduardo porwał się na niego; nikt w jego obecności nie poważy się kpić z Cristiána.
Kobieta obsługiwała obydwóch ze zwierzęcą uległością, ale nie była w stanie ukryć, że woli młodszego, tego, który wprawdzie nie odrzucił spółki, nie był jednak tym, kto ją zaproponował.
Pewnego dnia kazali Julianie wystawić na pierwsze patio dwa krzesła i odejść, bo mają ze sobą do pomówienia. Spodziewając się, że rozmowa potrwa długo, poszła się położyć, ale bardzo szybko zbudzili ją, mówiąc, że ma zapakować do torby wszystko, co posiada, wraz ze szklanym różańcem i krzyżykiem, który miała po matce. Nic jej nie tłumacząc, wsadzili ją na wóz i ruszyli w milczącą, uciążliwą podróż. Padało. Droga była ciężka, dopiero koło piątej nad ranem dojechali do Morón. Tam sprzedali ją właścicielce domu publicznego, dobili interesu. Cristián wziął pieniądze i podzielił się nimi z bratem.
W Turdera Nilsenowie, do tej pory zagubieni w gmatwaninie (będącej już nawykiem) tej przerażającej miłości, postanowili powrócić do dawnego życia mężczyzn wśród mężczyzn. Wrócili więc do kart, do walk kogutów, do przypadkowych rozrywek. Może nieraz wydawało im się, że są wybawieni, ale każdemu z nich zdarzały się chwile niewytłumaczalnych lub trudnych do wytłumaczenia zamyśleń. Na krótko przed końcem roku młodszy powiedział, że ma coś do załatwienia w stolicy; Cristián pojechał do Morón. Przed wiadomym domem rozpoznał deresza Eduarda; w środku tamten czekał swojej kolejki. Cristián miał jakoby zwrócić się do niego:
— Tak tylko zajeździmy konie. Już lepiej mieć ją pod ręką.
Pomówił z właścicielką, wyjął z pasa jakieś monety i zabrali ją ze sobą. Juliana jechała z Cristiánem. Eduardo dał ostrogę koniowi, aby na nich nie patrzeć.
Wrócili do układu, o którym poprzednio była mowa. Nikczemne rozwiązanie zawiodło także; obaj ulegli pokusie oszukiwania się. Zawisł nad nimi cień Kaina, ale uczucie wiążące Nilsenów było tak silne — kto wie, co wspólnie przeżyli, jak trudne chwile, jakie niebezpieczeństwa — że woleli wyładowywać się na innych: na jakimś nieznajomym, na psach, na Julianie, która stała się kością niezgody.
Marzec kończył się, lecz upały nie ustawały. Pewnej niedzieli (w niedzielę ludzie zwykle rozchodzą się wcześniej) wróciwszy z szynku Eduardo ujrzał, że Cristián zaprzęga woły. Cristián zwrócił się do niego:
— Chodź no. Trzeba zawieźć skóry do Parda; już je załadowałem. Skorzystajmy z chłodu.
O ile się nie mylę, interes Parda leżał trochę bardziej na południe. Pojechali Camino de las Tropas, potem zjechali w bok. Nocą pola wydawały się nie mieć kresu.
Przejechali obok ścierniska; Cristián odrzucił cygaro, które palił, i powiedział niespiesznie:
— Do roboty, bracie. Potem już wyręczą nas sępy. Dziś ją zabiłem. Niech tu zostanie, ona i jej rupiecie. Nie będzie nam więcej bruździła.
Rzucili się sobie w ramiona niemal ze łzami. Połączył ich jeszcze jeden węzeł: kobieta smutnie poświęcona i obowiązek wykreślenia jej z pamięci.
Niegodny
Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały. Tam gdzie dawniej były cukiernie, dziś są bary; sień, przez którą widać było patio zarośnięte winem, jest ponurym korytarzem z windą w głębi. Tak to latami wyobrażałem sobie, że w określonym domu przy ulicy Talcahuano mieści się “Księgarnia Buenos Aires", pewnego ranka przekonałem się jednak, że została zastąpiona przez antykwariat; powiedziano mi również, że jej właściciel, don Santiago Fischbein, umarł. Był tęgi; mniej wyraźnie przypominam sobie jego rysy niż nasze długie rozmowy. Stanowczo i spokojnie wypowiadał się przeciw syjonizmowi, którego skutki jakoby miałyby upodobnić Żydów do innych ludzi, przywiązanych do jednej tradycji i jednego kraju, pozbawiając ich wzbogacającej wszechstronności i wewnętrznych sprzeczności. Fischbein przyznał mi się, że pracuje nad obszerną antologią pism Barucha Spinozy, uwolnionych od całego euklidesowego aparatu, przeszkadzającego lekturze i narzucającego tej fantastycznej teorii iluzoryczne rygory. Pokazał mi (lecz nie chciał sprzedać) ciekawy egzemplarz “Kabbala denudata" Rosenrotha, w mojej bibliotece mam jednak niektóre książki Ginsburga i Waite'a noszące pieczęć jego firmy.
Pewnego popołudnia, kiedy byliśmy sami, opowiedział mi w zaufaniu epizod ze swojego życia, który teraz mogę już opisać. Jak można się domyślić, zmienię niektóre szczegóły.
Opowiem panu coś, czego nigdy nie opowiadałem nikomu. Nie znają tej sprawy najbliżsi przyjaciele, nie zna jej nawet Ana, moja żona. Ale wydarzyła się ona tak dawno temu, że dzisiaj mogę mówić o tym w taki sposób, jakby to nie dotyczyło mnie. Może zrobi pan z tego opowiadanie, ozdobiwszy je nieodzownymi sztyletami. Nie wiem, czy wspominałem panu kiedyś, że pochodzę z Entre Rios. Nie powiem, że byliśmy żydowskimi gauczami, bo nie ma żydowskich gauczów, ale byliśmy kupcami i farmerami jednocześnie. Urodziłem się w Urdinarrain, które zaledwie pamiętam; kiedy rodzice przenieśli się do Buenos Aires, gdzie otworzyli sklep, byłem bardzo mały. O parę ulic od nas płynęło Maldonado, za nim zaczynały się nie zabudowane działki.
Carlyle napisał, że ludzie potrzebują bohaterów. Historia argentyńska Grossa wpajała mi kult San Martina, ale ja widziałem w nim tylko wojskowego, który walczył w Chile, po czym stał się pomnikiem z brązu i nazwą placu. Przypadek ofiarował mi bohatera bardzo od niego różnego, nazwiskiem Francisco Ferrari. Było to nieszczęście dla nas obu. O Franciscu z pewnością nigdy pan nie słyszał.
Nasza dzielnica nie była tak niebezpieczna jak magazyny portowe i nadbrzeże, ale i w niej nie było szynku, gdzie nie zbierałaby się paczka compadritos. Ferrari chadzał do szynku na rogu Triunvirato i Thames. Tam właśnie miało miejsce wydarzenie, na skutek którego przyłączyłem się do jego ludzi. Wszedłem, by kupić paczkę mate, kiedy pojawił się jakiś obcy człowiek z długą grzywą i wąsami i zamówił kieliszek dżinu. Ferrari zwrócił się do niego uprzejmie:
— Niech no mi pan powie, nie spotkaliśmy się czasem zeszłej nocy na tańcach u Juliany? Pan skąd?
— Z San Cristóbal — odpowiedział tamten.
— Radzę panu — nagląco dorzucił Ferrari — żeby się pan nie pokazywał tu więcej. Sąsiedztwo pełne jest ludzi, którzy mogą zrobić panu krzywdę.
Człowiek z San Cristóbal zabrał się, jak stał, z grzywą i wąsami. Może i nie był mniej odważny od Ferrariego, ale wiedział, że tu będzie miał do czynienia z całą bandą.
Od tego popołudnia Francisco Ferrari stał się bohaterem, o jakim marzyło moich piętnaście lat. Był ciemny, raczej wysoki, przystojny wedle kanonów ówczesnej epoki. Ubierał się zawsze na czarno. Pewnego dnia zbliżyło nas jeszcze jedno wydarzenie. Szedłem ulicą z matką i ciotką; z naprzeciwka pojawiło się paru wyrostków, z których jeden głośno zwrócił się do kolegów:
— Ustąpcie miejsca tej trupiarni.
Nie wiedziałem, jak zareagować. W tym momencie włączył się Ferrari, który właśnie wychodził z domu. Popatrzył szczeniakowi prosto w oczy i powiedział:
— Jak ci zaczepki w głowie, to możesz popróbować ze mną.
Powoli zlustrował ich wzrokiem od góry do dołu, żaden nie odezwał się słowem; wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i już ruszał w swoją stronę, ale jeszcze zwrócił się do mnie:
— Jak nie masz nic lepszego do roboty, wpadnij wieczorem do szynku.
Zabrakło mi języka w gębie. Ciotka Sarah skomentowała:
— Prawdziwy dżentelmen, który potrafi wymusić szacunek dla dam.
Chcąc mnie jakoś wybawić z opresji, mama powiedziała:
— Raczej cwaniak, który chce sam zostać na placu.
Sam nie wiem, jak dalej o tym mówić. Teraz wyrobiłem sobie pozycję, mam tę księgarnię, którą lubię, znam się na książkach, szczycę się przyjaźnią wielu ludzi, między innymi pańską, mam żonę i dzieci, należę do partii socjalistycznej, jestem dobrym Argen-tyńczykiem i dobrym Żydem, człowiekiem ogólnie szanowanym. Dziś jestem już prawie łysy. Wtedy byłem biednym prostym chłopakiem, miałem niemal czerwone włosy, żyłem w nędznej portowej dzielnicy; wszyscy patrzyli na mnie z góry. Jak to zawsze młodzi, chciałem być taki jak wszyscy, jak inni. Żeby skończyć z Jakubem, przezwałem się Santiago, ale cóż, Fischbein pozostał. Wszyscy widzimy się na podobieństwo tego, jak nas widzą inni. Ludzie pogardzali mną, zacząłem więc sam sobą pogardzać. W owych czasach, a przede wszystkim w tamtym środowisku, liczyła się odwaga; wiedziałem, że jestem tchórzem. Kobiety onieśmielały mnie; wstydziłem się swojej lękliwej cnoty, swego braku doświadczenia. Nie miałem przyjaciół w moim wieku.
Tego wieczoru nie poszedłem do szynku. Obym w ogóle tam nie poszedł. Ale wyczułem, że w zaproszeniu Ferrariego był rozkaz, i w sobotę zaszedłem tam po kolacji.
Ferrari siedział za jednym ze stołów na poczesnym miejscu. Znałem z widzenia ludzi, którzy mu towarzyszyli; było ich siedmiu. Od Ferrariego był starszy tylko jeden, mówiący niewiele i jakby z trudem, jedyny, którego nazwisko nie wyleciało mi dotąd z pamięci: nazywał się don Eliseo Amaro. Jego szeroką, miękką twarz przecinała blizna. Potem dowiedziałem się, że w swoim czasie odsiadywał wyrok.
Ferrari wskazał don Eliseo inne miejsce, abym mógł usiąść po jego lewej ręce. Byłem zmieszany, bałem się, czy nie wspomni o epizodzie sprzed paru dni. Nic podobnego jednak nie zaszło; mówili o kobietach, o kartach, o zebraniach, o gitarzyście, na którego czekali i który się nie zjawiał, o sprawach miejscowych. Z początku ciężko im szło zaakceptowanie mnie, ale potem pogodzili się z tym, bo taka była wola Ferrariego. Mimo że nosili przeważnie włoskie nazwiska, każdy z nich miał się (i był uważany przez innych) za Argentyńczyka i nawet gaucza. Byli to przeważnie rzeźnicy lub pracownicy rzeźni miejskich; stykali się ze zwierzętami, i to upodabniało ich do chłopów. Podejrzewam, że ich najgorętszym pragnieniem było życie na wzór Juana Moreiry*[4]. Przezwali mnie “Rudzielcem", ale nie było w tym pogardy. To oni nauczyli mnie palić i wielu innych rzeczy.
W burdelu przy ulicy Junín ktoś mnie kiedyś zapytał, czy jestem przyjacielem Francisca Ferrariego. Odpowiedziałem, że nie, czując, iż odpowiedź twierdząca zabrzmiałaby jak przechwałka.
Pewnego wieczoru policja zrobiła nalot na szynk i zrewidowała nas. Niektórych zabrali do komisariatu, ale Ferrariego nie ruszyli. Po dwóch tygodniach znowu się to powtórzyło; tym razem podpadł i Ferrari, który miał w pasie ukryty nóż. Może wypadł z łask komisarza, któż wie.
Dziś widzę Ferrariego jako nieszczęśnika, który miał złudzenia i został zdradzony; wtedy był dla mnie bogiem.
Przyjaźń nie mniej jest tajemnicza niżeli miłość czy też jakiekolwiek inne oblicze zamętu, który nazywamy życiem. Czasem wydawało mi się, że jedyną rzeczą pozbawioną tajemnicy jest szczęście, bo się samo usprawiedliwia. Faktem jest, że Francisco Ferrari, twardy, mocny, odważny, w stosunku do mnie, nędznika, tę przyjaźń objawiał. Ja zaś czułem, że się myli, że nie jestem jej godny. Chciałem zniknąć mu z oczu, lecz nie pozwolił mi na to. Mój niepokój powiększała jeszcze dezaprobata matki; nie godziła się ona na moją zażyłość z tymi, których nazywała mętami, a których naśladowałem. Ale w tym wszystkim ważny był tylko mój stosunek do Ferrariego, nie nikczemne fakty, których dziś już nie żałuję; póki trwa żal, trwa wina.
Pewnego wieczoru ów stary, który ponownie zajął swoje miejsce przy boku Ferrariego, zaczął z nim szeptem jakieś konszachty. Coś knuli. Z drugiego końca stołu uchwyciłem, jak mi się wydało, nazwisko Weidemanna, którego tkalnia leżała na obrzeżach naszej dzielnicy. Niedługo potem, bez żadnych dodatkowych objaśnień, nakazano mi obejść fabrykę i obejrzeć wszystkie wejścia. Ściemniało się, kiedy przeszedłe...
rocca1