Jan Jakub Kolski - Mikroświaty.doc

(284 KB) Pobierz
Mikroswiaty

Mikroświaty

Jan Jakub Kolski

 

 

Projekt okładki i karty tytułowej Stasys Eidrigewicius

Redaktor Katarzyna Merta

Korekta redakcyjna Barbara Wiśniewska

© Copyright by Jan Jakub Kolski, Warszawa 2001

© Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój STYL, Warszawa 2001

ISBN 83-7163-385-8 >

Wydawnictwo Książkowe Twój STYL

Warszawa 2001

Wydanie pierwsze

Łamanie: Enterek

Druk i oprawa:

Pozkal Inowrocław

 

 

SPIS OPOWIADAŃ

 

Umieranko

- czyli pięć bardzo ważnych kotów

Wspakosz

- czyli niewinne odwracanie świata

Kamienne chleby ciotki Maniusi

Dworusy

- czyli historia jednej kobyłki i dwóch światów

Szewska miłość

- czyli wielka odmiana Helenki B

Piorun

- czyli podziemne życie Władysława Lubickiego

Lipa wisielców

- czyli nieudana jesień w gmykowie

Landrynka

- czyli historia niezniszczalnych trzewików

Trzy szablony

- czyli oświadczenie w sprawie końca świata

Józef Pokutnik

- czyli sześć stacji do śmierci

Miłość Antoniego, życie Jana, śmierć Cygana

Tryptyk z czarną Ewulą po bokach

 

 

 

UMIERANKO, czyli pięć bardzo ważnych kotów

Na umieranie Więcławek wybrał najgorszą porę. Kto widział schodzić z ziemi na przed­nówek? Głupi wybór.

Do tego wiosna przydarzyła się nie taka jak należy. Nie dawała rady zawrócić zimy. Żad­nym sposobem. Ani skowronkiem w powie­trzu, ani psem szczekającym po mgle, ani nawet bocianem dygocącym z zimna na czworacznej wierzbie.

Deszcze mroziły się przy ziemi, ziarno rzu­cone pośpiesznie szkliło na polach, oczy bolały.

Taka to była pora.

Ze szpitala przyjechał Więcławek karetką. Całe czworaki wyszły na spotkanie: Edek, brat Więcławka, Mazurek z Mazurkową, Mierzwa z Mierzwową, Rzepecki z Rzepecką, Duda z Budową, do tego trochę usmarkanego dro­biazgu, parę psów i Pipka - kocica Więcławka.

Z tą Pipką to nie wszystko było jasne. Niby każdy wiedział, że Pipka, ale skąd ta Pipka, kiedy Więcławek był niemową od urodzenia? Coś tam wprawdzie gadał paluchami, coś tłu­maczył kiwaniem głowy, ale mało kto umiał toto odczytać.

Przy konieczności domówienia się z Więcławkiem, wołano sklepowego Ściborka, nauczy­cielkę Piotrowską, listonosza Giskę i Majcza­ka z klubokawiarni. Cztery osoby. Sklepowy czytał wtedy liczby z paluchów nie­mowy, listonosz przymiotniki, nauczycielka rzeczowniki zwykłe, a Maj czak rzeczowniki grube, czyli te różne: macie, kurwancki i pip­ki. Od czasowników nie było specjalisty, ale też czasowników Więcławek nie używał. Za to na Pipkę bardzo się uparł. Żadne inne nazwanie, tylko Pipka. Tak postanowił, Maj-czak nijak nie mógł zrozumieć. Wgapiał się w rozbiegane paluchy, ale nie umiał wyczytać Pipki. Na koniec zeźlony ułapił kocię za skórę i miotnął nim gdzie popadło. Popadło na podołek nauczycielki.

- Moja pipka - krzyknęła podobno nauczy­cielka.

No i zostało kocię Pipką, tyle, że nie nauczy­cielki, a Więcławka.

Ale wróćmy pod czworaki w dzień przyjazdu niemowy ze szpitala.

ALE wróćmy pod czworaki w czas  odjazdu niemowy ze szpitala. Kierowca opowiedział wszystko

- Rozkroili biedaka, otworzyli, zobaczyli dziadostwo w brzuchu, zaszyli, dali tydzień życia. Nie więcej.

Edek rozpłakał się w głos.

- Siedem dni... nie więcej - powtórzył za kie­rowcą. Mało czasu. Za mało. Po trumnę do Ujazdu, po garnitur i koszulę do Tomaszowa, po trzewiki do Będkowa, bo tam najlepszy szewc, po miejsce na cmentarzu do Łaznowa. Siedem dni. Za mało...

Przez siedem dni Edek zwoził pogrzebo­we dobro. Skąpy był, nie lubił marnotraw­stwa, więc trumnę kupił byle jaką, garnitur z byle czego, trzewiki z tekturową podeszwą specjalne, umarlaczne, a i miejsce na cmenta­rzu wybrał gówniane.

Przez ten cały czas Więcławek leżał w łóżku, pomrukiwał, kręcił głową z niedo­wierzaniem, taksował wzrokiem przywożo­ne rzeczy.

Ósmego dnia wstał, ogolił się, przywdział trumienną garderobę i zawezwał Edka. Sama rozmowa nie była długa, za to milczenie przed nią wieczne i śmiertelne. Milczeli po równo: Więcławek, Edek, nauczycielka Piotrkowska i Majczak z klubokawiarni. Na koniec Więcławek odezwał się w te paluchowe słowa:

Trumna gówno, trzewiki dupa, koszula pies, garnitur krowa, Więcławek życie. Koniec.

Oznaczało to mniej więcej tyle, że trumna i reszta nie były oczekiwanej jakości. Bo też - powiedzmy prawdę - nie były.

Te z conocnego snu Więcławka - były najlepsze. Najlepsza trumna z wyleżanej dębiny, lśniąca od politur i pozłoty, najlep­szy garnitur od krawca Marczyka z Łomin i trzewiki pierwszego gatunku. Te z kolei od szewca z Prążek, mierzone do nogi, podbite słoniną na palec, oblakowane i wy­glansowane jak na pogrzeb bogacza. Bo w swoich snach Więcławek był bogaczem. Tyle, że nikomu nie chciało się zaglądać w sny niemowy. Szkoda, bo mógł tam zo­baczyć to i tamto.

Na przykład rozmowę z Panem Bogiem. Zręczną, bez tłumaczy, z wszystkimi po­trzebnymi częściami mowy.

PB: To jak nazwałeś Więcławek tego kota? Pipka? A właściwie dlaczego Pipka? Nie by­ło lepszego nazwania?

W: Jaka Pipka, Panie Boże?! Jaka Pipka? Miała być lipka, bo to drzewo kocham naj­bardziej. A i kocię lubiło o nią ostrzyć pazur­ki. O tę moją kochaną lipkę. Takie drzewko rośnie z człowiekiem, dodaje się do niego wiosną, zaczadzą słodem. Takie drzewo to skarb...

Miała być lipka, ale ten tuman Majczak nie poznał słowa z palców.

PB: Lipka, mówisz?... Ładne nazwanie. W sam raz dla kota. Ja sam nie nazwałbym lepiej. Psa na przykład nazwałem Waleńcjusz.

W: To Pan Bóg ma psa?

PB: No, prawdę mówiąc... nie mam. Ale bar­dzo bym chciał. Nawet Znajdę polnego... By­le kto ma co chce, a już psa to prawie każdy łazęga. Święty Roch na przykład. A w czym on lepszy, że ma Brysia wielkiego jak stodo­ła? Takie piękne psie, pilnujące bydła, liżące rany na nogach. Widzisz sam, Więcławek, jak wygląda ta Boża sprawiedliwość...

W: Bez urazy, Panie Boże, ale to tyją stano­wisz.

PB; Niby co?

W: No, sprawiedliwość Bożą. PB: A nawet jak ja, to co z tego? W: A to z tego, że ustanów sobie psa.

PB: Głupi jesteś, Więcławek. Teraz to ja już nic nie mogę ustanowić. Wszystko ustanowiłem, cały porządek, raz na zawsze. Trzeba mi to było powiedzieć w dniu stworzenia... Ale co tam... przepadło i już tak zostanie. Na za­wsze. Na wieki wieków...

W: Amen.

Od dnia rozmowy z bratem, Więcławek zaniemówił na dobre.

Nie przyjął żadnej z pogrzebowych rzeczy. Postanowił żyć, aż do skutku, to znaczy do tej chwili, kiedy zobaczy w swojej izbie wszyst­ko, co się należy nieboszczykowi.

Tymczasem w trumnie umieścił Pipkę. Okociła się po tygodniu. Kociąt było pięć - wszystkie podobne do matki. W myśli na­zwał je „Pipciakami" i oznaczył numerami od jednego do pięciu. W dniu, w którym otworzyły ślepia, postawił je na stole, potem dokładnie odrysował na papierze kopiowym ołówkiem.

Czwartą część planu miał za sobą. Zaraz też przystąpił do realizacji pozostałych trzech części. Pracę rozłożył sobie na dwa lata. Tak mu wyszło z obliczeń.

Przez pierwsze pół roku rozpleniał myszy. Nie szło to łatwo, bo ledwo oswoił kilka sztuk, ledwo dorobił się znaczniejszego miotu, a już mu Pipka z Pipciakami podjadły co smaczniejsze. Na koniec dopracował się jed­nak trzech setek głodomorów.

Drugie pół roku spędził Więcławek na podkładaniu myszy gdzie potrzeba. Sześćdziesiąt sztuk wrzucił do stodoły Edka, siedemdziesiąt puścił dobrodziejowi na ple­banię, osiemdziesiąt zostawił w Łominach, w sionce krawca Marczyka, a dziewięćdzie­siąt ostatnich rozsypał hojnie w warsztacie szewca z Prążek, kiedy ten zajęty był akurat większą potrzebą.

Trzecia część planu - to było czekanie na plagę. I ta nadeszła niedługo. Cały okoliczny świat zamysił się od brzegu do brzegu. Więcławkowy pomiot zżerał wszyst­ko, co się do tego nadawało i sporą część tego, czym zwykle gardził.

W te dni najcenniejszym skarbem okazał się jaki bądź kot. A Więcławek miał kota. Ba, gdy­by tylko kota. Więcławek miał Pipkę i pięć wypasionych, gotowych na wszystko tygrysią!

Przyszła pora na handel.

Za pierwszego kota zażądał Więcławek dę­bowej trumny od brata. Dostał ją bez targów. Za drugiego kota sprawił sobie czarny garnitur (krawiec Marczyk dołożył nawet białą koszu­lę i spinki do mankietów). Za trzeciego kota zamówił w Prążkach buty z najlepszej skóry, a za czwartego wytargował u dobrodzieja miejsce do leżenia przy głównej alejce. Został piąty kot. Z tym wybrał się Więcławek na wieś, wystawił go w klatce pod remizą i kazał sobie przynieść najdorodniejsze szczeniaki. Do wyboru przedstawiono mu siedemnaście sztuk. Wybrał najlepszego i za­raz też ogłosił mu jego imię:

- Nazywasz się Walencjusz.

Po tym ogłoszeniu Więcławek podziękował tłumaczom, podarował im na spółkę Pipkę i wszystko, co by zechcieli zabrać z mieszkania.

Nie doszedł do czworaków. Śmierć wzięła go po drodze, tak jak szedł, z psiakiem w kie­szeni.

Strach polny przykrył go burką. Ulitował się nad Więcławkiem, bo akurat źliła jesień.

Zrzucił kapocinę, a sam został goły, z patyka­mi wystawionymi na wieczorny chłód.

Było jak było: Szczeniak popiskiwał, Więcławek leżał przykryty strachowym przy­odziewkiem, a strach dygotał z zimna. Tak w każdym razie opowiadały wrony, które wi­działy to dokładnie - i z góry i z grudy. Czy można dać wiarę takiemu świadectwu? Można. Wrony nie kłamią w ważnych spra­wach.

 

WSPAKOSZ czyli niewinne odwracanie świata

 

Różne były rzemiosła w Popielawskim dworze.

Szewcem był Badełek sprawiający kama­sze tak udatne, że ich rozgłos daleko przekra­czał granice dawnego majątku. O Badełkowych trzewikach mówiło się na odpuście w Łaznowie (na świętego Rocha, któremu pies wylizał ludzkie rany, a parchate bydlęta skłoniły łby nabożnie), w Rokicinach, czy choćby w Głuchowie pod białym kościołem.

Podobno dziadek Badełka obdarował łap­ciami samego pana Reymonta, kiedy ten jeź­dził akurat po okolicy w czas pisania ważnej książki. Stąd wzięły się dwa zdania w skier­niewickiej gazecie. Pan Reymont opisał w nich wygodę chodzenia w niezwyczajnych łapciach i ulgę po męczarniach od angiel­skich sztybletów. Wszystko to w dwóch zda­niach. Taki pisarz! Nic dziwnego, że sławne rzemiosło poszło w pokolenia (szewskie, nie pisarskie).

Różne były rzemiosła, a wszystkie speł­niane najlepiej.

Na przykład Cieślicki. Ten był mlecza­rzem kręcącym centryfugą tak szybko, że nie widziało się ani korby, ani ręki, a tylko nieo­strą mgiełkę. Zdarzało się, że przy hamowa­niu maszyny, śmietana podnosiła się wysokuśko, aż na okolicę spadał mleczny deszcz.

Rymarzem był Szewczyk. Ten z kolei wy­bijał podkładki szczeciną tak leciuchną, że koniska upierały się trzymać chomąta na grzbietach przez okrągłe życie. Orały w nich, wozy, spały w stajniach, zdychały, aż na koniec kleszczyny chomąt gniły pomie­szane z wiernymi kośćmi nosicieli.

Różne były rzemiosła w Popielawskim dworze. Dużo by o tym pisać, ale czas już na­począć historię Antka Błocha ze Smykowa. Tej akurat historii nie da się opowiedzieć ina­czej, jak tylko po kolei.

Antek urodził się sierotą. Matkę zabrała do ziemi gorączka połogowa, zaś ojców przypisa­no mu siedmiu. O czterech za dużo, bo i tak wiadomo było, których trzech ruchało Marian­nę, a byli to: Rzepecki, Giska i Gniewisz. Więc kolebało się dzieciątko w cudzych kolebkach, aż dorosło wieku cielęcego, nie znając smaku matczynego mleka ani ojcowskiego rze­mienia.

Wtedy objawiło się światu ciekawością wszy­stkiego, rozdymaną ponad zwykłą ludzką po­trzebę, jak nie przymierzając - świńska macherzyna.

- Dlaczego chmura się trzyma nieba i czym ta głupia się trzyma? Dlaczego kierat się obraca? Dlaczego deszcz jest z wody, a grad na przykład z lodu? Dlaczego żelazo się nie pali, a drewno na przykład jak najbardziej?

Takie pytania i inne, słyszało się co dzień w każdej Smykowskiej dziurze. Kto umiał - odpowiadał jak umiał, kto miał do­brą wolę - zmyślał do granicy chłopskiego ro­zumu, komu brakowało cierpliwości - rugał smyka albo smagał batem. W takim świecie po­bierał Antek pierwsze nauki. We dnie pilnował bydląt, na noce zapadał w sąsieki, na strychy, do obórek, by tam, ze światłem od księżyca albo od naftówki powoli rozbierać świat na kawałki.

I rozebrał jak umiał, po swojemu. Czytać nauczył się od prawej do lewej, pisać do góry nogami, rysować od spodu kartki, a nie na wierzchu.

Kiedy wydłubał gęślik z kawałka czereśni, poszedł podobną drogą. Przycisnął smyk do piersi i zagrał gęślikiem po końskim ogonie.

Taka to była nauka...

Czasem zapytał tego czy tamtego siedzącego na miedzy z kamiennym czołem.

- Powiedzcie z dobrego serca... prawdziwego uczę się świata?

-Prawdziwego, Antoś... prawdziwego. Każ­dy świat prawdziwy...

Z takimi przewodnikami doczekał Antek Błoch szkoły powszechnej, a wraz z nią pierwszych słów nauczyciela Kuląga.

- Katastrofa! Wszystko nie tak! Wszystko od tyłu do przodu... Jak to teraz odwrócić? Nauczyciel miał rację, ale tylko tyle. Nie zna­lazła się przy tej racji żadna rada na Antkową odwrotność.

Co było robić? Zostawiony sam ze świa­tem, wrócił Antek do osobnej nauki. Nim to jednak uczynił, dał nazwę swojemu rzemio­słu i w tej samej chwili został pierwszym wspakoszem w dookolnym świecie.

Praktykę zaczął i zakończył tego samego dnia u wszystkich okolicznych rzemieślni­ków naraz.

Najpierw przegnał go szewc Badełek za próbę zrobienia antybutów, potem mleczarz Cieślicki w chwili zamiany śmietany na mle­ko, wreszcie rymarz Szewczyk, po uwolnie­niu kobyły z żelaznego chomąta.

Antek Błoch ucieszył się z porażki jak mało której rzeczy w życiu. W końcu to on wymyślił odwrotność.

- Kościół modli się we mnie, cieszę się, kiedy jestem smutny, śpię w dzień, chleb mnie zja­da... Jestem pierwszym wspakoszem w Smykowie i być może gdzieś jeszcze. To ja mam rację, bo wszyscy mi jej odmawiają - pomy­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin