Goislard Dom Sary.txt

(795 KB) Pobierz
Paul Henry Goislard

Dom Sary

Prze�o�y�a Maria Michalik
Mojej �onie, Monique, mojemu 
synowi, Philippe'owi
Prolog
I
Poprzedniego dnia wieczorem 
Sara przysi�ga�a, �e po�pi sobie 
porz�dnie. 
- Odrobi�am wszystkie lekcje, 
nauczy�am si� wszystkiego, co 
zadane. Jutro czwartek, b�d� 
spa�a do dziewi�tej! A nawet do 
dziesi�tej. Mam nadziej�, �e 
nikt nie b�dzie ha�asowa�! 
By�o to trudne do wykonania: 
Ritterowie - ojciec, Elie, 
matka, Sylvia i troje dzieci - 
jedenastoletni Bruno, 
dziesi�cioletni Robert i 
dziewi�cioletnia Sara - 
mieszkali w jednym pokoju 
przedzielonym na dwoje niebiesk� 
kotar� w ��te pasy. Z jednej 
strony znajdowa�y si� kuchnia i 
jadalnia, a z drugiej sypialnia 
z wielkim �o�em rodzic�w i 
trzema ma�ymi ��kami sk�adanymi 
na dzie�. Ale  c�, wszyscy 
obiecali, �e b�d� si� starali 
zachowywa� cicho, �eby 
najm�odsza mog�a si� wyspa� do 
syta. 
Nazajutrz Sylvia wsta�a, jak 
zwykle, o si�dmej. Szybko obmy�a 
si� nad zlewem, zerwa�a star� 
kartk� z kalendarza, 
stwierdzi�a, �e jest czwartek 26 
listopada 1931 roku, i 
po�pieszy�a parzy� kaw�. Teraz z 
kolei wsta� Elie i przyszed� do 
kuchni. W�a�nie mieli usi��� do 
�niadania, kiedy kto� zacz�� si� 
gwa�townie dobija� do oszklonych 
drzwi str��wki. Sylvia posz�a 
otworzy�. By�a to Elise 
Guillaume, stara s�u��ca pani 
Meyer, ich chlebodawczyni. Nie 
mog�a doj�� do siebie, by�a 
zap�akana, a twarz mia�a 
wykrzywion� ze zgrozy i 
wzburzenia. Nie zd��y�a jeszcze 
zamkn�� za sob� drzwi, kiedy 
wykrzykn�a: 
- Sylvio! Elie! Biedna pani... 
Biedna pani... Chod�cie szybko! 
Kilka minut temu, kiedy posz�a 
obudzi� pani� Meyer o zwyk�ej 
porze, znalaz�a j� w ��ku z 
poder�ni�tym gard�em. 
Prze�cierad�a, poduszka, koce 
zalane by�y krwi�. W pokoju 
panowa� nie�ad, meble 
pootwierane, zas�ony zerwane. 
Przera�ona, wstrz��ni�ta, na 
dr��cych nogach pobieg�a do 
Ritter�w. 
W cztery godziny p�niej wok� 
domu panowa�o jeszcze gor�czkowe 
poruszenie. Aleja Gambetty w 
Saint_mand~e, wzd�u� wykopu 
kolejowego oddzielaj�cego j� od 
lasku w Vincennes, by�a pe�na 
ludzi i samochod�w. Najpierw 
przyjechali stra�acy, zaraz 
potem funkcjonariusze policji, 
dziennikarze i fotografowie. 
T�um gapi�w komentowa� 
wydarzenie. Po wizycie doktora 
Paula, lekarza s�dowego, i 
specjalist�w z wydzia�u 
�ledczego znowu wkroczyli 
stra�acy. Zabrali cia�o ofiary 
na noszach przykrytych szarym 
kocem. 
Sar� i jej braci fotografowali  
ju� pi�� czy sze�� razy 
reporterzy. Matka stara�a si� 
zostawi� dzieci pod opiek� 
s�siadki, ale zaraz si� od niej 
wymkn�y i przy��czy�y do innych 
dzieciak�w z dzielnicy, �eby 
razem z nimi wmiesza� si� w 
t�um. 
Najbardziej przej�ta by�a 
Sara. Zapomnia�a ju� o 
straconych godzinach snu. 
My�la�a bez przerwy o swojej 
chrzestnej. Matka, z czerwonymi 
od p�aczu oczami, powiedzia�a 
jej, �e posz�a do nieba. Sara 
te� by�a najbardziej 
zaciekawiona. Nie biega�a to tu, 
to tam, od wozu policyjnego do 
stra�ackiego, jak to robi�y inne 
dzieci, zw�aszcza jej bracia. 
Sta�a nieruchomo ko�o bramy, w 
niebieskiej sukieneczce w 
kolorze oczu, kt�r� po�piesznie 
wci�gn�a na siebie, kiedy jej 
wstrz��ni�ci rodzice wybiegli z 
Elise Guillaume. Rozgl�da�a si� 
doko�a, z nat�eniem 
przypatrywa�a si� ludziom, 
obracaj�c swoj� wdzi�czn� g��wk� 
na wszystkie strony, byle tylko 
nie przeoczy� nic z tego, co si� 
dzia�o. 
Po drugiej stronie alei, na 
chodniku g�ruj�cym nad torami 
kolejowymi, le�a�a sterta 
ciosanego piaskowca z�o�onego 
tam przez robotnik�w buduj�cych 
now� will�. Wzrok Sary 
przyci�gn�� nagle jaki� metalowy 
przedmiot, b�yszcz�cy w�r�d 
stosu kamieni. Podesz�a bli�ej, 
pochyli�a si� troch�, �eby 
lepiej widzie�, potem zawo�a�a 
ojca, �eby i on si� przypatrzy�. 
- Nie ruszaj si�! - 
powiedzia�. - A przede wszystkim 
niczego nie dotykaj. 
Pod��y� ku jednemu z 
prowadz�cych �ledztwo. 
- Panie komisarzu! - 
powiedzia�. - Prosz� popatrze�, 
moja ma�a znalaz�a co� dziwnego 
w tej stercie kamieni...
Komisarz Fornet zbli�y� si�. 
By� to oty�y, w�saty m�czyzna, 
oko�o czterdziestopi�cioletni, 
ubrany w gruby, czarny p�aszcz z 
aksamitnym ko�nierzem, nosi� 
ci�kie trzewiki i melonik, 
kt�re nadawa�y mu karykaturalny 
wygl�d. Pochyli� si�. 
- Klucze! - stwierdzi�. 
Sara zobaczy�a, jak wsuwa 
mi�dzy kamienie wskazuj�cy 
palec, chwyta klucze za k�ko, 
przek�ada je do drugiej r�ki 
odzianej w szar� r�kawiczk�. 
- Niech pan si� im dobrze 
przypatrzy, panie Ritter. Czy 
my�li pan, �e to mo�e by� 
komplet kluczy od willi? 
Ojciec Sary zbli�y� si�, 
obejrza� szybko klucze. By� 
mniej wi�cej w tym samym wieku 
co policjant, w�osy mia� rude, 
oczy jasne, ubrany w sprany 
roboczy kombinezon, kt�ry 
zak�ada� do pracy w ogrodzie 
albo do mycia auta. 
- Bez w�tpienia, panie 
komisarzu. Ten d�ugi klucz, o 
ten, jest od g��wnego wej�cia. 
To klucz od zatrzasku. Tutaj 
wida� napis Yale i numer. A ten 
ma�y, p�aski kluczyk, to od 
wej�cia dla s�u�by, od strony 
alei Focha. 
Sara widzia�a, jak komisarz 
przypatruje si� jej ojcu, 
uwa�nie, przez kilka sekund. 
- Inaczej m�wi�c, morderca 
musia� by� kim� bliskim dla 
ofiary. Po zab�jstwie pozby� si� 
kluczy wsuwaj�c je tutaj w stos 
kamieni. Czy tak w�a�nie pan 
my�li, panie Ritter? 
Elie przytakn��. Zbli�y� si� 
do nich fotograf prasowy, zrobi� 
zdj�cie ca�ej grupce. Potem 
poprosi� Sar�, �eby stan�a 
przed stosem kamieni i pokaza�a 
palcem miejsce, gdzie odkry�a 
klucze. Przybra�a poz� pe�n� 
wdzi�ku i kokieterii. B�ysn�a 
magnezja. 
- Gotowe! Mam ci� ju� w 
pude�ku! - skomentowa� fotograf. 
- Czy moje zdj�cie b�dzie w 
gazecie, prosz� pana? - zapyta�a 
dziewczynka. 
- Tak, dziecinko. W 
jutrzejszej gazecie i to na 
pierwszej stronie. 
Pog�aska� ma�� po g�owie i 
szeptem zwr�ci� si� do 
znajduj�cego si� obok kolegi: 
- Zauwa�y�e�, jaka z niej 
�adna panienka? Je�li b�d� t�dy 
przechodzi� za dziesi�� lat... 
- Panie komisarzu - podj�� 
Ritter. - Chcia�em panu 
powiedzie�, �e ten p�k kluczy, a 
w�a�ciwie k�ko, to... 
- Chod�my do pana! - przerwa� 
policjant na widok zbli�aj�cego 
si� do nich dziennikarza ��dnego 
informacji. - Tam b�dziemy mogli 
porozmawia� swobodniej. 
Obaj m�czy�ni przeszli na 
drug� stron� ulicy odprowadzani 
przez posterunkowego w 
pelerynie, kt�ry odsuwa� 
ciekawskich i dziennikarzy. 
Przekroczyli bram� z kutego 
�elaza, przeszli kilka krok�w po 
alejce i pod ich butami 
zachrz�ci� �wir, kt�ry Elie 
codziennie starannie grabi�. 
Str��wka znajdowa�a si� tu� na 
lewo, by� to male�ki budyneczek 
w tym samym stylu co willa. 
Sara uda�a si� za ojcem i 
komisarzem Fornet, pozostawiaj�c 
obu braci na ulicy z innymi 
dzieciakami. W�lizgn�a si� do 
pokoju jak myszka, cichutko 
usiad�a w k�cie. Ba�a si�, �e 
b�d� na ni� krzycze� i ka�� 
wr�ci� na ulic�, ale nikt nie 
zwraca� na ni� uwagi. Ciekawie 
przypatrywa�a si� ojcu i matce, 
i temu grubemu m�czy�nie o 
dono�nym g�osie. Ca�a zamieni�a 
si� w s�uch. 
Komisarz znowu wpatrzy� si� w 
Elie Rittera, potem otworzy� 
d�o� w r�kawiczce pokazuj�c 
klucze. 
- S�ucham, panie Ritter. 
Chcia� mi pan co� powiedzie� na 
temat tych kluczy? 
- Raczej na temat k�ka, panie 
komisarzu. Prosz� popatrze�, to 
nie jest zwyczajne k�ko. Takie 
p�askie, zdobione, z deseniem, 
we Francji takich nie ma. 
Wygl�da jak co� orientalnego. 
Czy to by nie mog�o pochodzi� z 
Indochin? 
Sylvia Ritter sta�a obok w 
pozie pe�nej szacunku. Nagle 
poblad�a. 
- Elie... Nie my�lisz przecie� 
o... panu Marcelu? 
- Owszem, my�l�! Zreszt�, sama 
widzisz, �e skojarzy�o ci si� od 
razu. 
- O kim m�wicie? - zapyta� 
komisarz. 
- Pan Marcel to starszy syn 
pani Meyer. Kiedy�my o nim 
s�yszeli ostatni raz, przebywa� 
w Indochinach. To by�o dawno. Od 
tamtej pory nie da� �adnego 
znaku �ycia. 
- I z powodu k�ka 
przypuszczacie, �e te klucze 
mog�y nale�e� do niego? Wiecie 
chyba, �e nie tak dawno, o dwa 
kroki st�d by�a Wystawa 
Kolonialna. Takich przedmiot�w, 
pochodz�cych z Afryki czy te� ze 
Wschodu, sprzedali wtedy ca�e 
stosy. A wi�c k�ek do kluczy 
podobnych do tego mo�na pewnie 
znale�� w Pary�u ca�e setki... 
Poza tym nic przecie� nie 
upowa�nia do przypuszczenia, �e 
Marcel m�g� macza� palce w 
zab�jstwie w�asnej matki! 
- Nic? - wtr�ci�a Sylvia z 
hamowan� zapalczywo�ci�. - Nic? 
Och! Panie komisarzu... 
Umilk�a, najwyra�niej 
wzburzona nat�okiem 
powracaj�cych wspomnie�. 
Wtedy Elie opowiedzia� 
wszystko od pocz�tku. O ich 
przybyciu do Sary Meyer w 1921 
roku, kiedy on zosta� 
zatrudniony jako szofer i 
ogrodnik, a �ona jako pokoj�wka. 
O uprzejmo�ci Sary Meyer, wdowy 
po Oskarze Meyerze, jednym z 
wielkich w�a�cicieli dom�w 
towarowych Galeries de 
l'op~era. By�a to kobieta 
bardzo bogata, ale prosta i 
dobra. Bardzo szybko 
zaprzyja�ni�a si� z nimi i z ich 
dwoma ch�opcami. 
- ... A kiedy urodzi�o nam si� 
trzecie dziecko, dziewczynka, 
zapragn�a by� jej matk� 
chrzestn�. Dlatego nasza ma�a 
nazywa si� Sara, tak jak ona...
Tkwi�ca na krze�le dziewczynka 
nie uroni�a ani s�owa. 
Potrz�sn�a g�ow�, jakby chcia�a 
zwr�ci� na siebie uwag�, jakby 
m�wi�a: "Ma�a Sara, to ja..." 
Sara Meyer mia�a dw�ch syn�w. 
M�odszego, Raymonda, kt�ry 
przej�� po ojcu zarz�d dom�w 
towarowych. By� �onaty, mia� 
dwoje dzieci. Mieszka� w 
Saint_cloud, ale raz czy dwa 
razy na tydzie� przychodzi� do 
matki. I Marcela... starszego, 
dziecko, kt�re przysz�o na 
�wiat, kiedy wiod�a awanturnicze 
�ycie i pozowa�a p�naga s�awnym 
malarzom, takim jak von Dongen"* 
- zanim pozna�a Oskara Meyera. 
Von Dongen, Cornelius T."M.; 
zwany Kees - malarz i rysownik 
francuski, z pochodzenia 
Holender (1877_#1968). 
Pocz�tkowo malowa� w stylu 
realistycznym, ulegaj�c 
stopniowo wp�ywom 
impresjonist�w. By� ulubionym 
portrecist� arystokracji i 
artyst�w (wszystkie przypisy 
pochodz� od ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin