J. D. Robb - Portret śmierci.doc

(1438 KB) Pobierz
Portret śmierci

J. D. Robb

PORTRET ŚMIERCI

PROLOG

Światłem ciała jest oko.

Nowy Testament, Mt 6, 22

 

Matka na zawsze matką jest,

najświętszą pośród żywych.

Samuel Coleridge

 

Zaczynamy umierać wraz z pierwszym oddechem. Śmierć jest w nas, przybliża się z każdym uderzeniem serca. W końcu nie ma już możliwości ucieczki. A jednak trzymamy się życia, sławimy je mimo jego przemijalności, a może właśnie dlatego?

Nieustannie zastanawiamy się nad śmiercią, wznosimy jej pomniki, oswajamy ją za pomocą różnych obrzędów. Myślimy o tym, jaka będzie nasza śmierć - czy nagła i szybka, czy też będziemy odchodzić długo i powoli? Czy będziemy wtedy odczuwać ból? Czy śmierć nadejdzie po długim, intensywnym życiu, czy zostaniemy zabrani z tego świata gwałtownie, niespodziewanie, w pełni sił?

Kiedy przypadnie nasz czas? Wiemy przecież, że śmierć może nadejść w każdym okresie naszego życia.

Stwarzamy wyobrażenie życia po życiu, ponieważ nie potrafimy spokojnie egzystować, nękani przez widmo nieuchronnego końca. Wymyślamy bogów, którzy kierują naszymi poczynaniami i będą nas oczekiwać u złotych bram, by zaprowadzić do krainy mlekiem i miodem płynącej.

Jesteśmy dziećmi, pozostającymi w okowach wyobrażeń dobra jako życia wiecznego i zła jako wiekuistego potępienia. Dlatego też nigdy nie żyjemy naprawdę i nigdy nie jesteśmy wolni.

Od dawna studiuję życie i śmierć.

Istnieje tylko jeden cel: życie. Musimy żyć, ciesząc się wolnością, z każdym oddechem zyskując świadomość, że jesteśmy czymś więcej niż tylko cieniem. Jesteśmy bowiem światłem, a światło musi być zasilane, pozyskiwane z wszystkich możliwych źródeł. Wtedy koniec nie będzie oznaczał śmierci, a u kresu wszyscy staniemy się światłem.

Być może zostanę posądzony o szaleństwo, jednak wiem, że odnalazłem zdrowie. Znalazłem Prawdę i Zbawienie. Kiedy stanę się tym, kim jestem, to, czego dokonam, co stworzę, będzie wielkie i wspaniałe.

A wtedy wszyscy będziemy żyć wiecznie.

ROZDZIAŁ 1

Eve duszkiem wypiła kawę i sięgnęła do szafy. Zdecydowała się na cienką koszulkę na ramiączkach, jako że lato 2059 roku trzymało Nowy Jork i całe Wschodnie Wybrzeże w mocnym, duszącym uścisku.

Z dwojga złego wolała jednak upał niż zimno.

Pomyślała, że nie pozwoli na to, by coś zepsuło jej ten dzień.

Włożyła koszulkę, spojrzała na drzwi, a gdy upewniła się, że jest sama, rzuciła się do autokucharza po drugi kubek kawy. Zerknęła na zegarek. Widząc, że ma mnóstwo czasu na śniadanie, zaprogramowała jeszcze automat na dwa naleśniki z jagodami.

Wróciła do szafy po buty. Wysoka i szczupła, doskonale prezentowała się w spodniach koloru khaki i niebieskim podkoszulku. Miała krótkie, ciemnobrązowe włosy z jaśniejszymi pasmami wypalonymi przez bezlitosne słońce. Ta fryzurka pasowała do jej wyrazistej twarzy o szeroko rozstawionych brązowych oczach i pełnych wargach. Na podbródku widniał płytki dołek. Mąż Eve lubił go dotykać koniuszkiem palca.

Mimo że po wyjściu z olbrzymiej sypialni w ogromnym, cudownie chłodnym domu czekał ją potworny upał, sięgnęła po lekki żakiet i rzuciła go na broń, leżącą na kanapie.

Odznakę miała już w kieszeni.

Porucznik Eve Dallas wyjęła kubek z kawą i naleśniki z autokucharza i opadła na kanapę, zamierzając rozkoszować się wspaniałym śniadaniem przed podjęciem obowiązków policjantki z wydziału zabójstw.

