David_Morrell_-_Kompleks_winy.doc

(1682 KB) Pobierz
DAVID MORRELL

DAVID MORRELL

KOMPLEKS WINY

Z angielskiego przełożył ROBERT WALIŚ

 

 

Rozdział pierwszy

1

Decker poinformował przedstawiciela włoskiego urzędu imigracyjnego, że przyjechał w interesach.

- Jakiego rodzaju?

- Handel nieruchomościami.

- Jak długo potrwa wizyta?

- Dwa tygodnie.

Urzędnik podstemplował paszport.

- Grazie - rzekł Decker.

Z walizką w ręku opuścił lotnisko imienia Leonarda da Vinci. Choć bez problemu mógł załatwić, aby ktoś po niego wyjechał, wolał pokonać dwadzieścia sześć kilometrów dzielących go od Rzymu autobusem. Kiedy ten, zgodnie z przewidywaniami, utknął w gęstym śródmiejskim ruchu, Decker poprosił kierowcę, aby go wypuścił, po czym zaczekał, aż autobus ruszy w dalszą drogę i z zadowoleniem stwierdził, że nikt więcej nie wysiadł. Wszedł do metra, wybrał pociąg na chybił trafił i pojechał do następnej stacji, gdzie wyszedł na powierzchnię i wezwał taksówkę. Dziesięć minut później wysiadł z niej i powrócił do metra, znów przejechał jedną stację, a następnie złapał kolejną taksówkę, tym razem każąc się zawieźć do Panteonu. Prawdziwym celem podróży był hotel znajdujący się pięć ulic dalej. Podjęte środki ostrożności zapewne nie były potrzebne, jednak Decker wierzył, że pozostał tak długo przy życiu jedynie dzięki zasadzie skrupulatnego zacierania za sobą śladów.

Niestety, takie zachowanie coraz bardziej go męczyło. Uznał, że pozostawanie przy życiu to nie to samo co życie. Następnego dnia, w sobotę, miał skończyć czterdzieści lat i w nieprzyjemnie dobitny sposób zaczął sobie zdawać sprawę z upływu czasu. Nie miał żony, dzieci ani domu. Dużo podróżował, ale wszędzie czuł się obco. Miał niewielu przyjaciół i rzadko ich widywał. Jego życie ograniczało się do pracy, a to przestało mu już wystarczać.

Kiedy tylko zameldował się w swoim hotelu pełnym kolumn i pluszowych dywanów, zagłuszył skutki zmiany strefy czasowej, biorąc prysznic i zakładając świeże ubranie. Adidasy, dżinsowe spodnie i koszula oraz błękitna sportowa kurtka wydały mu się odpowiednie na ten łagodny czerwcowy rzymski dzień. Był to także typowy strój amerykańskich turystów w jego wieku, co pozwalało nie zwracać na siebie uwagi. Wyszedł z hotelu, wmieszał się w tłum przechodniów i przez pół godziny wędrował ruchliwymi ulicami, starając się upewnić, że nikt go nie śledzi. Dotarł do najbardziej zatłoczonego miejsca w Rzymie, na plac Wenecki, gdzie zbiegają się główne ulice miasta. Zgiełk ulicznego korka stanowił tło dla rozmowy, którą przeprowadził z ulicznego aparatu telefonicznego.

- Halo - odezwał się męski głos.

- Czy to Anatole? - spytał Decker po włosku.

- Nie znam nikogo takiego.

- A on mi powiedział, że znajdę go pod tym numerem. - Decker podał numer inny od tego, pod który zadzwonił.

- Pomylił pan dwie ostatnie cyfry. Tu jest pięć siedem. - Połączenie przerwano.

Odłożył słuchawkę, upewnił się, że nikt go nie obserwuje, po czym wmieszał się w tłum. Jak dotąd żadnych problemów. Słysząc ustalone cyfry, Decker dowiedział się, że może przyjść. Gdyby odpowiedź brzmiała „To pomyłka”, byłby to sygnał do trzymania się z dala, znak, że coś poszło nie tak.

2

Mieszkanie przy Via Salaria znajdowało się na trzecim piętrze. Nie było ani zbyt eleganckie, ani zbyt pospolite.

- Jak minął lot? - Głos mężczyzny, naznaczony lekkim akcentem z Nowej Anglii, brzmiał tak samo jak przez telefon.

Decker wzruszył ramionami i rzucił okiem na skromne meble.

- Znasz ten stary kawał: dobry lot to taki, po którym można o własnych siłach wyjść z samolotu - odrzekł, uzupełniając kod rozpoznawczy. - Przez większość czasu spałem.

- A więc nie odczuwasz dolegliwości z powodu zmiany czasu?

Decker pokręcił głową.

- Nie chciałbyś się zdrzemnąć?

Decker wzmógł czujność. Czemu ten facet tak się przejął zmianą czasu? Drzemka? Czy z jakiegoś powodu nie chce, abym mu towarzyszył przez resztę dnia?

Jeszcze nigdy nie współpracował z tym człowiekiem. Brian McKittrick miał trzydzieści lat, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i potężną budowę ciała, a także krótkie blond włosy, masywne ramiona i kwadratową szczękę, która kojarzyła się Deckerowi z futbolem amerykańskim. Faktycznie, wiele z cech McKittricka przywodziło na myśl futbolistę - nagromadzona energia i chęć rzucenia się w wir działań.

- Żadnej drzemki - odparł Decker. - Chcę nadrobić zaległości. - Zerknął na lampy i kołki rozporowe w ścianach, postanawiając nie brać niczego za pewnik. - Jak ci się tu mieszka? W niektórych z tych starych budynków są problemy z pluskwami.

- Nie tutaj. Codziennie sprawdzam, czy nie ma robactwa. Sprawdziłem tuż przed twoim przyjściem.

- To dobrze. - Zadowolony, że pokój jest wolny od elektronicznego podsłuchu, Decker kontynuował: - Twoje raporty wskazują na wyraźne postępy.

- O tak, znalazłem tych drani.

- Chciałeś powiedzieć, że twoje kontakty ich znalazły.

- Racja, to właśnie chciałem powiedzieć.- jak? - spytał Decker. - Nasi ludzie szukali ich dosłownie wszędzie.

- Wszystko jest w moich raportach.

- Przypomnij mi.

- Semtex. - McKittrick podał nazwę wyrafinowanego materiału wybuchowego. - Moi informatorzy odwiedzali miejsca, w których ci dranie lubią się spotykać, i dawali cynk, że mogą zdobyć semtex dla każdego, kto jest gotów wystarczająco dużo zapłacić.

- A jak znalazłeś swoje kontakty?

- W podobny sposób. Rozpuściłem wieści, że będę bardzo hojny wobec każdego, kto dostarczy mi informacji, których potrzebuję.

- Czy to Włosi?

- Pewnie, że tak. Czyż właśnie nie o to chodzi? Zaufani pośrednicy. W razie czego mam szansę wyprzeć się wszystkiego. Amerykanin, taki jak ja, puszcza całą machinę w ruch, ale po pewnym czasie zespół musi się składać z miejscowych, aby operacji nie można było z nami powiązać.

- Tak jest napisane w podręcznikach.

- A co ty o tym sądzisz?

- Miejscowi muszą być godni zaufania.

- Sugerujesz, że moje kontakty takie nie są? - zirytował się McKittrick.

- Powiedzmy, że ich lojalność opiera się na pieniądzach.

- Na Boga, przecież my tu polujemy na terrorystów! Chcesz, żebym zachęcał informatorów do współpracy, odwołując się do ich poczucia obywatelskiego obowiązku?

Decker pozwolił sobie na uśmiech.

- Nie, wierzę w staroświeckie metody, czyli odwoływanie się do ludzkich słabości.

- Sam więc widzisz.

- Jednak chciałbym się z nimi spotkać. McKittrick nie wyglądał na zachwyconego.

- Żeby mieć pojęcie o tym, z czym mamy do czynienia - dodał Decker.

- Wszystko jest w moich raportach.

- Owszem, to fascynująca lektura. Jednak ja zawsze byłem praktykiem. Na kiedy możesz nam zorganizować spotkanie?

McKittrick przez chwilę się zastanawiał.

- Na jedenastą dziś wieczorem.

- Gdzie?

- Później dam ci znać.

Decker wręczył McKittrickowi kawałek papieru.

- Zapamiętaj ten numer telefonu. Już? Dobrze. - Zaniósł poddaną specjalnej obróbce karteczkę do kuchni, polał ją wodą i patrzył, jak się rozpuszcza, po czym znika w otworze odpływowym. - Aby potwierdzić spotkanie, zadzwonisz pod ten numer dziś o ósmej. Możesz też telefonować później, równo co pół godziny, aż do dziesiątej. Potem nie ma sensu, gdyż uznam, że nie udało ci się zebrać swoich ludzi. W takim wypadku możesz spróbować jutro lub pojutrze. Każdego wieczoru według tego samego schematu. Spytaj o Baldwina. Mój odzew to Edward.

- To telefon w twoim hotelu? Decker zmierzył go wzrokiem.

- Zaczynasz mnie martwić. Nie, ten telefon nie znajduje się w moim hotelu. Nie powinieneś także dzwonić z tego mieszkania.

- Znam zasady.

- Zadzwoń z automatu, z którego nigdy wcześniej nie korzystałeś.

- Powiedziałem, że znam zasady.

- Tak czy inaczej, nie zaszkodzi je sobie przypomnieć.

- Wiem, co teraz myślisz - rzekł McKittrick.

- Doprawdy?

- To pierwsza operacja, jaką prowadzę. Chcesz się upewnić, że mnie to nie przerasta.

- Masz rację, rzeczywiście wiesz, o czym myślę.

- Nie musisz się przejmować.

- Czyżby? - spytał Decker sceptycznie.

- Potrafię sobie radzić.

3

Decker opuścił budynek, przeszedł przez ruchliwą ulicę, zauważył przejeżdżającą taksówkę i zasygnalizował kierowcy, aby ten poczekał na niego za rogiem. Tam, ukryty przed wzrokiem McKittricka, który mógł obserwować go ze swojego mieszkania, powiedział taksówkarzowi, że zmienił zdanie i chce się przejść. Gdy kierowca odjechał, mrucząc coś pod nosem, Decker cofnął się na róg ulicy, wciąż pozostając w ukryciu. Okna kawiarni wychodziły na główną i boczną ulicę. Stojąc w bocznej uliczce, Decker mógł pozostawać niewidoczny, a jednocześnie przez obie szyby obserwować budynek, w którym mieszkał McKittrick. Światło słoneczne odbijające się od witryny dodatkowo go ukrywało.

McKittrick opuścił swoje mieszkanie wcześniej, niż można się było spodziewać. Potężny agent przeczesał palcami krótkie blond włosy, nerwowo rozejrzał się po ulicy, zobaczył wolną taksówkę, energicznie ją przywołał i wsiadł do środka.

Decker musiał się czymś zająć, aby nie wzbudzać podejrzeń. Odpiął więc od latarni wynajęty motocykl. Otworzył bagażnik, schował do niego złożoną sportową kurtkę, wyjął natomiast brązową skórzaną oraz kask z ciemną osłoną, po czym je włożył. Zmieniwszy swój wygląd na tyle, aby zmylić McKittricka, włączył silnik motocykla i ruszył w ślad za taksówką.

Spotkanie nie zrobiło na nim dobrego wrażenia. Problemy, które wyczuł podczas lektury raportów, teraz wydawały mu się wyraźniejsze i bardziej niepokojące. Nie chodziło jedynie o to, że był to debiut McKittricka na kierowniczym stanowisku. Jeżeli ten agent miał zrobić karierę, to w końcu musiał nastąpić ten pierwszy raz, tak jak to kiedyś miało miejsce w jego przypadku. Jednak niepokojące wydały mu się zbytnia pewność siebie McKittricka oraz wyraźnie niedostateczne wyszkolenie. W połączeniu z brakiem pokory uniemożliwiały przyznanie się do swoich ograniczeń. Przed udaniem się do Rzymu Decker zaproponował przełożonym, aby przydzielili McKittricka do innej, mniej delikatnej operacji, ale najwyraźniej takie przetasowanie w przypadku syna prawdziwej legendy w tej branży (pracownika Biura Służb Strategicznych, członka założyciela CIA, byłego wicedyrektora operacyjnego) nie mogłoby się obyć bez interwencji tejże legendy, domagającej się wyjaśnienia, dlaczego jego syn nie otrzymuje szansy awansu.

Dlatego na miejsce posłano Deckera, aby się rozejrzał i upewnił, że wszystko jest tak, jak być powinno. Aby pobawił się w niańkę, jak to określał sam Decker. Podążał za taksówką w gęstym ulicznym ruchu, aż w końcu zatrzymał się, kiedy McKittrick wysiadł w pobliżu Schodów Hiszpańskich. Decker szybko przypiął motocykl do latarni i udał się za agentem. Wokół było tylu turystów, że McKittrick powinien bez problemu wtopić się w tłum, ale jego blond włosy, które należałoby raczej ufarbować na mniej efektowny czarny kolor, od razu rzucały się w oczy. Kolejny błąd w sztuce, pomyślał Decker.

Mrużąc oczy w jaskrawym popołudniowym słońcu, poszedł za McKittrickiem, mijając kościół Trinita dei Monti, a następnie schodząc po Schodach Hiszpańskich na plac Hiszpański. Miejsce to, niegdyś rozsławione przez kwiaciarki, dziś zajmowali uliczni handlarze rozkładający przed sobą biżuterię, wyroby ceramiczne i obrazy. Ignorując wszystko, co mogło go rozproszyć, Decker trzymał się McKittricka, skręcając w prawo za fontanną z łódką Berniniego, lawirując w tłumie, mijając dom, w którym w 1821 roku umarł Keats, i w końcu dostrzegając, że obiekt wchodzi do kawiarni.

Jeszcze jeden błąd w sztuce, pomyślał Decker. Szukanie schronienia w miejscu otoczonym takim tłumem to głupota, gdyż trudno zauważyć kogoś, kto nas obserwuje. Decker wybrał częściowo osłonięty punkt i przygotował się na dłuższe czekanie, jednak McKittrick znów pojawił się nadspodziewanie szybko. Towarzyszyła mu kobieta, dwudziestokilkuletnia Włoszka, wysoka i szczupła, zmysłowa, o owalnej twarzy otoczonej krótkimi ciemnymi włosami i z okularami przeciwsłonecznymi zatkniętymi na czubku głowy. Miała na sobie kowbojskie buty, obcisłe dżinsy i czerwoną koszulkę podkreślającą biust. Nawet z odległości prawie trzydziestu metrów Decker widział, że nie miała stanika. McKittrick obejmował ją ramieniem. Ona z kolei trzymała mu dłoń na biodrze, kciukiem zahaczając o tylną kieszonkę spodni. Udali się wzdłuż Via dei Condotti, przeszli na zacienioną prawą stronę ulicy, zatrzymali się na schodach prowadzących do jednego z budynków, łapczywie się pocałowali i weszli do środka.

4

Telefon zadzwonił o dziewiątej wieczorem. Decker powiedział McKittrickowi, że podany numer nie połączy go z aparatem w jego hotelu. Jednak był to numer automatu telefonicznego w innym hotelu przy tej samej ulicy, gdzie Decker mógł spokojnie zaczekać w holu, czytając gazetę i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.

Co pół godziny, poczynając od ósmej, podchodził do automatu, czekał przez pięć minut, po czym wracał na wygodny fotel. O dziewiątej, gdy telefon w końcu zadzwonił, był już na miejscu, aby go odebrać.

- Halo?

- Baldwin? - W słuchawce odezwał się głos McKittricka ze znajomym lekkim akcentem z Nowej Anglii.

- Edward?

- Spotkanie odbędzie się dziś wieczorem o jedenastej.

- Gdzie?

McKittrick mu powiedział.

Pod wpływem jego słów Decker zmarszczył brwi.

- Do zobaczenia. - Zaniepokojony odwiesił słuchawkę, po czym wyszedł z hotelu. Choć wcześniej powiedział co innego McKittrickowi, tak naprawdę odczuwał trudy podróży i wolałby tego wieczoru nie pracować, zwłaszcza że nie próżnował przez resztę popołudnia, zgłaszając się do siedziby międzynarodowej agencji handlu nieruchomościami, dla której rzekomo pracował, aby potwierdzić swoją przykrywkę. Jego kontakt w agencji miał mu do przekazania paczkę wielkości książki w twardej oprawie. Po powrocie do hotelu Decker otworzył pakunek i sprawdził, czy znajdujący się w niej pistolet, półautomatyczny Walther.380, jest sprawny. Mógł wybrać potężniejszą broń, jednak wolał niewielkie wymiary walthera. Pistolet był niewiele większy od dłoni i miał w zestawie kaburę przypinaną po wewnętrznej stronie dżinsów, przy kręgosłupie. Wybrzuszenie nie było widoczne spod rozpiętej kurtki. Jednak nie dodało to Deckerowi pewności siebie.

5

Było ich pięcioro - wysoka, atrakcyjna kobieta, którą Decker widział z McKittrickiem, oraz czterej mężczyźni, sami Włosi, między dwudziestym i trzydziestym rokiem życia, szczupli, z zaczesanymi do tyłu włosami. Ich wygląd wskazywał na to, że tworzyli swoisty klub - kowbojskie buty, dżinsy, klamry do pasków z motywami Dzikiego Zachodu, dżinsowe kurtki. Nawet palili ten sam gatunek papierosów - Marlboro. Jednak łączyło ich coś ważniejszego. Podobieństwo rysów było uderzające. Byli rodzeństwem.

Siedzieli w prywatnym pomieszczeniu nad kawiarnią w pobliżu Piazza Colonna, jednej z najpopularniejszych handlowych enklaw Rzymu, a taki wybór miejsca spotkania martwił Deckera. Nie tylko było ono zdecydowanie zbyt ruchliwe, ale ponadto McKittrick nie zdołałby w tak krótkim czasie wynająć pokoju w równie popularnej okolicy. Liczne puste butelki po winie i piwie stojące na stole wyraźnie wskazywały na to, że grupa przebywała tu już od dłuższego czasu.

Podczas gdy McKittrick obserwował sytuację z narożnika pokoju, Decker zapoznał się z obecnymi, po czym przeszedł do rzeczy.

- Ludzie, których ścigamy, są niezwykle niebezpieczni - odezwał się po włosku. - Nie róbcie niczego, co mogłoby wam zagrozić. Jeśli macie choćby najmniejsze podejrzenia, że zwróciliście na siebie ich uwagę, odpuśćcie. Złóżcie raport mojemu przyjacielowi. - Wskazał na McKittricka. - Potem znikajcie.

- Czy wtedy też dostaniemy obiecaną premię? - spytał jeden z braci.- Oczywiście.

- Bardzo uczciwy układ. - Młody mężczyzna dopił szklankę piwa.

Deckera zaczynało nieprzyjemnie drapać w gardle od gęstego papierosowego dymu wypełniającego pomieszczenie. Coraz bardziej dokuczał mu także ból głowy wywołany zmęczeniem podróżą.

- Dlaczego sądzicie, że znaleźliście ludzi, o których nam chodzi?

Jeden z braci zachichotał.

- Czy powiedziałem coś zabawnego? - spytał Decker.

- Nie pan, ale oni, to znaczy ci, których mieliśmy szukać. Od razu wiedzieliśmy, kim są. Chodziliśmy z nimi na uczelnię. Zawsze wygadywali dziwne rzeczy.

- Włochy dla Włochów - wyjaśniła ich siostra. Decker spojrzał na nią. Do tej pory prawie się nie odzywała.

Była inaczej ubrana niż po południu, miała na sobie nową, niebieską koszulkę. Nawet pomimo częściowo zasłaniającej widok dżinsowej kurtki, Decker był w stanie stwierdzić, że wciąż była bez stanika.

- Tylko o tym mówili. Włochy dla Włochów. - Miała na imię Renata. Okulary przeciwsłoneczne nadal tkwiły na jej chłopięco krótkich, ciemnych włosach. - Ciągle narzekali na Wspólnotę Europejską. Utrzymywali, że zniesienie granic spowoduje skażenie Włoch obcokrajowcami. Obwiniali Stany Zjednoczone o popieranie zjednoczenia Europy w celu stworzenia nowego rynku zbytu na amerykańskie produkty. Jeśli reszta Europy chce się dać skorumpować, proszę bardzo, ale Włochy muszą walczyć, aby powstrzymać gospodarczą i kulturową dominację Stanów Zjednoczonych. Kiedy więc amerykańscy dyplomaci zaczęli ginąć w eksplozjach, od razu pomyśleliśmy o tej grupie, zwłaszcza po tym, jak zamachowcy kilka razy zadzwonili na policję, nazywając się Dziećmi Mussoliniego. Mussolini był jednym z ich bohaterów.

- Skoro ich podejrzewaliście, dlaczego nie zawiadomiliście policji? - spytał Decker.

Renata wydmuchnęła papierosowy dym i wzruszyła ramionami.

- Dlaczego? Oni byli naszymi znajomymi. Nam nie uczynili żadnej krzywdy. Ale mogliby to zrobić po wyjściu z aresztu, który by opuścili z braku wystarczających dowodów.

- Może władzom udałoby się znaleźć dowody.

Renata parsknęła. Gdy poruszyła swoim szczupłym, zmysłowym ciałem, pod koszulką zakołysały się jej piersi.

- Zapewniam pana, że oni nie są głupi. Nie pozostawiliby dowodów swojej działalności.

- W takim razie spytam ponownie. Skoro nie istnieją dowody, to skąd macie pewność, że znaleźliście właściwych ludzi?

- Bo po tym, jak Brian zaczął nam płacić - wskazała na McKittricka, a Decker z niezadowoleniem stwierdził, że agent podał jej swoje prawdziwe imię - zaczęliśmy uważniej obserwować naszych znajomych. Pewnej nocy ich śledziliśmy. Jechali w odległości kilkuset metrów za limuzyną waszego ambasadora, kiedy wybuch zabił go w drodze powrotnej do ambasady, po wieczorze spędzonym w operze. Musieli użyć zdalnego detonatora.

Decker ukrył napięcie, które na chwilę odebrało mu głos. Zamach na ambasadora Robbinsa wywołał bardzo silną reakcję w Waszyngtonie, gdzie wysoko postawione osoby na chwilę zapomniały o zwyczajowej rozwadze i zaczęły się domagać, aby coś uczyniono w celu powstrzymania tych potworów, i to nie przebierając w środkach. To właśnie presja pośrednio wywierana na przełożonych Deckera spowodowała, że z taką życzliwością spojrzeli na kandydaturę McKittricka. Jeżeli jego informatorzy byli w stanie zidentyfikować terrorystów odpowiedzialnych za to zabójstwo, rozwiązywało to połowę problemu. Druga połowa to decyzja, co zrobić z tymi informacjami.

- Może znaleźli się tam przypadkiem - odezwał się Decker.

- Śmiali się, odjeżdżając. Decker miał ściśnięte gardło.

- Czy wiecie, gdzie mieszkają?

- Renata przekazała mi tę informację - wtrącił się McKittrick. - Ale oczywiście nie zostaną tam na zawsze. - Podkreślił swoje słowa wymownym gestem. - Trzeba szybko się z nimi rozprawić.

Jeszcze jeden błąd, zauważył Decker z niepokojem. Informatorzy nigdy nie powinni znać opinii koordynatora. No i co McKittrick miał na myśli, mówiąc o „rozprawianiu się”?

- Renata twierdzi, że mają swój ulubiony klub - powiedział McKittrick. - Jeśli uda nam się ich tam zebrać...

6

- Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery? - spytał Decker ze złością gdy razem z McKittrickiem wyszli na ulicę po zakończonym spotkaniu.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

Decker rozejrzał się niespokojnie. Mrużąc oczy pod wpływem świateł przejeżdżających samochodów, zauważył boczną alejkę i chwycił McKittricka pod lewe ramię, odciągając go od głównej ulicy tętniącej hałaśliwym nocnym życiem.

- Naraziłeś na szwank całą operację - szepnął Decker ostro, gdy tylko znaleźli się z dala od innych przechodniów. - Podałeś im swoje prawdziwe imię.

McKittrick sprawiał wrażenie zakłopotanego i nic nie odpowiedział.

- Sypiasz z tą kobietą - dodał Decker. - Czy twoi instruktorzy nie wyjaśnili ci, że nigdy, ale to nigdy, nie wolno nawiązywać osobistych relacji z informatorami?

- Dlaczego sądzisz, że sypiam z...?

- Widziałem, jak dziś po południu ćwiczyliście na stojąco oddychanie usta-usta.

- Śledziłeś mnie?

- Nie było to zbyt trudne. Złamałeś tyle zasad, że straciłem rachubę... Czuć od ciebie alkohol, więc zakładam, że z nimi piłeś, zanim się pojawiłem.

- Chciałem, aby poczuli się swobodnie w moim towarzystwie.

- Pieniądze - odparł Decker. - To one sprawiają, że ci ludzie czują się przy tobie swobodnie, a nie twoja ujmująca osobowość. To jest biznes, a nie klub towarzyski. I co ty miałeś na myśli, mówiąc, że trzeba się z nimi „rozprawić”?

- „Rozprawić?”. Nie pamiętam, żebym coś takiego mówił...

- Brzmiało to tak, jakbyś w obecności osób z zewnątrz sugerował, że ludzie, których ścigamy, mają zostać... - Pomimo że rozmawiali przyciszonym głosem w pustej alejce, Decker nie mógł się zdobyć na wypowiedzenie niebezpiecznych słów.

- Usunięci ostatecznymi metodami - nie miał takich oporów McKittrick.

- Słucham?

- Czy nie tak brzmi ten nowy eufemizm? Kiedyś mówiło się o „eliminacji przy użyciu radykalnych środków”. Dziś nazywa się to „usunięciem ostatecznymi metodami”.

- Gdzieś ty o tym, do cholery, usłyszał?

- A czy nie o to chodzi w tej całej operacji? Ci dranie będą dalej zabijać, dopóki ktoś ich nie powstrzyma na dobre.

Decker szybko się odwrócił, z otchłani ciemnej alejki wpatrując się w przechodniów na jasno oświetlonej ulicy, zaniepokojony, że ktoś mógł coś usłyszeć.

- Czyś ty zwariował? Czy jeszcze komuś o tym powiedziałeś?

McKittrick się zawahał.

- Tej kobiecie? - spytał Decker z naciskiem. - Powiedziałeś jej?

- Cóż, musiałem jakoś zapoznać ją z całą sprawą. Jak inaczej miałem ich skłonić, aby nam pomogli?

- Jezu - szepnął Decker.

- Nikt tego z nami nie połączy. Założyłem konkurencyjną siatkę. Oni wyeliminują pierwszą grupę, po czym zadzwonią na policję i przedstawią się jako Wrogowie Mussoliniego.

- Mów ciszej, do cholery.

- Nikt nie udowodni, że mamy z tym cokolwiek wspólnego.

- Oprócz tej kobiety - stwierdził Decker.

- Ona też nic nie zrobi, kiedy zniknę, nie pozostawiając żadnych konkretnych dowodów.- Wie, jak się nazywasz.

- Zna tylko moje imię - odparł McKittrick. - Ona mnie kocha. Zrobi dla mnie wszystko.

- Posłuchaj... - Decker zbliżył się w ciemności, chcąc się upewnić, że tylko McKittrick usłyszy jego wściekły szept. - Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Rząd Stanów Zjednoczonych nie zleca zabójstw. Nie namierza i nie zabija terrorystów. Zamiast tego gromadzi dowody i pozwala sądom na orzekanie właściwych kar.

- Tak, jasne. Zaraz mi powiesz, że Izraelczycy nie wysłali oddziału specjalnego za terrorystami, którzy zabili jedenastu żydowskich sportowców podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim.

- To, co zrobili Izraelczycy, nie ma nic wspólnego z nami. Tamtą operację przerwano, ponieważ jedna z zabitych przez nich osób okazała się niewinna. Właśnie dlatego my nie zajmujemy się zabójstwami.

- Dobrze. Teraz to ty mnie posłuchaj - odparł McKittrick. - Jeśli pozwolimy tym bydlakom uciec, bo zabraknie nam odwagi, aby zrobić to, co należy, to obaj stracimy pracę.

- Jutro w samo południe.

- Co?

- Idź do swojego mieszkania i tam siedź - powiedział Decker. - Nic nie rób. Nie kontaktuj się z tą kobietą. Nie wychodź po gazetę. Nie rób absolutnie nic. Zapukam do twoich drzwi dokładnie o dwunastej w południe. Przekażę ci, co w twojej sprawie postanowili przełożeni. Na twoim miejscu spakowałbym walizki.

7

Wszystkiego najlepszego z okazji czterdziestych urodzin, powiedział sobie Decker. Na zmęczonej twarzy, której odbicie obserwował w łazienkowym lustrze, widział skutki niespokojnego snu spowodowanego kłopotami z McKittrickiem. Wciąż nie pozbył się bólu głowy wywołanego wyczerpującą podróżą oraz dławiącym dymem papierosowym, którego musiał się nawdychać. Zamówiony późnym wieczorem do pokoju posiłek, złożony z makaronu fettuccine i kurczaka w winie marsala, leżał mu na żołądku. Wydawało się, że dorobił się kilku kolejnych zmarszczek na swojej surowej twarzy, a wokół niebieskawozielonych oczu zauważył pierwsze oznaki kurzych łapek. Jakby jeszcze tego było mało, znalazł siwy włos w dość długiej, falującej, rudawozłotej fryzurze. Wyrwał go, mrucząc pod nosem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin