Eugeniusz D�bski "Furta mroku" Bitwa trwa�a ju� niemal ca�y dzie�. S�o�ce, oboj�tne na �mier�, b�l i krew, zbyt w ci�gu dnia wysoko wisz�ce, by s�ysze� okropne odg�osy, teraz, zanurzaj�c si� za pasmem wzg�rz, nadal zbyt odleg�e, posy�a�o ponad g�owami �ywych i konaj�cych ostre, zapalaj�ce szczyty koron drzew promienie. Poni�ej, pod warstw� promienist�, w zalegaj�cej nad ziemi� smudze cienia, sta�y nieprzebrane hordy naje�d�c�w i stawiaj�ce im czo�a masy wojska Rozmera. Ksi��� Rozmer wolno jecha� na siwym ogierze pasem ��gu dziel�cego obie armie. Towarzyszy� mu korpulentny m�czyzna z twarz� przekre�lon� poszarpan� blizn�. Rozmer przygryza� doln� warg� i wzdryga� si� s�ysz�c charkot kt�rego� z zarzynanych m��w. Swoje wojsko mia� po prawej r�ce. Co jaki� czas rzuca� na nie z ukosa spojrzenie, jakby sprawdza� czy wszystkie formacje tu s�. By�y. Na skrzydle sta�y niemal w kamiennym bezruchu dwie korty jazdy z Senhenu, pot�nie okute postacie na niskich grubych koniach opakowanych w metalowe �aty. Potem min�li dwa po�kany piechoty, za kt�rymi przykl�k�o sze�� linii �ucznik�w przys�anych przez lennik�w Groudi. �ucznicy w zasadzie tkwili nieruchomo, podobnie jak piechota i jazda, co jaki� czas jeden lub dw�ch, najcz�ciej znajduj�cych si� nie obok siebie, wolnym ruchem, zupe�nie nie jak na polu bitwy, kt�ra, w ko�cu, si� toczy�a, chwyta� jedn� z wbitych przed sob� w ziemi� strza�, p�ynnym ruchem naci�ga� �uk i posy�a� strza�� w kierunku przeciwnika. Strza�a albo trafia�a kogo�, wtedy kolejny pojedynczy odg�os - j�k, charkot, wycie, �omot spadaj�cego je�d�ca, kwik konia - ulatywa� ponad szarzej�c� dolin� w jeszcze jasne niebo, albo tylko wbija�a si� w ziemi�, bezg�o�nie, Za piechot� sta� monolit z o�miu brekat szturmowc�w rodu Rozmera. Najlepsza cz�� jego wojska, elita, samodzielnie mog�ca wygrywa� pomniejsze wojny - zespolone oddzia�y teranier�w, shauhar�w, kuszmistrz�w i dobijgan�w. Normalnie, po przygotowaniu, po ostrzale przeciwnika, brekaty rusza�y z daleka, stopniowo nabieraj�c tempa, by run�� na wroga z pot�nym rykiem tr�b, w kt�re d�li dobijganowie, ale tylko w pierwszej fazie utarczki, w ko�cowej za� - dobijaj�cy rannych wrog�w, terminuj�cy w mordowaniu, aby kiedy� przej�� w szeregi teranier�w i zwolni� miejsce innym m�odzie�com, ch�tnym do �wiczenia wojaczki. W tej bitwie ca�y monolit sta� nieruchomo, pojedyncze cia�a wala�y si� pomi�dzy szeregami wojownik�w. Co kilka mgnie� oka jeden z wojownik�w Rozmera rusza� do przodu, dochodzi� do usianej plackami le��cych cia� armii przeciwnika, i zaczyna� rze�: oboj�tnie, jak na szkoleniu, �cina� g�owy, wbija� ostrza w nieruchome cia�a, wyszarpywa� i atakowa� nast�pne. Na oczach ksi�cia jeden z takich woj�w wbi� mizeryc� w brzuch najbli�szego sobie je�d�ca, rozp�ata� go od mostku do podbrzusza i zacz�� wyszarpywa� paruj�ce flaki, kt�re przelewa�y si� przez ��k siod�a, zwisa�y, a potem ci�te mizeryc� opada�y na ziemi�, pod kopyta skamienia�ego rumaka, i tylko dziko �ypi�ce oczy zwierz�cia zdradza�y, �e co� z tej sceny widzi. Ofiara za� siedzia�a nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w co� przed sob�, a ksi��� pomy�la� sobie, �e nie chcia�by zobaczy� tego czego� a� tak zajmuj�cego, �e patrz�cy nie ma ochoty popatrze� nawet na w�asne wypadaj�ce na ziemi� trzewia. Wojownik, kt�ry rozp�ata� przeciwnika, odsun�� si�, gdy jelita opl�ta�y mu stopy. Oboj�tnie post�piwszy w bok rozerwa� k��b z cichym pla�ni�ciem, dopiero wtedy wypatroszony dzikus zsun�� si� z siod�a; jego oprawca niespiesznie podszed� do innego je�d�ca i spokojnie wbi� mu mizeryc� w brzuch. Ksi��� odwr�ci� si� i kontynuowa� przegl�d, drgn��, gdy kt�ry� z nieprzyjaci� nagle zacz�� t�sknie rycze�, monotonnie, jednostajnie i g�o�no. W pierwszej chwili ksi��� chcia� rozkaza� kt�remu� z �ucznik�w uciszy� wyj�cego wroga, ale u�wiadomi� sobie, �e to nie ten czas, nie ta bitwa. Przesun�li si� przed front kolejnej formacji, nieruchomy wieloszeregowy szpaler kopijnik�w, potem lancer�w, znowu �ucznik�w. - To nudne - powiedzia� ksi��� do towarzysza. Us�ysza�, �e chrypi. Zacisn�� z�by i odchrz�kn��. - I makabryczne - dorzuci� z wyzwaniem w g�osie. Jego towarzysz, kt�ry dotychczas nie po�wi�ci� wojsku ani jednego spojrzenia, tylko patrzy� uwa�nie przed siebie, jakby tam rozgrywa� si� w�a�ciwy b�j, leniwie wyrwa� si� z kontemplacji. Wolno odwr�ci� g�ow� w prawo, zlustrowa� w�asne wojsko, apatycznie odwr�ci� g�ow� w lewo i obejrza� zdziesi�tkowane ju� szeregi przeciwnika. - Ale jakie szcz�dz�ce w�asne wojsko - odezwa� si� spokojnie. Kilka strza� przelecia�o im nad g�owami, wi�kszo�� dosz�a celu, wrogowie Rozmera ustawili si� jakby na �yczenie - g�sto, zwarcie. Wbijaniu si� strza� towarzyszy� odg�os przebijania pancerzy i sk�rzanych kurt. Potem j�ki i charkoty, i brz�czenie, gdy cia�o wali�o si� na ziemi�, czasem zaczepiaj�c o inne, oboj�tne, nieruchome, czekaj�ce na sw� strza��. - Mo�e tak? - zaproponowa� nagle tandel Saraman. Ksi��� nie zd��y� odpowiedzie� swojemu tandelowi, najlepszemu dow�dcy swego a wcze�niej ojcowego wojska. Tandel nieznacznie poruszy� g�ow�. Z ty�u rozleg� si� chrz�st, ruszy� jeden z brekat�w. Bojowe rumaki st�pa�y wolno, ka�demu krokowi towarzyszy� brz�k i �oskot. Nie by�y to formacje przeznaczone do cichej partyzantki. Zazwyczaj brekat nabiera� p�du i wali� si� ca�� swoj� zwart� formacj� na wroga, dzisiaj brekat przemieszcza� si� miarowym ale i tak z�owrogim krokiem. Rozmer pomy�la�, �e na miejscu przeciwnika ju� by zacz�� ostrza� albo odwr�t, ale szeregi przeznaczonych do wyr�ni�cia niszczycieli Doyana tym razem sta�y nieruchomo. W pustych oczach �o�nierzy nie pojawi� si� �aden wyraz, nawet kiedy pierwsze szeregi brekatu dosz�y i rozpocz�y metodyczne wyrzynanie kolejnych linii. Ksi��� odwr�ci� g�ow�. Ruszy� konia, ale s�ysz�c po raz kolejny ten sam, dziwny i cz�sty dzi� d�wi�k, odwr�ci� si� do Saramana. - Co to za d�wi�k, jakby pierdzia�y jakie�... Zabrak�o mu okre�lenia. Tandel zmarszczy� czo�o i wzni�s� ku niebu spojrzenie. - E-ech... Po prostu ka�dy cz�owiek, niemal ka�dy... - poprawi� si� -... ma swoj� s�ab�, ale jednak ma - aur�. To, co nakazuje mu �y�, nawet w ci�kich okoliczno�ciach, nawet w biedzie i nieszcz�ciu. Nad polem jest taka aura, �ciera si� z czarem, a wynikiem jest �w ma�o dworski odg�os. - Tfu... - rzuci� ksi���. Zniecierpliwiony tr�ci� wierzchowca pi�tami, zak�usowa�. Gdy tandel dogoni� go przyzna�: - Taki spos�b walki nie jest mi mi�y! To wyrzynanie nieszcz... - Jak pami�tam - nie narzuca�em si� z ofert�, ksi��� - powiedzia� Saraman. - Tak, wiem - powiedzia� zniecierpliwiony w�adca Taorcheju. - Nie musisz mi przypomina�, �e to ja prosi�em ci� o pomoc. - Nie prosi�e�, a wynaj��e�, ksi���. Rozmer przeszed� w cwa�, tandel nie �pieszy� si�, odleg�o�� mi�dzy nimi zwi�ksza�a si� z ka�dym krokiem wierzchowca ksi�cia. Ksi��� dobrze pami�ta�, kto kogo wynaj��, kto s�uchaj�c opowie�ci szperaczy i uciekinier�w zrozumia�, �e mrowie dziczy zaleje hufce Taorcheju, cho�by sk�ada�y si� z najlepszych wojownik�w �wiata i sprzyjali im wszyscy Bogowie. Wtedy kto� b�kn�� co�, �e pradziad Rozmera poradzi� sobie w takiej sytuacji i Rozmer uda� si� do Ksi�gmistrza Bono Damanta. Ksi�gmistrz najpierw zrobi� du�e oczy, obieca� poszpera� w kronikach, cho� zna� je na pami��. A potem przybieg� w �rodku nocy, rozdygotany, ze zmierzwionymi kud�ami, w kt�re pewnie wpija� palce czytaj�c przera�aj�ce wersy. - Panie, okaza�o si�, �e tw�j pradziad skorzysta� z pomocy Magmistrza Grachenara!.. - wyszepta� wytrzeszczaj�c oczy tak, �e w p�mroku o�wietlonej dwoma migotkami komnaty, jego bia�ka b�yska�y w�ciekle, chorobliwie. - Co to znaczy? *To znaczy, �e nie pokona� hord Vijjada w szlachetnej i ci�kiej bitwie - wychrypia� Ksi�gmistrz niemal do ucha ksi�cia. Oddech skryby �mierdzia� czym� kwa�nym i ciep�ym, jakby wydobywa� si� z kadzi pe�nej octu, w kt�rej fermentowa�o �cierwo utopionej �wini. - Zap�aci� ci�kie pieni�dze za magiczne wsparcie i - w�a�ciwie - wyci�cie tych dzikus�w. Ksi��� odsun�� si� i machn�� r�k�, a potem, widz�c, �e Damanta chce uzupe�ni� informacj�, zatrzepota� przecz�co d�oni�. Zastanawia� si� d�ugo. - Jak mo�na go wez... - Ksi���! Nie chcesz chyba?.. - Musz�. Inaczej padniemy pod nawa��... Ksi�gmistrz zamajta� g�ow�, ale milcza�. - Jak go wezwa�? Jego? Czy innego Magmistrza? Ten pewnie nie �yje... Damanta prychn��. - �yje. - Sapn�� i zatar� ma�e wysuszone d�onie. - Jest tam kantacja wywo�awcza... - A czym si� p�aci? - Z�otem. - Nie krwi�? - Nie. Z�oto, kamienie, metale... We�na, miody... Teraz, przegalopowawszy niemal przed ca�� swoj� armi� Rozmer zwolni� i poczeka� a� k�usuj�cy bez po�piechu i nie zwracaj�cy zupe�nie uwagi na "bitw�" Saraman go dogoni. - A po co Magmistrzowi z�oto? Mo�esz zdradzi�? Saraman obrzuci� go ci�kim spojrzeniem spod przypuchni�tych powiek, ksi��� po�a�owa� pytania. - Mog�. Rozmer zacisn�� z�by i pokonuj�c strach wyrzuci� z siebie: - No to po co? - Mog� odpowiedzie�, ale nie chc�. M�ody, g�upi troch�, pomy�la� Saraman. Sam m�g�by domy�li� si�, �e �aden Magmistrz nie b�dzie sobie zawraca� g�owy utrzymywaniem w ryzach ca�ego swego maj�stwa, nie b�dzie traci� czasu na kierowanie kmieciami - kiedy ora�, sia� i kosi�, kiedy si� ry�ka�, kiedy wypr�nia�, �eby nie chodzi� o obsranych gaciach... Nie b�dzie czuwa� nad porz�dkiem w komorach, kuchniach, stajniach i piwnicach. Owszem, m�g�by, ale wtedy na badania i pr�by zosta�oby mu tyle czasu, co wcale. Nie post�puje si� tak, bo i po co? Wszak za wszelkie us�ugi zleceniodawcy p�ac�, to utrzymuje w�a�ciwe proporcje: oni pracuj�, on - robi co chce. Albo nic. - Jak to b�dzie wygl�da�o p�niej? - zapyta� ksi��� nie doczekawszy si� odpowiedzi i czuj�c w�a�ciwie niech�� do jej uzyskania. - Gdy wszyscy si� ockn�? Saraman odwr�ci� si� i zlustrowa� wzrokiem niedobitki dziczy, ...
ptomaszew1966