Galahad, tłusty kocur, bezbłędnie wyczuwający jedzenie zwierzęcym szóstym zmysłem, wyrósł jak spod ziemi, wskoczył na kanapę i zaczął wpatrywać się w talerz pani.

- To moje. - Nabiła naleśnika na widelec i popatrzyła na kota. - Wiem, że Roarke cię rozpuszcza, ale ze mną nie pójdzie ci tak łatwo jak z moim mężem. Jestem pewna, że już dostałeś śniadanie - dodała, kładąc nogi na stół. - Założę się, że od świtu urzędowałeś w kuchni i łasiłeś się do Summerseta.

Pochyliła się tak, że niemal zetknęli się nosami.

- No, przez najbliższe trzy tygodnie nie będziesz miał na to szans. To będą trzy piękne, wspaniałe, odjazdowe tygodnie. A wiesz, dlaczego? Wiesz?

Zadowolona, dała kotu kawałek naleśnika.

- Bo ten ponury, kościsty sukinsyn wyjeżdża na wakacje! Daleko stąd! - Miała ochotę śpiewać z radości, że kamerdyner Roarke'a, przekleństwo jej życia, nie będzie jej irytował tego wieczoru, a także przez wiele następnych. - mam przed sobą dwadzieścia jeden dni wolnych od Summerseta i wprost nie mogę się tym nacieszyć.

- Nie jestem pewien, czy kot podziela twoją radość. - Roarke już od pewnego czasu stał w drzwiach, oparty o framugę, i obserwował żonę.

- Na pewno. - Zjadła naleśnika, zanim Galahad zdążył dobrać się do talerza. - Tylko że on przyjmuje to ze spokojem. Myślałam, że dzisiaj rano będziesz zajęty przekazem satelitarnym.

- Już skończyłem.

Wszedł do kuchni. Eve patrzyła na męża z wyraźną przyjemnością. Szczupły, długonogi, zgrabny - był wręcz niebezpiecznie męski.

W przypadku Roarke'a była ona istnym dziełem sztuki, stworzonym w dniu wielkiej hojności Pana Boga. Szczupła, o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, pełnych wargach wyrażających zdecydowanie - ta twarz wprawiała Eve w stan podniecenia. Roarke miał jasne niebieskie oczy i błyszczące czarne włosy.

Trudno byłoby też zarzucić cokolwiek jego zgrabnej, muskularnej sylwetce.

- Chodź tu, przystojniaku. - Wymierzyła mu żartobliwego kuksańca, po czym z lubością przygryzła jego dolną wargę i leniwie przeciągnęła po niej językiem. - Smakujesz jeszcze lepiej niż naleśniki.

- Jesteś dziś wesolutka jak szczygiełek.

- Zgadza się. Mam ochotę podzielić się swoją radością z całym światem.

- Miła odmiana - odparł wesoło. W jego głosie pobrzmiewał charakterystyczny irlandzki akcent. - W takim razie możemy zacząć do odprowadzenia Summerseta.

Skrzywiła się.

- To może zepsuć mi apetyt. - Skończyła posiłek i dodała: - Nie, nie. Widzę, że wszystko jest w porządku. Mogę pomachać mu na dowiedzenia.

Wymierzył jej żartobliwego kuksańca.

- Cieszę się.

- Zatańczę z radości dopiero wtedy, kiedy zniknie mi z oczu. Trzy tygodnie. - Przeciągnęła się rozkosznie, wstała i odsunęła talerz tak, że stał się niedostępny dla kota. - Nie będę musiała oglądać jego szpetnej twarzy i słuchać jego skrzypiącego głosu przez trzy cudowne tygodnie.

- Odnoszę wrażenie, że on podobnie myśli o tobie. - Roarke podniósł się z westchnieniem. - Jestem tego pewien, ale dałbym sobie rękę uciąć, że będzie wam brakować tego skakania sobie do oczu.

- Na pewno nie. - Przypasała broń. - Dzisiaj wieczorem mam zamiar świętować. Nie żartuję. Będę przechadzać się nago po salonie, zajadając pizzę.

Roarke uniósł brwi.

- O! Ten pomysł bardzo mi się podoba.

- Zamów pizzę - poleciła, wkładając żakiet. - Muszę już iść. Czekają na mnie w centrali.

- Najpierw powtórz za mną wesołym tonem: „Życzę ci przyjemnej podróży i miłego wypoczynku”. - Położył ręce na ramionach żony.

- Nie uprzedziłeś mnie, że mam z nim rozmawiać. - Westchnęła, patrząc Roarke'owi w oczy. - No, dobrze. Wiem, że ta sprawa jest warta wielkiego poświęcenia. „Życzę ci przyjemnej podróży... gnido”. Oczywiście daruję sobie tę „gnidę”, po prostu chciałam sobie teraz pofolgować.

- Rozumiem. Przesunął dłońmi wzdłuż jej ramion i wziął ją za ręce. Kot wybiegł z pokoju. - Summerset też cieszy się z tego wyjazdu. Przez ostatnie kilka lat nie miał wiele czasu dla siebie.

- Bo nie chciał dać mi ani chwili spokoju. Ale już dobrze, w porządku - powiedziała wesoło. - W końcu teraz przede wszystkim liczy się to, że nareszcie wyjeżdża.

Z dołu dobiegł przeraźliwy pisk kota, siarczyste przekleństwo, a potem cała seria głuchych łomotów. Eve natychmiast rzuciła się w stronę, z której dochodziły odgłosy, ale Roarke pierwszy dopadł schodów i zbiegł z nich do Summerseta, który leżał wśród stosu porozrzucanej bielizny.

- A niech to szlag! - zaklęła Eve, patrząc na scenkę rozgrywającą się u stóp schodów.

- Nie ruszaj się - polecił cicho Roarke, badając Summerseta.

Eve zbiegła na dół i przyklękła. Zlana potem twarz kamerdynera była kredowobiała. W jego oczach malowało się przerażenie. Było widać, że bardzo cierpi.

- Moja noga - powiedział słabym głosem. - Obawiam się, że jest złamana.

Eve była już tego pewna, widząc nogę Summerseta dziwnie zgiętą pod kolanem.

- Przynieś koc - poleciła Mężowi, wyjmując telefon komórkowy. - Jest w szoku. Zawołam służby medyczne.

- Nie pozwól mu się ruszać. - Roarke złapał z podłogi i narzucił na Summerseta prześcieradło, po czym wbiegł na schody. - Może mieć jeszcze inne obrażenia.

- To tylko noga. I ramię. - Kamerdyner zamknął oczy, słysząc, że Eve dzwoni po pomoc. - Potknąłem się o tego cholernego kota. - Otworzył oczy i usiłował złośliwie uśmiechnąć się do Eve. Najwyraźniej szok po upadku ustępował, choć pojawiły się dreszcze, przyprawiające go o szczękanie zębami. - Pewnie żałujesz, że nie skręciłem sobie karku.

- Przyznaje, że przyszło mi to do głowy. - na szczęście zachował jasność umysłu, pomyślała z ulgą. Nie stracił przytomności, tylko oczy dziwnie mu błyszczały.

Uniosła wzrok na Roarke'a, który przyniósł koc. - Już jadą. Jest przytomny i zgryźliwy. Myślę, że z jego głową wszystko jest w porządku, ale zleciał ze schodów z takim impetem, że omal nie rozbił posadzki. Potknął się o kota.

- Boże!

Eve patrzyła, jak Roarke ujmuje dłoń Summerseta. Mimo że szczerze nie cierpiała tego kościstego pawiana, wiedziała, że mąż traktuje go jak rodzonego ojca.

- Otworzę bramę dla służb medycznych.

Podeszła do tablicy kontrolnej, by otworzyć furtę, odgradzająca od miasta dom otoczony wypielęgnowanymi trawnikami. Nigdzie nie było śladu Galahada. Zapewne nie będzie pokazywać się przez dłuższy czas, pomyślała kwaśno.

Cholerny kot musiał zrobić to specjalnie, chcąc zepsuć jej doskonały nastrój, a wszystko dlatego, że nie dała mu wystarczającej porcji naleśników.

Wiedząc, że lada chwila usłyszy dźwięk syren, otworzyła drzwi frontowe i omal się nie przewróciła, uderzona falą upału. Chociaż dopiero dochodziła ósma, żar był już taki, że lasował się mózg. Niebo miało barwę zsiadłego mleka, a powietrze konsystencję syropu, którego smakiem tak się rozkoszowała, kiedy jeszcze miała radość w sercu.

Miłej podróży, pomyślała. Sukinsyn.

Wideofon zapiszczał w chwili, gdy zawyły syreny.

- Już tu są! 0 krzyknęła do Roarke'a, po czym odeszła na bok, by odebrać połączenie. - Tu Dallas. Cholera, Nadine - powiedziała, gdy na ekranie zobaczyła twarz głównej reporterki Kanału 75. - dzwonisz w fatalnym momencie.

- Mam dla ciebie wiadomość. Wygląda poważnie. Spotkajmy się na rogu Delancey i Avenue D. Już jadę.

- Nie rozłączaj się. Nie pojadę na Lower East Side tylko dlatego, że ty...

- Chyba ktoś nie żyje. - Nadine przesunęła się tak, że odsłoniła wydruki zaściełające biurko. - Tak, ta dziewczyna nie żyje.

Zdjęcia przedstawiały młodą brunetkę. Jedne były nieupozowane, inne oficjalne.

- Dlaczego myślisz, że nie żyje?

- Wszystko ci powiem, gdy się spotkamy. Teraz tylko niepotrzebnie tracimy czas.

Eve wpuściła służby medyczne i skrzywiła się w stronę wideofonu.

- Wyślę tam policjanta.

- Nie po to daję ci gorące wiadomości, żebyś je lekceważyła i zlecała sprawę zwykłym służbom. Dallas, naprawdę mam coś ważnego. Spotkaj się ze mną albo sprawdzę to sama i puszczę w świat to, co odkryłam.

- Co za cholerny dzień. No dobrze. Stań na rogu i zaczekaj. Niczego nie ruszaj, dopóki nie przyjdę. Muszę najpierw jakoś uporać się z ty, co mam tutaj. - Westchnęła ciężko i spojrzała na medyków badających Summerseta. - Przyjadę najszybciej, jak będę mogła.

Rozłączyła się, schowała komunikator do kieszeni, po czym podeszła do Roarke'a i poklepała go po ramieniu.

- Otrzymałam ważną wiadomość. Myślę, że powinnam to sprawdzić.

- Nie pamiętam, ile on ma lat, zupełnie wyleciało mi to z głowy.

- Spokojnie. Jest zbyt podły na to, żeby naprawdę mogło mu się coś stać. Słuchaj, jeśli chcesz, żebym tu została, to odwołam spotkanie.

- Nie, jedź. - Potrząsnął głową. - Biedak potknął się o kota. Mógł się zabić. - odwrócił się i pocałował Eve w czoło. - Życie jest pełne paskudnych niespodzianek. Niech pani uważa na siebie, pani porucznik. Nie życzę sobie już dzisiaj żadnych złych wiadomości.

Na ulicach panował potworny chaos, co doskonale korespondowało z nastrojem Eve. Awaria maksibusa na Lexington Avenue sprawiła, że wokół, jak okiem sięgnąć, samochody wylewały się z 75 na południe. Wyły klaksony. Nad głowami warczały helikoptery służb drogowych. Wydawało się, że za chwilę dojdzie do zakorkowania szlaków powietrznych.

Zniecierpliwiona przymusowym postojem wśród morza ludzi jadących do pracy. Eve włączyła syrenę i sprytnie przedarła się w kierunku wschodnim, gdzie wypatrzyła niezatłoczoną ulicę.

Połączywszy się z dyspozytornią, poinformowała, że potrzebuje teraz godziny dla siebie. Mówienie o tym, że podąża w kierunku wskazanym przez nawiedzoną reporterkę, bez żadnego powodu ani zezwolenia przełożonych, mijało się z celem, miała jednak zaufanie do jej instynktu. Nadine już nieraz wykazała się węchem psa myśliwskiego w tropieniu sensacyjnych historii, więc Eve nakazała swojej asystentce, by stawiła się na Delancey.

 

Na ulicy panował wielki ruch. W okolicy znajdowały się niezliczone sklepy i kawiarnie, zajmujące pomieszczenia na parterze budynków i służące głównie mieszkańcom apartamentów na piętrach. W piekarni realizowano zamówienia mężczyzny prowadzącego warsztat napraw w sąsiedniej posesji. Z kolei szef warsztatu programował domowego androida dla właścicielki sklepu z ubraniami, która zaopatrywała się w owoce na straganie po drugiej stronie ulicy.

Eve pomyślała, że wszystko toczy się tutaj według odwiecznego schematu wzajemnych powiązań. Po ustaniu zamieszek w mieście dzielnica została odbudowana, chociaż tu i ówdzie nosiła jeszcze ślady zniszczeń.

Nie był to teren chętnie wybierany na wieczorne spacery, a kilka kwartałów dalej w kierunku południowym i zachodnim można było się natknąć na gromady niechlujnych włóczęgów i narkomanów, sypiających pod gołym niebem. Jednak w ten letni dzień Delancey sprawiała wrażenie dzielnicy wyłącznie tętniącej handlem.

Eve zatrzymała samochód za furgonetką i wystawiła na dach sygnalizator świetlny.

Niechętnie wyszła z chłodnego wnętrza wozu na rozpalony chodnik. Od razu w nozdrza uderzyła ją ostra woń solanki, kawy i potu. Znacznie przyjemniejszy zapach melonów ze straganu został natychmiast wyparty przez strumień duszącej smrodliwej pary, wydobywającej się z obwoźnej budki, w której sprzedawano zapiekanki ze sztucznymi jajami i cebulą.

Wstrzymując oddech, pomyślała, że trzeba być bardzo odważnym, by jeść te świństwa. Przystanęła na rogu ulicy i zbadała wzrokiem okolicę.

Nie dostrzegła Nadine ani Peabody, jej uwagę przyciągnęli natomiast czterej mężczyźni - właściciele sklepów i strażnik miejski zawzięcie kłócili się o coś przy zielonym pojemniku na surowce wtórne.

Miała ochotę skontaktować się z Roarkiem i zapytać o zdrowie Summerseta, w nadziei, że stał się cud i służby medyczne skleiły kość tak, że kamerdyner jest w stanie odbyć podróż, a po wstrząsie, jaki przeżył tego ranka, zdecydował się solidnie wypocząć i przedłużył wakacje do czterech tygodni.

Wyobraziła sobie z rozmarzeniem, że w czasie urlopu Summerset zakocha się w swej płatnej opiekunce - jaka inna kobieta zgodziłaby się na uprawianie seksu z tym potworem? - i postanowili osiedlić się gdzieś w Europie.

Po chwili namysłu uznała, że Europa jest za blisko. Powinni zamieszkać na kolonii Alfa w gwiazdozbiorze Byka i nigdy już nie powrócić na planetę Ziemię.

Dobrze zdawała sobie sprawę, że może karmić się tymi złudzeniami tylko do czasu, gdy zadzwoni do domu, przypomniała sobie jednak ból w oczach Summerseta i sposób, w jaki Roarke trzymał starego kamerdynera za rękę, i z ciężkim westchnieniem sięgnęła po komunikator.

Zanim zdążyła z niego skorzystać, jakiś właściciel sklepu odepchnął strażnika miejskiego, który zatoczył się, a po chwili upadł po zadanym ciosie.

Eve wepchnęła komunikator do kieszeni i podbiegła w stronę mężczyzn. Nie zdążyła jeszcze do nich dotrzeć, kiedy poczuła charakterystyczny zapach. Nie mogła się mylić. Zbyt wiele razy miała do czynienia ze śmiercią.

Przechodnie i ludzie, którzy wylegli ze sklepów i otoczyli walczących, zwartych w zapaśniczym uścisku na chodniku, zagrzewali ich do boju, nie szczędząc obraźliwych wyzwisk. Tłum gapiów gęstniał z każdą chwilą.

Bez sięgania po odznakę Eve uniosła za koszulę mężczyznę znajdującego się na górze i postawiła stopę na leżącym.

- Spokój!

Właściciel sklepu był niskim, żylastym mężczyzną. Szarpnął się gwałtownie, zostawiając kawałek przepoconej koszuli w dłoni Eve. Miał oczy czerwone od gniewu, a z warg kapała mu prawdziwa krew.

- To nie twój interes, paniusiu, więc spadaj, no możesz oberwać.

- To jest pani porucznik. - Mężczyzna leżący na ziemi wydawał się zadowolony ze swego miejsca. Miał wydatny brzuch, był zdyszany, a lewe oko znikało mu pod opuchlizną. Jednak Eve nie darzyła strażników miejskich sympatią, więc nie uniosła nogi z jego torsu. Wyciągnęła odznakę i obdarzyła właściciela sklepu szerokim uśmiechem.

- Chcesz się założyć o to, kto tu oberwie? Cofnij się i gęba na kłódkę.

- O, glina. Powinna pani zamknąć go w pudle. Ja regularnie płacę podatki. - Mężczyzna uniósł ręce i zwrócił się w stronę tłumu, jak bokser okrążający ring pomiędzy rundami. - Płacimy wszystko, jak trzeba, a te gnidy wciąż nie dają nam spokoju.

- Znieważył mnie. Chcę wnieść skargę.

Eve popatrzyła na leżącego strażnika.

- Zamknij się! Nazwisko! - zażądała, wskazując właściciela sklepu.

- Remke. Waldo Remke. - Oparł posiniaczone dłonie ma wąskich biodrach. - To ja chcę wnieść oskarżenie.

- Dobrze, dobrze. - To pański sklep? - Wyciągnęła rękę w stronę delikatesów.

- Od osiemnastu lat. Wcześniej należał do mojego ojca. Płacimy podatki...

- To już wiem. To pański pojemnik?

- Zapłaciliśmy już za niego chyba ze sto razy. Ja, Costello i Mintz. - Kciukiem wskazał dwóch stojących za nim mężczyzn. - A przez większość czasu i tak jest uszkodzony. Czuje pani ten wstrętny zapach? Ten ohydny smród? Kto przyjdzie tu na zakupy, jeżeli tak będzie śmierdzieć? W ciągu ostatnich sześciu tygodni już trzy razy prosiliśmy o naprawę, ale nikt nawet nie kiwnął palcem.

W tłumie gapiów rozległy się jakieś pomruki, wyrażające poparcie. Jakiś dowcipniś krzyknął:

- Śmierć faszystom!

Eve była świadoma tego, że w tym upale i smrodzie okoliczni gapie na widok krwi w każdej chwili mogą przeobrazić się we wrogi tłum.

- Panie Remke, chciałabym, żeby pan, pan Costelo i pan Mitz odsunęli się trochę.

- Proszę się rozejść! - zwróciła się do zgromadzonych.

Usłyszała za sobą szybki stukot policyjnych butów. To mogły być tylko kroki jej asystentki.

- Peabody - powiedziała, nie odwracając się . - Zrób coś z tymi ludźmi, zanim dojdzie do linczu.

Lekko zadyszana asystentka podeszła do Eve.

- Tak jest! Proszę się rozejść!

Na widok munduru, nawet trochę już zmiętego od upału, większość gapiów odeszła. Peabody poprawiła okulary przeciwsłoneczne i kapelusz, który przechylił się w czasie biegu.

Jej kwadratowa twarz lśniła do potu, ale oczy ukryte za przydymionymi okularami pozostawały czujne. Popatrzyła na pojemnik, a potem na Eve.

- Pani porucznik?

- Tak. Nazwisko. - Eve zwróciła się do strażnika miejskiego, poklepując stopą jego tors.

- Larry Poole. Pani porucznik, jak tylko wykonywałem swoje obowiązki. Przyjechałem tu z powodu interwencji w sprawie naprawy pojemnika, a ten facet na mnie napadł.

- Kiedy pan tu przyjechał?

- Jakieś dziesięć minut temu. Sukinsyn nawet nie dał mi obejrzeć tego śmietnika, tylko od razu skoczył mi do gardła.

- Teraz go pan obejrzy. Nie chcę mieć żadnych kłopotów ze strony właściciela sklepu - powiedziała Eve, spoglądając na Remkego.

- Chcę wnieść skargę. - Remke złożył ramiona na piersiach i wydął wargi.

Eve pomogła Poole'owi wstać.

- Wyrzucają tu wszystkie możliwe świństwa - narzekał Poole. - I stąd cały problem. Nie segregują śmieci. Potrafią wrzucić jakieś szczątki organiczne do otworu na tworzywa sztuczne, a potem dziwią się, że mają smród. - kuśtykając, podszedł do pojemnika. Zanim zajrzał do środka, włożył na twarz maskę z filtrem. - Wystarczy przestrzegać instrukcji, ale oni wolą co pięć minut wnosić skargi.

- Jak działa zamek?

- Ma specjalny kod. Wypożyczają pojemnik od miasta, ale kod znają tylko służby miejskie. Mój skaner czyta kod, a potem... Cholera ten zamek jest uszkodzony.

- Mówiłem, że jest uszkodzony.

Poole wyprostował się z godnością i popatrzył na Remkego spod zmrużonych powiek.

- Zamek i pieczęć są uszkodzone. Dzieciaki czasem to robią. To nie moja wina. Kto to wie, skąd dzieciakom przychodzą do głowy takie pomysły? Pewnie zepsuły go wczoraj w nocy i wepchnęły do środka jakiegoś zdechłego kota, sądząc po zapachu.

- Nie mam zamiaru płacić za wasze zepsute zamki - złościł się Remke.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin