JACK HIGGINS
TESTAMENT CASPARASCHULTZA
Przekład Barbara Ulrys
HK
Arnoldowi
1
Chavasse leżał podpierając głowę ręką na poduszce i wpatrując się w sufit poprzez otaczającą gociemność. Czuł się zmęczony — już od dawna nie pamiętał, aby tak bardzo był zmęczony, a mimoto nie mógł usnąć. Zapalił lampę przy łóżku i sięgnął po papierosa. Kiedy przytknął zapałkę, roz-dzwonił się telefon.
Podniósł szybko słuchawkę, przy uchu zabrzmiał spokojny głos, którego nie mógł rozpoznać.
— Paul, to ty?Uniósł się wyżej na poduszce.
— Kto mówi?
— Jean Frazer. Twój samolot przyleciał z Grecji do Londynu trzy godziny temu. Dlaczego sięnie zgłosiłeś?
— Po co taki pośpiech? — odezwał się Chavasse. — Wczoraj przekazałem wstępny raport zAten. Zjawię się u Szefa rano.
— Musisz przyjść zaraz — odparła Jean Frazer. — I lepiej się pospiesz. Czeka na ciebie przezcały czas od wylądowania samolotu.
— Dlaczego, u licha? — Chavasse spytał wyraźnie niezadowolony. — Mam za sobą dwa miesi-ące roboty w Grecji, która bynajmniej nie należała do przyjemności. Chyba mam prawo, żeby choćtrochę przespać się w nocy.
— Nie łam mi serca — powiedziała ze spokojem. — Ubierz się, jak przystało na grzecznegochłopca. Przyślę po ciebie samochód.
Usłyszał odgłos odkładanej słuchawki i zaklął cicho, po czym wysunął się spod kołdry. Włożyłspodnie i boso podreptał do łazienki.
W oczach czuł piasek z niewyspania, w ustach miał niesmak. Nalał wody do szklanki i zacząłpopijać rozkoszując się jej świeżością. Po chwili zanurzył głowę i ramiona w zimnej wodzie.
Wycierając się ręcznikiem przyglądał się swojej twarzy w lustrze. Oczy miał podkrążone, na po-liczkach porobiły mu się bruzdy ze zmęczenia. Odziedziczył tę skłonność po ojcu, Francuzie.
Była to twarz przystojna, nawet arystokratyczna, twarz naukowca, a szkaradna, pomarszczonablizna na lewym ramieniu, po dawnym postrzale, wydawała się zupełnie nie na miejscu, niestosow-
na.
Przesunął opuszkami palców pod szarymi oczami i westchnął. — Chryste, wyglądasz okropniepowiedział cicho, a wtedy twarz w lustrze rozjaśniła się uśmiechem, pełnym naturalnego uroku,który był jego najpoważniejszym atrybutem.
Przeciągnął ręką po dwudniowym zaroście na brodzie, postanowił się jednak nie golić i wróciłdo sypialni. Kiedy się ubierał, deszcz tłukł w szyby niemiłosiernie. Po dziesięciu minutach narzuciłstary trencz i wyszedł.
Kiedy znalazł się przed domem, czekał już przy schodach samochód. Usiadł obok kierowcy i je-chał w milczeniu poprzez opustoszałe, zalane deszczem ulice, wpatrując się ponuro w głęboką noc.
Był zmęczony. Zmęczony życiem na walizkach, ciągłym przenoszeniem się z kraju do kraju, od-grywaniem różnych ról w stosunku do różnych osób, przy pełnej świadomości, że jest zupełniekimś innym. Po raz pierwszy od pięciu lat przyszło mu na myśl, że powinien z tym skończyć, alewłaśnie przejeżdżali przez bramę dobrze mu znanego domu na St. John's Wood, więc tylkouśmiechnął się smętnie i przestał o tym myśleć.
Samochód zatrzymał się przed frontowymi drzwiami. Wysiadł, nie odezwawszy się ani słowemdo kierowcy, i wspiął się po schodach. Nacisnął dzwonek przy błyszczącej mosiężnej tabliczce znapisem Brown i Spółka, Import-Eksport, i czekał.
Wkrótce otworzył drzwi wysoki, szpakowaty mężczyzna w granatowym serżowym garniturze.Odsunął się na bok z uśmiechem na twarzy.
— Cieszę się z pana powrotu, panie Chavasse. Chavasse też się uśmiechnął i wchodząc, klepnąłgo lekko po ramieniu.
— Wspaniale wyglądasz, Joe.Wszedł po krętej klatce schodowej w stylu regencji i znalazł się na korytarzu wyłożonym
grubym dywanem. W panującej tu ciszy słychać było tylko cichy, nieprzerwany szum prądnicy wpokoju, w którym była radiostacja, wspiął się jednak jeszcze po dwóch stopniach i znalazł się w na-stępnym korytarzu. Tutaj panowała absolutna cisza. Na końcu korytarza znajdowały się szerokie,pomalowane na biało drzwi, które otworzył.
Pokój był mały i skromnie umeblowany, w rogu stało biurko, a na nim maszyna do pisania ikilka telefonów. Pochylona nad szafką z aktami Jean Frazer uniosła głowę z uśmiechem naokrągłej, inteligentnej twarzy. Jednym ruchem ręki zdjęła okulary i powiedziała zasępiona: Wyda-jesz się zmaltretowany.
O tej porze rano zwykle tak wyglądam — odparł z cierpkim uśmiechem.
Miała na sobie białą bluzkę i tweedową spódnicę o złudnie prostym kroju, opinającą jej krągłebiodra. Patrzył na nią z zadowoleniem, gdy szła w stronę biurka.
Przysiadł na jego brzegu i sięgnął do paczki papierosów leżących na blacie. Zapalił i z wes-
tchnieniem ulgi wypuścił kłąb dymu.
— O co właściwie chodzi? Co sobie Szef wbił do głowy? Co jest aż tak ważne, że nie może za-czekać do jakiejś godziwej pory?
Wzruszyła ramionami.
— Dlaczego jego o to nie spytasz? Czeka na ciebie w gabinecie.Zmarszczył lekko czoło. Znowu jakaś robota? Skinęła głową.
— Chyba coś bardzo poważnego. Chavasse zaklął cicho i zsunął się z biurka.
— Czy on sobie wyobraża, że jestem z... żelaza?
Nie czekając na odpowiedź, skierował się do drzwi w głębi pokoju, otworzył je i wszedł do środ-ka.
Pokój był dość mroczny, oświetlała go tylko lampa z abażurem stojąca na biurku przy oknie.Szef przeglądał plik napisanych na maszynie dokumentów, ale natychmiast uniósł głowę z wyrazempowagi na twarzy. Uśmiechnął się jednak i wskazał gestem ręki krzesło.
— A więc udało mi się wreszcie cię odnaleźć, Paul. Usiądź, proszę, i opowiedz mi o Grecji.Chavasse opadł na krzesło i odsunął z czoła kapelusz.
— Czyżbyś nie otrzymał mojego zakodowanego raportu z Aten?Szef skinął głową.Zerknąłem na ten raport wczoraj, jak tylko go otrzymałem. Wydaje się w porządku. Czy to już
wszystko? Chavasse wzruszył ramionami.
— Nie całkiem. Twoje podejrzenia co do Skirosa okazały się słuszne. Był podwójnym agentem.Pracował dla Komuchów przez ostatnie cztery lata. Długo będą musieli czekać na jego kolejny ra-port.
Szef wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy i zapalił go ostrożnie.
— Jak na to wpadłeś?
— Wytropiłem go na Lesbos — wyjaśnił Chavasse. — Spędzał urlop na nurkowaniu. Tak sięniefortunnie złożyło, że któregoś popołudnia coś mu się zepsuło w aparaturze tlenowej. Kiedy gowydobyli na brzeg, było już za późno.
— A to pech! — westchnął Szef. Chavasse pochylił się nad biurkiem.
— A teraz, skoro już naświetliłem co ciekawsze aspekty tej sprawy, chyba mogę wrócić dołóżka. — Wstał i podszedł do okna. — Mam uczucie, jakbym nie spał już do miesiąca.
— Tkwił przy oknie wpatrując się w strumienie deszczu, po chwili nagle się odwrócił. — Jeślimam być szczery, to jadąc tutaj pomyślałem, że czas już skończyć z tą robotą. Szef uniósł brwi, naj-wyraźniej zdziwiony.
— A widzisz siebie znowu w charakterze wykładowcy na prowincjonalnym uniwersytecie? —Potrząsnął głową. — Mowy nie ma, Paul. Jesteś najlepszy ze wszystkich ludzi, jakich mam. Kiedyś
zajmiesz miejsce przy tym biurku.
— Jeśli dożyję — zauważył cierpko Chavasse. Szef wskazał mu krzesło.
— Usiądź i zapal jeszcze papierosa. To normalne uczucie po wykonanej robocie, zwłaszcza gdytrzeba było kogoś uśmiercić, otrzebny ci dłuższy odpoczynek.
— No więc? — odezwał się Chavasse. — Bóg jeden wie, że służyłem sobie na odpoczynek.Cały ten rok był piekielny.
— Wiem, Paul, wiem — mówił Szef starając się załagodzić jego nastrój. Dopilnuję tego, abyśodpoczął... po tej następnej robocie.
Chavasse odwrócił się od okna zdenerwowany.
Na miłość boską, przecież nie jestem jedynym człowiekiem w tym biurze. Co z Wilsonem czyLaCostą? Szef pokręcił głową.
Wysłałem Wilsona do Ankary w zeszłym miesiącu. Zniknął bez śladu drugiego dnia. Obawiamsię, że musimy go wykreślić z naszej listy.
— A LaCostą?
— Załamał się po tej aferze na Kubie. Odesłałem go do domu na sześć miesięcy. — Szef wes-tchnął. — Dzisiaj rano otrzymałem orzeczenie psychiatry. Szczerze mówiąc, nic dobrego. Chybajuż nigdy nie będziemy mogli skorzystać z usług LaCosty.
Chavasse podszedł do krzesła i opadł na nie całym ciężarem. Wziął papierosa ze srebrnejpapierośnicy, którą podsunął mu Szef, i zapalił pewną ręką. Po chwili uśmiechnął się.
— No cóż, poddaję się. Mów, o co chodzi. Szef wstał.
— Wiedziałem, że zgodzisz się.ze mną, Paul. I nie martw się, dostaniesz urlop. Ta sprawa powi-nna ci zająć najwyżej kilka tygodni.
Dokąd mam jechać? — Chavasse spytał bez ogródek. Niemcy Zachodnie. — Szef podszedł dookna i mówił dalej odwrócony plecami. — Co wiesz o Casparze Schultzu? Chavasse spoważniał.
To jeden z czołowych nazistów, chyba zginął podczas bombardowania Berlina, kiedy wkroczyliRosjanie. Czy nie był on w bunkrze z Hitlerem i Bormannem aż do samego końca?
Szef odwrócił się i przytaknął skinieniem głowy.
— Jedno wiemy na pewno. Wedle ostatnich, znanych nam doniesień próbował się wydostać zmiasta w czołgu. Jak się to skończyło, nie wiemy, ale w każdym razie jego ciało nie zostało nigdyzidentyfikowane.
Chavasse wzruszył ramionami.
— Nic dziwnego. Mnóstwo ludzi zginęło, kiedy wkraczali Rosjanie.Szef wrócił do biurka i usiadł.Od czasu do czasu krążyły różne pogłoski na temat Schultza. Że mieszka w Argentynie, to znów
że ma farmę w Irlandii. Sprawdzaliśmy to bardzo dokładnie, ale żadna z tych pogłosek nie została
potwierdzona.
Chavasse'a ogarnęło podniecenie, powoli wyprostował się na krześle.
No i teraz dotarły jakiejś nowe pogłoski? Tym razem bardziej wiarygodne, tak?
Szef potwierdził to przypuszczenie.
— Znasz Sir George'a Harveya? Chavasse zmarszczył lekko czoło.
— Był chyba przez jakiś czas ministrem w służbie wywiadowczej rządu koalicyjnego podczaswojny, czy tak?
— No właśnie — odparł Szef. — Po wojnie wycofał się polityki, by zająć się własnym biz-nesem. Wczoraj zjawił się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w bardzo dziwnej sprawie. Sekre-tariat ministerstwa natychmiast skierował go do mnie. Chciałbym, abyś sam usłyszał, co ma do po-wiedzenia. Nacisnął dzwonek na biurku dwa razy. Po chwili otworzyły się drzwi i Jean wprowadzi-ła wysokiego, szpakowatego mężczyznę około sześćdziesiątki. Natychmiast wycofała się, zamy-kając za sobą bezszelestnie drzwi, a Szef wstał zza biurka.
— Bardzo proszę, Sir George, chciałbym panu przedstawić Paula Chavasse'a, o którymwspominałem.
Chavasse podniósł się, uścisnęli sobie dłonie. Sir George Iarvey niewątpliwie utrzymywał dobrąformę. Uścisk ręki liał mocny, twarz opaloną, krótko przystrzyżone wąsy, z porodu których w jakiśsposób przypominał wojskowego. Jśmiechnął się uprzejmie i usiadł.
— Słyszałem o panu wiele dobrego, panie Chavasse. Chavasse odwzajemnił się uśmiechem ipodał mu papierosa.
— Czasem dopisywało mi szczęście.Sir George poczęstował się papierosem i znowu się uśmiechnął.
— W pańskiej grze potrzebne jest szczęście, mój przyjacielu. Szef zapalił zapałkę i podał ogieńw obu rękach.
— Sądzę, że nie ma pan nic przeciw temu, aby przekazać Paulowi wszystko, o czym mnie panmówił, Sir George?
Sir George skinął głową, usadowił się wygodnie na krześle i obrócił się lekko w stronę Chavas-se'a.
Prowadzę różne interesy, panie Chavasse, a między innymi mam też niemałe udziały w różnychwydawnictwach, których, pozwoli pan, że nie będę wymieniał. Wczoraj rano dyrektor pewnego wy-dawnictwa przyszedł do mnie z bardzo dziwnym listem. Zarówno on, jak i jego zespół uznali, żenależy go jak najszybciej przedstawić sekretarzowi Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a wiedząc,że jestem z nim zaprzyjaźniony, zwrócili się do mnie z prośbą, abym zajął się tą sprawą.
— Kto ten list napisał? — spytał Chavasse.
— Niemiec, nazywa się Hans Muller — wyjaśnił Sir George. — Człowiek ten donosi w liście,
że Caspar Schultz żyje.
Zawiadamia, że Schultz przebywał w Portugalii do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątegoroku, po czym wrócił do Niemiec i żyje tam sobie spokojnie pod przybranym nazwiskiem.
— Ale po co mu kontakt z firmą wydawniczą? — zdziwił się Chavasse.
— Zaraz to wyjaśnię — ciągnął Sir George. — Jeśli dać wiarę temu listowi, Caspar Schultz na-pisał wspomnienia i chce je opublikować.
— A Muller występuje w charakterze pośrednika? — spytał Chavasse. — Dlaczego jednak niepróbuje nawiązać kontaktu z niemieckim wydaw...
MOON_o_LIT