King Stephen - Ktoś na drodze.pdf

(94 KB) Pobierz
King Stephen
King Stephen
KTOŚ NA DRODZE
Kwadrans po dwudziestej drugiej Herb Tooklander zamierzał już zamykać na noc, kiedy
do Tookey’s Bar, który znajdował się w północnej części Falmouth, wpadł mężczyzna w
eleganckim palcie. Miał zupełnie białą twarz i wytrzeszczone oczy. Był dziesiąty stycznia,
czas, kiedy generalnie ludzie pogodzili się już z myślą, że złamali wszystkie swoje
noworoczne postanowienia, a naokoło szalała burza śnieżna. Do wieczora napadało
piętnaście centymetrów, a później śnieżyca przybrała jeszcze na sile. Dwukrotnie
widzieliśmy Billy’ego Lerribee w wysokiej kabinie pługa śnieżnego, który przejeżdżał
przed oknami baru. Za drugim razem Tookey wyniósł Billy’emu piwo na koszt firmy - moja
matka, która Bóg jeden wie, ile w swoim czasie wydoiła piwa u Tookeya, nazwałaby to
lekkomyślna dobroczynnością. Billy oświadczył, że odśnieżają tylko główną ulicę,
wszystkie boczne będą musiały poczekać do rana. Radio w Portland zapowiedziało
dalszych trzydzieści centymetrów śniegu, a wiejący z szybkością dochodzącą do
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wiatr potworzył ogromne zaspy.
W barze był już tylko Tookey i ja. Słuchaliśmy zawodzącej w okapach budynku wichury i
patrzyliśmy na tańczące płomienie w palenisku kominka.
Wypij jeszcze jednego na drogę, Booth, bo zamykam już tę budę - rzekł Tookey.
Nalał sobie i mnie, lecz wtedy z trzaskiem otworzyły się drzwi, a do środka wkroczył
chwiejnie nieznajomy. Na ramionach i we włosach miał śnieg; jakby go ktoś posypał
cukrem pudrem. Za nim wpadł do środka tuman śnieżnych drobin.
Panie, zamykaj pan drzwi! - ryknął Tookey. - W stodole pan mieszkasz?
Nigdy nie widziałem tak wystraszonego człowieka. Przypominał konia, który przez całe
popołudnie żarł pokrzywy. Wywrócił oczyma i powiedział:
Moja żona... moja córka... - po czym zwalił się nieprzytomny na podłogę.
Święty Józefie! - wykrzyknął Tookey. - Booth, możesz zamknąć drzwi?
Podbiegłem do wejścia i zatrzasnąłem je, pokonując napór wiatru. Tookey przyklęknął na
jedno kolano, uniósł głowę gościa i lekko klepał go po policzkach. Podszedłem do nich i
natychmiast zorientowałem się, że sytuacja jest poważna. Twarz faceta była ogniście
czerwona, ale tu i ówdzie widać już było białe placki. Jeśli ktoś przeżył wszystkie zimy w
Maine od czasów prezydentury Woodrowa Wilsona, tak jak ja, doskonale wie, że takie
białe cętki oznaczają odmrożenia.
Nieprzytomny - stwierdził Tookey. - Przynieś zza baru brandy.
Przyniosłem. Tookey rozpiął palto jegomościa, który jakby ciut-ciut dochodził do siebie.
Oczy miał wpółotwarte i mamrotał coś, ale zbyt niezrozumiale, żeby cokolwiek
zrozumieć.
Wlej do nakrętki - polecił Tookey.
Do nakrętki?
1
Ta brandy to dynamit - wyjaśnił Tookey. - Chyba nie chcesz, żeby wykorkował?
Nalałem wódkę i spojrzałem na Tookeya. Skinął głową.
Prosto do gęby - polecił.
Zrobiłem, co kazał. Był to widok jedyny w swoim rodzaju. Mężczyzna zaczął dygotać jak
w febrze i rozkaszlał się. Jego twarz jeszcze bardzie spurpurowiała, a przymknięte
powieki rozwarły się niczym żaluzje w oknach. Efekt był troszeczkę zatrważający, ale
Tookey posadził gościa jak przerośniętego niemowlaka i grzmotnął go pięścią w plecy.
Chłopu zaczęło się odbijać, jakby lada chwila miał zamiar zwymiotować, więc Tookey
znów wymierzył mu policzek.
Trzymaj - powiedział. - Brandy dobrze ci zrobi.
Nieznajomy trochę jeszcze pokaszlał, ale powoli dochodził do siebie. Wtedy pierwszy raz
dokładniej mu się przyjrzałem. Facio z miasta. Podejrzewałem, skądiś na południe od
Bostonu; tak mi się w każdym razie wydawało. Miał rękawiczki z koźlej skóry, drogie, ale
cienkie. Zapewne na dłoniach również porobiły mu się sinobiałe placki i będzie mógł
mówić o dużym szczęściu, jeśli nie straci palca albo dwóch. Palto było eleganckie,
pewnie sam materiał kosztował ze trzysta dolarów. Na nogach miał cienkie buty
sięgające nad kostkę, więc zacząłem się obawiać tez o jego stopy.
Lepiej - powiedział.
W porządku - mruknął Tookey. - Może usiądzie pan przy ogniu?
Moja żona i córka - powiedział jegomość. - One są tam... w burzy.
Sądząc po sposobie, w jaki pan tutaj wtargnął, ani przez chwilę nie sądziłem, że siedzą
w domu i oglądają telewizję - odparł Tookey. - Przy ogniu może pan wszystko
opowiedzieć równie dobrze jak tutaj, na podłodze. Booth, bierz go pod ramię.
Podniósł się o własnych siłach, ale z ust wydarł mu się cichy jęk, a twarz wykrzywił
grymas bólu. Znów pomyślałem o palcach jego stóp i przez chwile dumałem nad tym, co
kierowało dobrym Panem Bogiem, że stworzył głupków z Nowego Jorku, którzy próbują
podróżować po północnym Maine w porze największych zawiei. Zastanawiałem się
również, czy żona i córka faceta są choć trochę cieplej ubrane.
Zaciągnęliśmy go przed kominek i posadziliśmy w bujanym fotelu, ukochanym sprzęcie
pani Tookey, która zmarła w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. To
właśnie pani Tookey stworzyła to miejsce, które opisano w Down East i w Sunday
Telegram, a nawet w niedzielnym dodatku do bostońskiego Globe. Była to raczej
gospoda niż zwykły bar. Składała się z rozległej sali wyłożonej deskami z barem
wykonanym z klonowego drewna, z wspartym na krokwiach, jak w starej stodole, sufitem
i olbrzymim kominkiem wymurowanym z polnych kamieni. Po tym, jak ukazał się artykuł
w Down East, pani Tookey przychodziły do głowy różne pomysły. Chciała na przykład
zmienić nazwę na „Tookey’s Inn” lub „Tookey’s Rest” i choć przyznaję, że brzmiało to
dostojnie i po staroświecku, kojarzyło się z czasami kolonialnymi, ale jednak wolałem
prostą nazwę „Tookey’s Bar”. Co innego lato, kiedy nasz stan odwiedzają tabuny
turystów, a co innego zima, kiedy handluje się wyłącznie z sąsiadami. Zimą jest wiele
wieczorów takich jak ten, kiedy w barze tylko Tookey i ja popijamy whisky z wodą albo po
prostu piwo. Moja Victoria zeszła z tego świata w siedemdziesiątym trzecim, a lokal
Tookeya stanowił jedyne miejsce , gdzie było wystarczająco gwarno, żeby zagłuszyć
2
monotonne tykanie zegara odmierzającego czas trwania ludzkiego życia - nawet wtedy,
kiedy w barze przebywałem wyłącznie z Tookeyem. Z cała pewnością wszystko uległoby
radykalnej zmianie, gdyby lokal nosił nazwę „Tookey’s Rest” *. Może to i szalone, ale
prawdziwe.
Posadziliśmy gościa przed ogniem. Dostał niesamowitych dreszczy. Objął ramionami
kolana, przycisnął je do piersi, żeby mu dzwoniły i kapało nosa. Podejrzewam, iż dopiero
teraz uświadomił sobie, że jeszcze kwadrans i byłby martwy. To nie śnieg go wykończył,
ale szalony, lodowaty wiatr. Wychłodził go niemal na śmierć.
Gdzie pan zostawił samochód? - zapytał Tookey.
D-dziesięć kilometrów s-stąd - odparł.
Wymieniliśmy z Tookeyem spojrzenia i nagle ogarnął mnie chłód. Przeraźliwy chłód.
Jest pan tego pewien? - zapytał Tookey. - Brnął pan przez śniegi dziesięć kilometrów?
Skinął głową.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez m-miasto, sprawdziłem licznik. Jechałem w kierunku...
zamierzaliśmy odwiedzić s-ss-siostrę mojej żony... w Cumberland... nigdy tam nie
byłem... jesteśmy z New Jersey...
New Jersey. Jeśli istnieje ktoś głupszy od nowojorczyka, to tylko mieszkaniec New
Jersey.
Dziesięć kilometrów, jest pan pewien? - dopytywał się Tookey.
Absolutnie. Znaleźliśmy skręt z drogi głównej, ale był kompletnie zasypany... był...
Tookey chwycił go za ramię. W migotliwym blasku ognia twarz właściciela baru była
trupio blada. Tookey wcale nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt sześć lat, ale o dziesięć
starzej.
Skręciliście w prawo?
Tak, w prawo. Moja żona...
Czy widział pan znak?
Znak? - Popatrzył tępo na Tookeya i otarł dłonią nos. - Naturalnie, że widziałem. Miałem
to zresztą zapisane w instrukcji. W Doli Jeruzalem jechać Jointer Avenue, a na rozjeździe
skierować się na drogę 295. - Przeniósł wzrok z Tookeya na mnie i znów popatrzył na
Tookeya. W okapie domu gwizdał i zawodził wiatr. - To niedobrze, proszę pana?
Dola - powiedział Tookey tak cicho, że prawie nie dało się tego usłyszeć. - Och, mój
Boże!
Coś nie tak? - zapytał mężczyzna, podnosząc nieco głos. - Źle, że tamtędy pojechałem?
Chodzi mi o to, że droga była wprawdzie zasypana śniegiem, ale pomyślałem sobie...
skoro jest tam miasto, więc z pewnością wyjadą pługi i... i wtedy ja...
Wtulił głowę w ramiona.
Booth - powiedział do mnie cicho Tookey. - Idź do telefonu. Zadzwoń do szeryfa.
Jasne - wtrącił ten dureń z New Jersey. - O to właśnie chodzi. A tak swoją drogą, ludzie,
co się z wami dzieje? Zachowujecie się tak, jakbyście zobaczyli ducha.
W Doli nie ma duchów, proszę pana. Czy powiedział pan swoim, żeby siedzieli w
samochodzie?
No pewnie - odparł zgnębionym głosem. - Nie jestem wariatem.
Cóż, według mnie jesteś, pomyślałem.
3
Jak się pan nazywa? - zapytałem. - Muszę coś szeryfowi powiedzieć.
Lumley. Gerard Lumley.
Zaczął coś tłumaczyć Tookeyowi, a ja poszedłem dzwonić. Podniosłem słuchawkę.
Panowała w niej głucha cisza. Kilkakrotnie nacisnąłem widełki. Bez skutku.
Wróciłem do kominka. Tookey ponownie wlewał w faceta kapkę brandy. Tym razem
przeszła mu przez gardło bardziej gładko.
Nie ma go w biurze?
Nie, telefon jest głuchy.
Cholera jasna - zaklął Tookey i popatrzyliśmy na siebie.
Za oknami hulała wichura, bijąc w szyby tumanami śniegu.
Lumley spojrzał na Tookeya, później na mnie i znowu na Tookeya.
No cóż, może któryś z panów ma samochód? - zapytał głosem, w którym znów dawało
się wyczuć niepokój. - Żeby działało ogrzewanie, musi chodzić silnik. Miałem tylko jedną
czwartą baku benzyny, a dotarcie tutaj zajęło mi półtorej godziny... No, odpowiedzcie mi.
Wstał z fotela i chwycił Tookeya za koszulę.
Niech pan trzyma łapska przy sobie.
Lumley popatrzył na swoja rękę i opuścił ją.
Maine - wysyczał. Powiedział to takim tonem, jakby wypowiadał ordynarne słowo
odnoszące się do czyjejś matki. - W porządku. Gdzie jest najbliższa stacja benzynowa?
Muszą mieć tam jakiś pojazd do holowania...
Najbliższa stacja jest w Falmouth Center - odparłem. - Jakieś pięć kilometrów stąd.
Dzięki - odparł z sarkazmem i zapinając palto, ruszył w stronę drzwi.
Ale jest nieczynna - dodałem.
Powoli odwrócił się i popatrzył na nas.
O czym ten staruch gada?
Próbuje ci idioto, wytłumaczyć, że to stacja Billy’ego Lerribee, a Bill jeździ teraz pługiem
śnieżnym. - wyjaśnił spokojnie Tookey. - Zatem wracaj pan do ognia i siadaj na dupie,
zanim nie rozpuknie się pan ze złości.
Zawrócił w naszą stronę. Sprawiał wrażenie oszołomionego i wystraszonego.
Próbujecie mi wmówić, że nie możecie... że nic nie da się...
Nie próbujemy nic wmawiać - odparł Tookey. To pan dostał słowotoku, ale jeśli na chwilę
zamknie pan buzię, spróbujemy się nad wszystkim zastanowić.
Co to za miasteczko ta Dola Jeruzalem? - zapytał. - Dlaczego droga była zasypana?
Dlaczego nie widziałem żadnych świateł?
Dola Jeruzalem spaliła się dwa lata temu - odrzekłem.
I nie odbudowano jej?
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
Na to wygląda - powiedziałem i spojrzałem na Tookeya. - I co my z tym fantem zrobimy?
Nie możemy ich tak zostawić - odparł.
Podszedłem do niego bardzo blisko, a Lumley zaczął wyglądać przez okno w szalejącą
w nocnym mroku śnieżycę.
A jeśli już zostały przejęte? - zapytałem.
4
To możliwe. Ale tego nie wiemy na pewno. Na półce mam Biblię. Ciągle nosisz jeszcze
ten medalik poświęcony przez papieża?
Wyciągnąłem spod koszuli krzyżyk. Należałem wprawdzie do kościoła
kongregacjonistów, ale większość ludzi mieszkających w pobliżu Doli nosiła coś na
piersiach - krzyżyki, medaliki ze świętym Krzysztofem, różańce - cokolwiek. A wszystko
dlatego, że w ciągu mrocznego października przed dwoma laty Dola Jeruzalem popsuła
się. Czasami do późna w nocy kilku starych bywalców lokalu Tookeya skupiało się przy
kominku i prowadził9o długie rozmowy. Zastanawiali się, co mogło być prawdą, a co
zwykłym wymysłem. W Jeruzalem zaczęli znikać ludzie. Najpierw kilku, później jeszcze
kilku, a później zaginęła ich już cała masa. Zamknięto szkoły. Przez większość roku
miasto stało puste. Och, naturalnie, sprowadziło się tam kilka osób - przeważnie jacyś
głupcy z innych stanów, tacy jak ten nasz egzemplarz. Podejrzewam, że zmamiła ich
niska cena posiadłości. Ale żaden z nich długo tam miejsca nie zagrzał. Większość
wyniosła się już po miesiącu lub dwóch. A inni... cóż, inni zniknęli. Później miasteczko
spłonęło do szczętu. Stało się to pod koniec wyjątkowo suchej jesieni. Podejrzewano, że
zaczęło się palić w domu Marstena, który stał na górującym nad Jointer Avenue wzgórzu,
ale nikt nie wie, skąd się ten ogień wziął. Miasteczko gorzało przez trzy dni. Później
wszystko się uspokoiło. Lecz niebawem rozpoczęło się od początku.
Tylko raz byłem świadkiem tego, jak pało słowo „wampiry”. Tego wieczoru zwariowany
kierowca z papierni, Richie Messina, mieszkający przy drodze do Freeport, tęgo sobie
popił w barze Tookeya.
„Jezu Chryste!”, ryknął wysoki jak tyczka, ubrany w wełniane spodnie, koszulę w szkocką
kratę i skórzane buty Richie. „Do cholery, boicie się wypowiedzieć w końcu to słowo?
Wampiry! O tym wszyscy myślicie, prawda? Zmartwychwstały Chryste w przyczepie
motocyklowej! Jak banda wystraszonych filmem dzieciaków! Wiecie, co się dzieje w Doli
Jeruzalem? Chcecie, żebym wam powiedział? Chcecie, żebym powiedział?”
„Gadaj, Richie” - odparł Tookey. W barze zapadła cisza jak makiem zasiał. Słychać było
tylko trzask głowni w kominku i cichy szum listopadowego deszczu za oknem. „Masz
głos”.
„zachowujecie się jak sfora zdziczałych, wystraszonych psów”, oświadczył Richie
Messina. „Właśnie tak. Wierzycie starym babom, które kochają opowiadać o duchach.
Cóż, za osiemdziesiąt baksów gotów jestem spędzić noc w tym, co zostało po tym
nawiedzonym domu, którego tak się obawiacie. I co wy na to? Czy ktoś przyjmuje
zakład?”
Nikt nie podjął wyzwania. Richie był zawsze mocny w gębie, a teraz na dodatek solidnie
pijany i nikt nie wylewałby łez nad jego zwłokami, ale też i żaden z nas nie chciał, żeby
szedł nocą do Doli Jeruzalem.
„Banda liczykrupów”, oświadczył Richie. „Mam w bagażniku mego chevroleta
czterdziestkę, która poradzi sobie z Falmouth, z Cumberland, a nawet z Dolą
Jeruzalem”.
Z trzaskiem zamknął za sobą drzwi baru. Przez długą chwilę panowała martwa cisza. W
końcu prawie szeptem odezwał się Henry Lamont:
„Widzieliśmy Richiego Messinę po raz ostatni. Wielki Boże”.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin