J. D. Robb - Rozłączy ich śmierć.rtf

(814 KB) Pobierz
J

J.D. ROBB

ROZŁĄCZY ICH ŚMIERĆ

PROLOG

Nie, zabić go to za mało.

Śmierć oznaczała kres, wyzwolenie. Poszedłby do piekła, co do tego nie miała wątpliwości, a tam cierpiałby wieczyste męki. Chciała, by spotkał go taki los - kiedyś. Na razie jednak wolała, by cierpiał na jej oczach.

Kłamliwy, niewierny sukinsyn! Chciała, by ze łzami w oczach błagał o wybaczenie i płaszczył się przed nią, jak nędzny szczur, którym był. Żeby krew płynęła mu z uszu, żeby piszczał jak panienka. Chciała zawiązać mu tego zdradzieckiego kutasa na supeł i słuchać rozpaczliwych, daremnych wołań o litość.

Pragnęła dotąd tłuc pięściami tę jego zwodniczo piękną twarz, aż zmieni się w krwawą, zaropiałą miazgę.

Dopiero kiedy już nie będzie miał ani fiuta, ani twarzy, drań będzie mógł umrzeć. Powoli, w męczarniach.

Nikt, ale to nikt nie będzie zdradzał Revy Ewing.

Zjechała na bok i zatrzymała wóz na zewnętrznym pasie mostu Queensboro. Musiała ochłonąć i zebrać siły, zanim ruszy dalej. Tak się bowiem składało, że Revę Ewing ktoś zdradził. Mężczyzna, którego kochała, poślubiła i któremu bezgranicznie ufała, teraz, w tej chwili, był w łóżku z inną kobietą.

Dotykał jej, smakował tymi wprawnymi, kłamliwymi ustami, doprowadzał ją do szaleństwa zręcznymi, oszukańczymi dłońmi.

I nie była to pierwsza lepsza kobieta, lecz przyjaciółka. Druga osoba, którą Reva kochała, której ufała i wierzyła, na której polegała.

Powiedzieć, że na tę myśl dostawała furii, to za mało. Świadomość, że mąż pod jej nosem zdradzał ją z przyjaciółką, była więcej niż bolesna. Najgorszy okazał się wstyd, że dała z siebie zrobić typową zdradzaną żonę, niczego niepodejrzewającą idiotkę, która ślepo wierzyła niewiernemu mężowi, ile razy mówił, że musiał dłużej zostać w pracy, zjeść kolację biznesową z klientem czy wyjechać na parę dni z miasta, by załatwić bądź dostarczyć zamówienie.

Jeszcze gorsze jest to, pomyślała Reva, podczas gdy obok niej śmigały samochody, że to właśnie ona dała się tak łatwo oszukać. Do licha, przecież była specjalistką do spraw bezpieczeństwa. Przepracowała pięć lat w Secret Ser - vice i zanim przeszła do prywatnego konsorcjum, ochraniała samą panią prezydent. Gdzie się podział jej instynkt, gdzie miała oczy i uszy?

Jak to możliwe, że Blair wracał do niej co wieczór, świeżo po spotkaniu i z inną kobietą, a ona niczego nie zauważyła?

To przez to, że go kochała, przyznała Reva sama przed sobą. Była szczęśliwa, bezgranicznie szczęśliwa, wierząc, że taki mężczyzna, jak Blair - wyrafinowany i piękny - kochał ją i jej pragnął.

Był taki przystojny, taki utalentowany, taki mądry. Elegancki artysta o ciemnych, jedwabistych włosach i szmaragdowych oczach. Wpadła po uszy, przypomniała sobie Reva, kiedy tylko na nią spojrzał i posłał jej ów zabójczy uśmiech. Pół roku później byli już małżeństwem i mieszkali w dużym, ustronnym domu w Queens.

Dwa lata, pomyślała. Przez dwa lata dawała mu wszystko, co miała, odkrywała przed nim duszę i kochała go całą sobą. A on w tym czasie robił z niej idiotkę.

Teraz za to zapłaci. Pospiesznie otarta łzy z policzków i sięgnęła do ukrytych głęboko w sercu pokładów gniewu. Wkrótce Blair Bissel przekona się, na co ją stać.

Włączyła się z powrotem w sznur samochodów i pełnym gazem pojechała na Upper East Side, na Manhattan.

* * *

Ta suka, złodziejka cudzych mężów, jak Reva w myślach określała swoją byłą przyjaciółkę, Felicity Kade, mieszkała w uroczej odrestaurowanej kamienicy nieopodal północnego krańca Central Parku. Zamiast wspominać chwile spędzone tam na oficjalnych przyjęciach, prywatnych kolacjach i słynnych niedzielnych lunchach Felicity, Reva skupiła myśli na zabezpieczeniach domu.

A te były dobre. Felicity była kolekcjonerką sztuki i strzegła swoich zbiorów jak pies. Reva poznała ją przed trzema lały, kiedy pomogła zaprojektować i zamontować system alarmowy w apartamencie.

Potrzeba byłoby eksperta, by dostać się do środka, tam zaś czekały jeszcze systemy awaryjne i dodatkowe zabezpieczenia, które powstrzymałyby wszystkich prócz absolutnej elity włamywaczy.

Kiedy jednak człowiek zarabiał na życie - i to całkiem nieźle - szukaniem luk w zabezpieczeniach, to takowe na ogół znajdował. Reva przyjechała uzbrojona w dwa zakłócacze, podrasowany palmtop, zdobyty na lewo policyjny kod uniwersalny i paralizator, którym zamierzała potraktować tego krętacza Blaira.

A potem, cóż, sama jeszcze nie wiedziała, co zrobi. Będzie improwizować.

Dźwignęła torbę z narzędziami, wcisnęła paralizator do tylnej kieszeni i wyszła na ciepły wrześniowy wieczór, kierując się ku drzwiom wejściowym.

Idąc, włączyła pierwszy zakłócacz, wiedziała bowiem, że po uzyskaniu dostępu do panelu zewnętrznego będzie miała tylko pół minuty. Podczas gdy na urządzeniu migały kolejne cyfry, Reva z bijącym sercem odliczała czas.

Trzy sekundy przed uruchomieniem alarmu zakłócacz ściągnął pierwszy kod. Reva wypuściła powietrze z ust i zerknęła w górę, na ciemne okna.

- Róbcie swoje, cholerne gołąbeczki - mruknęła, nastawiając drugi zakłócacz. - Trzeba mi jeszcze tylko kilku minut. Wtedy zacznie się impreza.

Usłyszała za plecami warkot przejeżdżającego samochodu i zaklęła cicho, kiedy zahamował. Zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą przy krawężniku taksówkę, z której wysiadła roześmiana para w strojach wieczorowych, Reva przysunęła się do drzwi, chowając się głębiej w cieniu. Uruchomiła wiertarkę, aby zdjąć boczną ściankę czytnika dłoni. Przy okazji zauważyła, że domowy android Felicity nawet śrubki wyczyścił na wysoki połysk.

Podłączywszy palmtop kablem grubości włosa, wprowadziła kod pozwalający obejść zabezpieczenia i w napięciu czekała, aż zostanie zaakceptowany. Starannie założyła ściankę z powrotem i korzystając z drugiego zakłócacza, zajęła się głośnikiem.

Skanowanie tym razem trwało dłużej, całe dwie minuty, ale w końcu usłyszała zapis ostatnio wypowiedzianych słów i przez ogarniającą ją wściekłość przebił się dreszczyk podniecenia.

„August Rembrandt”.

Reva wykrzywiła pogardliwie usta na dźwięk głosu fałszywej przyjaciółki, wypowiadającego hasło. Teraz pozostawało tylko wprowadzić skopiowany kod, a potem uporać się z ostatnim, ręcznym zamkiem.

Wśliznęła się do środka, zamknęła drzwi i z przyzwyczajenia ponownie włączyła system alarmowy.

Spodziewając się, że zaraz zjawi się domowy android i spyta, w jakiej sprawie przyszła, trzymała paralizator w stanie gotowości. Android rozpozna ją, rzecz jasna, i to da jej dość czasu, by przepalić mu obwody i usunąć go z drogi.

W domu jednak panowała cisza, android nie wszedł do przedpokoju. A zatem wyłączyli go na noc, pomyślała ponuro. Żeby mieć odrobinę więcej prywatności.

Poczuła zapach róż, które Felicity zawsze trzymała w wazonie w przedpokoju - różowych, wymienianych co tydzień. Obok wazonu stała zapalona lampka, ale Reva jej nie potrzebowała. Znała drogę na pamięć. Skierowała się prosto do schodów prowadzących na piętro. Do sypialni.

Na podeście zobaczyła coś, co sprawiło, że znów zawrzała w niej furia. Przez poręcz, ciśnięta niedbale, przewieszona była lekka skórzana kurtka Blaira. Ta sama, którą zeszłej wiosny dostał od niej na urodziny, a którą tego ranka zarzucił od niechcenia na ramię, kiedy całował ukochaną żonę na pożegnanie, wmawiał jej, jak strasznie będzie za nią tęsknił, i muskając ją nosem po szyi, narzekał, jak bardzo nie chce mu się nigdzie jechać, nawet na tak krótko.

Reva podniosła kurtkę do oczu. Kiedy poczuła jego zapach, rozpacz o mało nie przyćmiła gniewu.

Aby ją odpędzić, wyciągnęła z torby wiertarkę i po cichu pocięła kurtkę na strzępy Rzuciła ją na podłogę i podeptała.

Z twarzą pałającą gniewem postawiła torbę na podłodze i wyjęła z kieszeni paralizator. Podchodząc do sypialni, zobaczyła migoczące światło. Świece. Poczuła ich woń, przypominającą zapach ostrych, kobiecych perfum. Dobiegły ją też ciche dźwięki muzyki - coś klasycznego, pasującego do róź i świec zapachowych.

Cała Felicity, pomyślała Reva z wściekłością. Wszystko takie kobiece, subtelne i idealne. Ona sama wolałaby, by tłem tej konfrontacji było coś nowoczesnego, ostrego.

Na przykład czadowa muzyka Mavis Freestone.

Z drugiej strony, w głowie tak jej huczało ze złości i wywołanego zdradą bólu, że ledwo słyszała muzykę. Lekko pchnęła nogą drzwi i wsunęła się do środka.

Zobaczyła zarys dwóch postaci skulonych pod jedwabną koronkową narzutą. Zasnęli, pomyślała z goryczą. Wtuleni w siebie, rozgrzani i odprężeni po seksie.

Ich ubrania leżały na krześle, rzucone niedbale, jakby tym dwojgu strasznie się spieszyło, by wziąć się do rzeczy. Kiedy zobaczyła bezładną stertę ciuchów, serce pękło jej na setki kawałków.

Wzięła się w garść i podeszła do łóżka, ściskając paralizator w dłoni.

- Pobudka, zasrańcy.

I zerwała z nich jedwabną koronkową narzutę.

Krew. O mój Boże, krew. Była wszędzie, na ciałach, na pościeli. Na jej widok Revie zakręciło się w głowie. Kiedy poczuła jej zapach, zapach śmierci zmieszany z wonią kwiatów i świec, zakrztusiła się i zatoczyła do tyłu.

- Blair? Blair?

Krzyknęła, by opanować szok i zmusić się do działania. Nabrała powietrza do ust, chcąc krzyknąć raz jeszcze, i rzuciła się naprzód.

Coś wyłoniło się z cienia. Zauważyła ruch i poczuła inny zapach - ostry, szpitalny. Wypełnił jej gardło, płuca.

Odwróciła się, sama nie wiedząc, czy po to, by uciekać, czy żeby się bronić, i usiłowała płynąć w powietrzu, ale nagle zmieniło się ono w wodę. Nie miała jednak siły, nie czuła rąk ani nóg i po chwili oczy jej się zamknęły.

Runęła bezwładnie na podłogę, obok zmarłych, którzy ją zdradzili.

1

Porucznik Eve Dallas, jedna z najlepszych nowojorskich policjantek, leżała naga, krew huczała jej w uszach, a serce łomotało jak młot pneumatyczny. Z wysiłkiem nabrała głośno tchu i uznała, że to na razie wystarczy.

Po co komu powietrze, kiedy organizm dochodzi do siebie po prawdziwie spektakularnym seksie?

Jej mąż leżał pod nią, ciepły, twardy, milczący. Wszystko zdawało się pozostawać w bezruchu, oprócz ich serc, bijących przy sobie. Tak było aż do chwili, kiedy Roarke podniósł jedną z tych niesamowitych dłoni i przesunął nią po jej plecach, od karku po pośladki.

- Jak chcesz, żebym się ruszyła - wymamrotała - wybij to sobie z głowy.

- Nie o głowę się martwię.

Uśmiechnęła się w ciemnościach. Uwielbiała dźwięk jego głosu, pobrzmiewającą w nim irlandzką nutę.

- Niezłe powitanie, zwłaszcza że nie było cię niecałe czterdzieści osiem godzin.

- To takie miłe zakończenie krótkiej wycieczki do Florencji.

- Nie pytałam cię jeszcze, czy wpadłeś do Irlandii zobaczyć się z... - Zawahała się na chwilę. Wciąż dziwnie się czuła na myśl o tym, że Roarke ma rodzinę. - ...Z rodziną?

- A tak, owszem. Na kilka godzin. Było miło. - Ciągle gładził ją po plecach, powoli, w górę i w dół, w górę i w dół, aż jej serce uspokoiło się, a powieki stały się ciężkie. - Bardzo to dziwne, nie?

- W końcu się przyzwyczaisz.

- A jak się miewa twoja nowa partnerka?

Eve przytuliła się do niego, myśląc o swojej byłej asystentce, Peabody, i o tym, jak Delia radziła sobie po niedawnym awansie.

- Peabody jest dobra. Na razie łapie rytm. Właśnie wezwano nas do kłótni rodzinnej, która źle się skończyła. Dwaj bracia pożarli się o spadek. Zaczęli tłuc się po pyskach, jeden fiknął ze schodów i skręcił sobie ten swój durny kark. Drugi postanowił więc upozorować włamanie. Zawinął w koc rzeczy, o które się pokłócili, i wrzucił je do bagażnika samochodu. Czyżby myślał, że tam nie zajrzymy?

Roarke zachichotał, słysząc drwinę w jej głosie. Eve sturlała się na bok i przeciągnęła.

- W każdym razie sprawa była prosta jak drut, więc oddałam ją Peabody. Jak już odzyskała mowę, spisała się na medal. Ekipa zajęła się zabezpieczaniem dowodów, a Delia zwyczajnie zabrała tego palanta do kuchni, posiedziała z nim, cała życzliwa, i wcisnęła mu tę swoją gadkę o rodzinie. Po dziesięciu minutach wszystko wyśpiewał. Ma zarzut o nieumyślne spowodowanie śmierci.

- Tylko pogratulować.

- Dziewczyna poczuje się trochę pewniej. - Przeciągnęła się znowu. - Po tym, co przeszłyśmy w lecie, przyda nam się kilka takich błahostek. Trochę odpoczniemy.

- Mogłabyś wziąć kilka dni urlopu. Wtedy odpoczęłabyś naprawdę.

- Zaczekajmy parę tygodni. Chcę mieć pewność, że Peabody da sobie radę, jeśli zostawię ją samą.

- No to jesteśmy umówieni. Och, przez to twoje... entuzjastyczne powita - j nie, choć bardzo miłe, byłbym zapomniał. - Wstał z łóżka i wydał polecenie, by światła włączyły się na dziesięć procent mocy.

W ich delikatnym blasku mogła przyglądać się, jak Roarke schodzi z szerokiego podwyższenia, na którym stało łóżko, i kieruje się do małej torby podróżnej. Z przyjemnością patrzyła na jego zwinne ruchy, przywodzące na myśl smukłego, pełnego gracji kota.

Czy była to wrodzona zręczność, zastanawiała się, czy też nabył ją, kiedy w dzieciństwie uciekał przed policją i okradał przechodniów na ulicach Dublina? Bez względu na to, czemu ją zawdzięczał, dobrze mu służyła i wtedy, gdy był przebiegłym chłopakiem, i teraz, kiedy już jako przebiegły mężczyzna zbudował imperium oparte na odwadze, przebiegłości i diabelskim wprost geniuszu.

Kiedy odwrócił się i zobaczyła jego twarz w przyciemnionym świetle, do głębi przeniknęło ją uczucie nieopisanej miłości, połączonej ze zdumieniem, wywołane myślą, że ten mężczyzna należy do niej - że ktoś tak piękny może do niej należeć.

Wyglądał jak dzieło sztuki wyrzeźbione przez genialnego czarodzieja. Mocno zarysowane kości policzkowe, duże usta emanujące zmysłową magią. Oczy w kolorze dzikiego celtyckiego błękitu, pod których spojrzeniem zawsze czuła ucisk w gardle. A cały ten cudowny obraz obramowany czarnymi, spływającymi prawie do ramion włosami, do których dłonie same jej się wyciągały.

Byli małżeństwem już przeszło rok i wciąż bywały chwile, nieoczekiwane chwile, kiedy na jego widok serce zamierało jej w piersi.

Podszedł, usiadł przy niej, ujął ją pod podbródek i przesunął kciukiem po małym dołeczku.

- Moja droga Eve, tak cicha pośród mroku. - Musnął ustami jej czoło. - Mam dla ciebie prezent.

Zamrugała i od razu się odsunęła. Roarke się uśmiechnął. Zawsze tak reagowała na prezenty. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, kiedy spojrzała z niepokojem na długie, wąskie pudełko, które trzymał w dłoni.

- Nie ugryzie - zapewnił.

- Nie było cię niecałe dwa dni. To chyba za krótko na prezent.

- Tęskniłem za tobą już po dwóch minutach.

- Mówisz tak, żeby mnie zmiękczyć.

- Co nie znaczy, że kłamię. Otwórz pudełko, Eve, i powiedz: „dziękuję, Roarke”.

Przewróciła oczami, ale podniosła wieczko.

Zobaczyła bransoletkę z wytrawionymi w złocie małymi, lśniącymi rombami i osadzonym na środku gładkim w dotyku kamieniem - sądząc z jego krwistoczerwonej barwy, ani chybi był to rubin - wielkości jej kciuka.

Wyglądała na stary, bezcenny klejnot o wielkim znaczeniu. Eve poczuła ucisk w żołądku.

- Roarke...

- A gdzie „dziękuję”?

- Roarke - powtórzyła. - Zaraz mi powiesz, że to należało do jakiejś włoskiej hrabiny albo...

- Księżniczki - uściślił, wyjął bransoletkę i wsunął na jej nadgarstek. - Szesnastowiecznej. Teraz należy do królowej.

- Proszę cię.

- No, może trochę przesadziłem. W każdym razie pasuje do ciebie.

Nie była miłośniczką błyskotek, choć Roarke obsypywał ją nimi przy każdej okazji. Ta bransoletka miała jednak w sobie... coś, pomyślała Eve i uniosła rękę tak, żeby światło padło na kamień i wytrawiony wzór.

- A jak ją zgubię albo zepsuję?

- Byłoby szkoda. Do tego czasu będzie mi przyjemnie patrzeć, jak ją nosisz. Na pocieszenie powiem ci, że ciotka Sinead przeżyła taki sam wstrząs na widok naszyjnika, który jej kupiłem.

- Zrobiła na mnie wrażenie osoby rozsądnej.

Pociągnął ją za kosmyk włosów.

- Damy mojego serca są dość rozsądne, by pogodzić się z tym, że obdarowywanie ich sprawia mi tak wielką przyjemność.

- Zgrabnie to ująłeś. Bransoletka jest piękna. - I musiała przyznać, przynajmniej w głębi ducha, że leżała na jej nadgarstku, jak ulał. - Nie mogę nosić jej do pracy.

- Fakt. Z drugiej strony, teraz bardzo ci z nią do twarzy. Kiedy nie masz na sobie nic poza nią.

- Nawet o tym nie myśl. Moja zmiana zaczyna się za... sześć godzin - obliczyła, zerknąwszy na zegar.

Widząc znajomy błysk w jego oku, zmrużyła powieki. Jednak zanim zdążyła dla formalności zaprotestować, zabrzęczało łącze przy łóżku.

- Twój sygnał. - Wskazała je ruchem głowy i sturlała się z łóżka. - Przynajmniej kiedy to do ciebie dzwonią o drugiej w nocy, wiadomo że nikt nie umarł.

Poszła do łazienki. Zanim zamknęła drzwi, usłyszała, jak Roarke każe zablokować wizję i odbiera połączenie.

Nie spieszyła się. Po namyśle chwyciła wiszący na drzwiach szlafrok, w razie gdyby mąż jednak włączył wizję z powrotem.

Kiedy zawiązując pasek, weszła do sypialni, Roarke stał już przy garderobie.

- Kto to był?

- Caro.

- Musisz wyjść? O drugiej w nocy? - Ton, jakim wypowiedział imię swojej asystentki, sprawił, że włosy zjeżyły jej się na karku. - Co się stało?

- Eve. - Pospiesznie wciągnął spodnie i wyjął pasującą do nich koszulę. - Chcę cię prosić o przysługę. Wielką przysługę.

Prosi mnie nie jako żonę, lecz jako policjantkę, pomyślała.

- O co chodzi?

- Jedna z moich pracownic ma kłopoty. - Roarke włożył koszulę, nie odrywając oczu od Eve. - Duże kłopoty. A jednak ktoś umarł.

- Kogoś zabiła?

- Nie. - Ponieważ Eve nie ruszała się z miejsca, podszedł do jej garderoby i zaczął wyjmować ubranie. - Jest zdezorientowana i przerażona, i według Caro mówi bez ładu i składu. To do niej niepodobne. Pracuje w dziale bezpieczeństwa. Zajmuje się głównie projektowaniem i instalacją systemów. Jest twarda jak głaz. Przez kilka lat była w Secret Service, niełatwo ją wyprowadzić z równowagi.

- Nie powiedziałeś, co się stało.

- Znalazła męża z przyjaciółką w łóżku, w mieszkaniu tejże przyjaciółki. Byli martwi. Kiedy tam przyszła, już nie żyli, Eve.

- I po znalezieniu dwóch trupów skontaktowała się z twoją asystentką, zamiast wezwać policję.

- Nie. - Wcisnął jej w ręce rzeczy, które wybrał. - Skontaktowała się z matką.

Eve wbiła w niego wzrok, zaklęła cicho i zaczęła się ubierać.

- Muszę to zgłosić.

- Proszę cię tylko, żebyś wstrzymała się z tym, aż sama wszystko zobaczysz i porozmawiasz z Revą. - Położył ręce na jej dłoniach i nie zabrał ich, dopóki na niego nie spojrzała. - Eve, proszę cię, zaczekaj. Nie musisz zgłaszać czegoś, czego nie widziałaś na własne oczy. Znam tę dziewczynę. Znam też jej matkę, od kilkunastu lat, i ufam jej jak mało komu. One potrzebują twojej pomocy. Ja też.

Eve zapięła kaburę.

- No to jedzmy tam. I to szybko.

Była pogodna noc. Duchota, która dawała się we znaki przez całe lato 2059 roku, ustępowała przed rześkim powiewem nadchodzącej jesieni. Ruch był mały i krótka jazda nie wymagała od Roarke'a wielkiej wprawy ani koncentracji. Eve milczała, co wskazywało, że zamknęła się w sobie. O nic nie pytała, nie chciała bowiem żadnych dodatkowych informacji, które mogłyby wpłynąć na wnioski, jakie wyciągnie z tego, co zobaczy, usłyszy i wyczuje.

Jej pociągła, szczupła twarz była napięta, podłużne, złotobrązowe oczy patrzyły z obojętnością policjanta. Nawet Roarke nie potrafił niczego z nich wyczytać. Szerokie usta, których gorący i miękki dotyk jeszcze niedawno czuł na swoich wargach, były mocno zaciśnięte.

Zaparkował na ulicy w niedozwolonym miejscu i włączył w samochodzie podświetlaną tabliczkę „Na służbie”, nim zrobiła to Eve.

Bez słowa wysiadła na chodnik i stanęła prosto, wysoka i chuda, z burzą kręconych brązowych włosów wciąż zmierzwionych po seksie.

Podszedł i delikatnie przeczesał palcami czuprynę Eve, by doprowadzić ją do jako takiego porządku.

- Dzięki, że zgodziłaś się to zrobić.

- Na razie nie dziękuj. Niezła chata - skwitowała, wskazując ruchem głowy kamienicę z elewacją z piaskowca. Zanim weszła na schody, drzwi się otworzyły.

Stanęła w nich Cara Lśniące siwe włosy okalały jej głowę srebrzystą aureolą. Gdyby nie one, Eve miałaby kłopot, by w tej bladej kobiecie w eleganckiej czerwonej kurtce narzuconej na niebieską bawełnianą piżamę poznać chłodną, opanowaną asystentkę Roarke'a.

- Dzięki Bogu. Dzięki Bogu. Dziękuję, że tak szybko przyjechaliście. - Caro wyciągnęła drżącą rękę i uścisnęła dłoń Roarke'a. - Nie wiedziałam, co robić.

- Zrobiłaś, co trzeba - powiedział Roarke i przyciągnął ją do siebie.

Caro starała się powstrzymać szloch.

- Reva... źle z nią, bardzo źle. Jest w salonie. Na górę nie wchodziłam. - Odsunęła się od Roarke'a i wyprostowała ramiona. - Uznałam, że lepiej, abym tego nie robiła. Niczego nie dotykałam, pani porucznik, wzięłam tylko szklankę z kuchni. Przyniosłam Revie wodę, ale dotykałam tylko szklanki i butelki. Aha, i uchwytu lodówki. Ja...

- W porządku. Może pójdziesz do córki? Roarke, zostań z nimi.

- Posiedzisz kilka minut z córką? - spytał, zwracając się do Caro. - Ja pójdę z panią porucznik. - Udając, że nie widzi wyrazu irytacji na twarzy Eve, pogładził ramię Caro, by dodać jej otuchy. - To nie potrwa długo.

- Powiedziała... Reva powiedziała, że to było okropne. A teraz siedzi tylko i w ogóle się nie odzywa.

- Niech milczy - poradziła Eve. - Dopilnuj, żeby została tu, na dole. - Ruszyła na górę. Zerknęła na leżącą na podłodze skórzaną kurtkę, porwaną na strzępy. - Powiedziała, w którym są pokoju?

- Nie. Tylko że znalazła ich w łóżku.

Eve zerknęła na pokój po prawej stronie, potem na ten po lewej. Wtedy poczuła zapach krwi. Ruszyła w głąb korytarza i zatrzymała się pod drzwiami.

Ciała leżały na boku, zwrócone twarzami do siebie, tamci dwoje jakby szeptali sobie jakieś tajemnice. Pościel, poduszki i leżąca na podłodze zmięta koronkowa narzuta były zaplamione krwią.

Krew widniała też na trzonku i ostrzu noża wbitego z dużą siłą w materac.

Eve zauważyła czarną torbę przy drzwiach, drogi paralizator na podłodze po lewej stronie łóżka i bezładną stertę ubrań na krześle. Świece wciąż się paliły, roztaczając przyjemny zapach. Z odtwarzacza płynęła łagodna, nastrojowa muzyka.

- To nie błahostka - mruknęła. - Podwójne zabójstwo. Muszę to zgłosić.

- Poprowadzisz śledztwo?

- Tak. Ale jeśli twoja znajoma jest winna, nie będę mogła jej pomóc.

- Jest niewinna.

Cofnął się o krok, a Eve wyjęła komunikator.

- Zabierz Caro do innego pokoju - powiedziała, kiedy skończyła. - Byle nie do kuchni - dodała, zerknąwszy na nóż. - Musi tam być jakiś gabinet, biblioteka czy coś takiego. Postaraj się niczego nie dotykać. Muszę przesłuchać tę... jak ona ma na imię? Reva?

- Reva Ewing, tak.

- Muszę ją przesłuchać i nie chcę, żebyś był przy tym ty albo jej matka. Jeśli chcesz jej pomóc - dodała, zanim Roarke zdążył się odezwać - od tej pory musimy jak najściślej trzymać się przepisów. Mówiłeś, że zajmuje się sprawami bezpieczeństwa.

- Tak.

- Skoro ją zatrudniłeś, nie muszę pytać, czy jest dobra.

- Bardzo dobra.

- A ten tu był jej mężem?

Roarke spojrzał na łóżko.

- Tak. To Blair Bissel, artysta. Co do jego talentu zdania są podzielone.

Pracuje... to znaczy pracował w metalu. Zdaje się, że to jego. - Wskazał ręką stojącą w kącie wysoką, na pierwszy rzut oka chaotyczną plątaninę metalowych rur i brył.

- I ludzie płacą za coś takiego? - Eve pokręciła głową. - Dziwny jest ten świat. Później powiesz mi coś więcej o Revie, na razie sama się nią zajmę, a potem dokładniej obejrzę miejsce zbrodni. Od jak dawna mieli kłopoty małżeńskie? - spytała, kiedy wyszli z powrotem na korytarz.

- Nie wiedziałem, że je mieli.

- No to już nie mają. Zabierz gdzieś Caro - zakomenderowała i ruszyła do salonu, by po raz pierwszy zobaczyć Revę Ewing.

Caro obejmowała ramieniem siedzącą obok trzydziestoparoletnią kobietę o ciemnych włosach, ostrzyżonych krótko i niemal tak niestarannie, jak włosy Eve. Nieznajoma wydawała się drobna, ale dobrze zbudowana, czarny T - shirt i dżinsy podkreślały jej wysportowaną sylwetkę.

Miała przeraźliwie białą skórę i ciemnoszare oczy, które niemal poczerniały od szoku. Jej wargi były bezbarwne i dość wąskie. Kiedy Eve podeszła, kobieta uniosła głowę i spojrzała przed siebie niewidzącym wzrokiem. Oczy miała przekrwione i podpuchnięte, pozbawione błysku żywej inteligencji, który Eve spodziewała się w nich zobaczyć.

- Pani Ewing, jestem porucznik Dallas.

Reya wciąż patrzyła na nią tępo, ale lekko poruszyła głową, jakby przeszedł ją dreszcz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin