Conan Cienie w blasku księżyca.rtf

(127 KB) Pobierz
WSTĘP

 

 

 

ROBERT E. HOWARD

 

 

 

CIENIE W BLASKU KSIĘŻYCA


WSTĘP

 

Spośród ogromu literatury fantastycznej szczególnym po­wodzeniem cieszą się utwory w stylu fantasy, wywodzące swój rodowód od mitów, legend i poematów starożytnych ludów. Wydaje się, że ich popularność spowodowana jest wyraźnym pokrewieństwem ze światem baśni, a także stopniowym spadkiem zainteresowania fantastyką naukową utrzymaną w konwencji “hard”, epatującą czytelnika drobiazgowymi, naj­częściej quasi-naukowymi opisami zjawisk i technologii. Sprzyjają temu również tendencje eskapistyczne pojawiające się zawsze w okresach kryzysów, oraz wzmagające się rozczarowanie owocami postępu technicznego.

Brak jednoznacznej definicji stylu fantasy sprawia, że część krytyków kategorycznie zaprzecza istnieniu fantastyki baśnio­wej jako odrębnego podgatunku. Taką opinię wyraża na przykład Stanisław Lem w posłowiu do wydanej ostatnio książki Ursuli K. Le Guin “Czarnoksiężnik z archipelagu”. Chyląc czoła przed mistrzem uważam jednak, że można wyróżnić dwa podstawowe kryteria odróżniające fantastykę baśniową od reszty gatunku; drobiazgowo opracowane tło pseudohistoryczne, pseudoetnograficzne i pseudogeopolity-czne oraz występowanie sił magicznych przy jednoczesnym braku zaawansowanych nauk i technologii. Wielbiciele trylogii J. R. R. Tolkiena z pewnością się ze mną zgodzą.

W Polsce ukazało się niewiele pozycji reprezentujących styl fantasy. Wspominana już książka Ursuli K. Le Guin razem z jej uprzednio wydanym zbiorem opowiadań pt. “Wszystkie strony świata” oraz trzy dzieła J. R. R. Tolkiena (“Hobbit, czyli tam i z powrotem”, “Władca pierścieni”, “Rudy Dżil i jego pies” - przy czym ostatnia pozycja nie jest już fantasy sensu stricto) zamykają listę. Paru innych autorów znanych jest polskim czytelnikom z krótkich opowiadań drukowanych w różnych periodykach (np. Andre Norton, Henry Kuttner) i fragmenta­rycznych wzmianek krytyki. Miesięcznik “Fantastyka” wydał numer poświęcony fantastyce baśniowej. Jak do tej  pory jednak   nazwiska   czołowych   przedstawicieli   gatunku, po­cząwszy od pionierów - Williama Morrisa, Lorda Dunsany i  Erica  R. Eddisona, po  twórców  późniejszych   -   R. E. Howarda, C. A. Smitha, C. L. Moore, L. S. de Campa i M. Moorcocka, nie są znane ogółowi czytelników w naszym kraju.

Obecnie prezentujemy wielbicielom świata “Miecza i Magii” niezwykle popularnego na Zachodzie bohatera  -  Conana, stworzonego przez amerykańskiego pisarza R. E. Howarda. Robert Ervin Howard (1906-1936) napisał kilka serii powieści w stylu fantasy, z których najdłuższą i cieszącą się największym powodzeniem jest seria obejmująca opowieści o Conanie. Za życia Howarda opublikowano 18 utworów, których bohaterem był Conan   -  8 innych w różnym stopniu zaawansowania odkryto w papierach pisarza po jego śmierci.

Rozpoczynając   serię   opowiadań   o   Conanie, Howard skonstruował własną wizję świata, w którym umieścił bohatera, drobiazgowo opracowując tło swych utworów w eseju “The Hyborian Age”. Pisząc kolejne części sagi, Howard opierał się na wymyślonych przez siebie faktach z żelazną konsekwencją, cechującą, jak twierdził: “każdego dobrego pisarza powieści historycznych”. Właśnie te solidne podstawy świata sprawiają, że przygody Conana są wciąż interesującą lekturą - podobnie jak zaliczane do klasyki utwory Tolkiena. Tym, których oburzy zestawienie nazwisk obu pisarzy przypomnę tylko, że “Władca pierścieni” Tolkiena powstał w latach 1936 - 1943, a “Hob­bit...” w roku 1937, a więc wtedy, gdy Howard już nie żył.

Akcja opowiadań składających się na sagę o Conanie toczy się na Ziemi około 12 tysięcy lat temu. W tym czasie (wg Howarda) zachodnie części głównego kontynentu Wschodniej Półkuli zajmowały królestwa hyboriańskie, założone 3 tysiące lat wcześniej na ruinach imperium zła - Acheronu przez Hyborian, najeźdźców z północy. Na południe od królestw hyboriańskich leżały kłótliwe miasta - państwa Shemu. Za Shemem drzemało starożytne, złowrogie królestwo Stygii; rywal i partner Acheronu w krwawych dniach jego chwały. Jeszcze dalej na południe, za pustyniami i sawannami leżały barbarzyńskie Czarne Królestwa. Na północ od Hyborii ciągnęły się surowe ziemie Cymmerii, Hyperborei, Asgardu i Vanaheim. Na zachodzie, wzdłuż wybrzeży oceanu, zamie­szkiwali dzicy Piktowie, a na wschodzie błyszczały bogate królestwa hyrkaniańskie, z których najpotężniejszym był Turan. Conan był barbarzyńskim awanturnikiem urodzonym w Cymmerii - północnej krainie poszarpanych skał i pustego nieba. Po ojcu kowalu odziedziczył herkulesową siłę i posturę. Już jako piętnastoletni chłopiec bierze udział w plądrowaniu Venarium, aguilońskiego posterunku granicznego. W rok później przyłącza się do oddziału Esirów i zostaje schwytany przez Hyperborejów podczas grabieżczej wyprawy na ich ziemie. Ucieka z niewoli i wędruje na północ, do królestwa Zamory. Przez kilka lat wiedzie tam i w przyległych królestwach Koryncji i Nemedii ryzykowny żywot złodzieja. Nienawykły do cywilizacji i samowolny z natury, wrodzonym sprytem i siłą nadrabia braki w edukacji. Zmęczony głodową egzystencją zaciąga się jako najemnik w szeregi armii Turanu. Przez następne dwa lata odbywa liczne podróże daleko na wschód, do legendarnych ziem Meru i Khitanu. Po wielu perypetiach wynajmuje swoje żołnierskie usługi kolejnym państwom hyboriańskim. Zmuszony do ucieczki z Argos staje się piratem u wybrzeży Kush razem z shemicką kobietą-piratem, Belit. Tam zdobywa sobie imię Amra-Lew. Po utracie Belit Conan znów powraca do żołnierskiego rzemiosła - tym razem w Shemie i przyległych państwach. Później przeżywa przygody wśród wyjętych spod prawa jeźdźców wschodnich stepów, wśród piratów na Morzu Vilayet, wśród górskich szczepów zamie­szkujących Góry Himeliańskie na granicach Iranistanu i Vendhyi (znów następny okres żołnierski w Koth i Argos, po którym zostaje najpierw piratem na wyspach Baracha, później kapitanem zingarańskich bukanierów... itd., itd. ). Pełna saga o Conanie liczy ponad dwadzieścia tomów i nie sposób w tym miejscu choćby pobieżnie streścić jego burzliwy żywot.

Pirat i wierny żołnierz - hulaka, niezwyciężony w boju, szlachetny wobec słabszych, wrażliwy na blask złota i kobiece wdzięki, nieustraszony Conan brnie przez potoki krwi zwycię­żając ludzi, potwory i podstępnych czarowników, by w końcu zostać królem potężnego państwa - Aguilonii.

Około 500 lat po czasach Conana Wielkiego, większość królestw Ery Hyboriańskiej zmyła fala najazdu barbarzyńców. Przez kilkaset następnych lat Ziemię zamieszkiwały nieliczne, wędrowne plemiona wiecznie walczących ze sobą koczo­wników. Później resztki cywilizacji zostały starte przez ostatni pochód lodowców i potężne wstrząsy tektoniczne. Wtedy właśnie powstało Morze Śródziemne i Morze Północne, wielkie Morze Vilayet zmniejszyło się do rozmiarów dzisiejszego Morza Kaspijskiego, a z fal Atlantyku wynurzyły się rozległe obszary Afryki Zachodniej. Ludzkość stoczyła się do poziomu prymitywnych dzikusów. Po cofnięciu się lodowca cywilizacja znów zaczęła się rozwijać osiągając stan dzisiejszy.

Zapraszam wszystkich do hyboriańskiego świata i życzę przyjemnej lektury!

 

Poznań, grudzień 1989 r.                                                                                     Zbigniew A. Królicki


CIENIE W BLASKU KSIĘŻYCA

(Shadows in the Moonlight)

 

Duma nie pozwoliła Conanowi być “mężem swojej żony”, choćby nawet była nią piękna i na­miętna królowa. Po pewnym czasie barbarzyńca zmyka chyłkiem z Khoraji i udaje się do Cymmerii, szukać zemsty na odwiecznych wrogach, Hyperborej­czykach.

Ma już prawie trzydzieści lat. Jego dawni druhowie z Cymmerii i Aesiru pojęli żony i spłodzili synów; niektórzy z ich potomków mają teraz tyle lat, ile miał Conan, gdy po raz pierwszy ruszył w świat. Lecz żywot pirata i najemnego żołnierza rozbudził w duszy Cymmerianina zbyt wielką żądzę przygód, by miał pójść za ich przykładem. Kiedy kupcy przynoszą wieści o nowych wojnach toczących się na południu, Conan wraca bez chwili namysłu.

Zbuntowany książę Koth usiłuje zrzucić z tronu Strabonusa, skąpego władcę tego rozległego kraju. Conan wstępuje w szeregi buntowników. Niestety, książę zawiera pokój z królem i żołnierze zostają bez zajęcia. Cześć najemników, a wśród nich Conan, przeistacza się w bandę wyjętych spod prawa rabusiów - Wolnych Towarzyszy, którzy niepokoją zarówno granice Koth, jak i Zamory czy Turanu. Stopniowo posuwają się na wschód, by w końcu połączyć się ze zgrają obwiesiów zwanych kozakami znad Morza Vilayet.

Conan szybko zdobywa przywództwo nad tą zgrają i zaczyna pustoszyć zachodnie granice turańskiego imperium, lecz jego dawny pracodawca, król Yildiz, odpowiada taktyką zmasowanego odwetu. Armia pod wodzą Szacha Amurata wciąga kozaków w głąb turańskiego terytorium i rozbija ich w krwawej bitwie nad rzeką Ilbars.

 

1

 

Nagły trzask tratowanych kopytami trzcin; głuchy odgłos upadku i krzyk rozpaczy. Smukła dziewczyna w sandałach i tunice przepasanej szarfą chwiejnie podniosła się z ziemi i stanęła obok zdychającego wierzchowca. Czarne włosy opadały gęstą falą na białe ramiona dziewczyny; jej oczy miały wyraz zaszczutego zwierzęcia. Nie zwracała uwagi na gąszcz trzcin otaczających małą polankę, ani na błękitne wody omywające niski brzeg za jej plecami. Szeroko otwartymi oczyma aż do bólu wpatrywała się w człowieka, który wyłonił się spośród trzcin i niespiesznie zsiadł z konia.

Był to wysoki mężczyzna, szczupły, lecz żylasty. Od stóp do głów okrywała go stalowa, posrebrzana kolczuga, która opi­nała jego zwinną postać jak rękawiczka. Spod kopulastego, inkrustowanego złotem hełmu drwiąco spoglądały brązowe oczy.

- Nie zbliżaj się! - krzyknęła głosem zduszonym z przera­żenia. - Nie dotykaj mnie, Amuracie, albo rzucę się do rzeki i utonę!

Zaśmiał się śmiechem przypominającym syk ostrza wydo­bywanego z jedwabnej pochwy.

- Nie, nie utoniesz, Oliwio; przy brzegu jest płytko i złapię cię zanim dotrzesz na głębinę. Na bogów, to była wspaniała pogoń i moi ludzie zostali daleko za nami. Jednak żaden koń po tej stronie Vilayet nie zdoła prześcignąć Irema.

Ruchem głowy wskazał dużego, smukłonogiego ogiera.

- Zostaw mnie! - błagała dziewczyna z twarzą zalaną łzami rozpaczy. - Czyż już nie dość wycierpiałam? Czy jest jakieś upokorzenie, ból czy poniżenie, jakiego nie zaznałam? Jak długo mają trwać te męki?

- Tak długo jak długo znajduję przyjemność w twoich jękach, błaganiach, łzach i krzykach - odparł z uśmiechem, który wydałby się miły komuś, kto go nie znał. -  Masz w sobie  niezwykłą żywotność,  Oliwio.  Nie wiem,  czy kiedy­kolwiek znudzisz mi się tak, jak nudziły mi się inne kobiety. Jesteś zawsze świeża i czysta, mimo wszystko. Każdy dzień z tobą sprawia mi prawdziwą przyjemność.  No, chodź   - wracamy  do  Akif,  gdzie  lud  wciąż  fetuje  zwycięzcę tych nędznych kozaków, podczas gdy sam zwycięzca ugania się za zbiegłą, głupią, śliczną idiotką!

- Nie! - dziewczyna odskoczyła i rzuciła się w kierunku błękitnych wód omywających przybrzeżne trzciny.

- Tak! - wybuchnął gniewem tak nagłym, jak skrzesana krzemieniem   iskra.   Z   niewiarygodną   szybkością   chwycił dziewczynę i z zimnym okrucieństwem wykręcił jej rękę, aż krzyknęła i upadła na kolana.

- Ty dziwko! Powinienem cię powlec do Akif uwiązaną do końskiego ogona, ale będę litościwy i posadzę cię w siodle, za którą to łaskę podziękujesz mi pokornie, kiedy...

Puścił ją ze zduszonym przekleństwem i odskoczył, błyskawicznie wyrywając z pochwy szablę, gdy z gąszczu trzcin wyłoniła się olbrzymia postać. Siedząca na ziemi Oliwia zobaczyła człowieka, którego uznała za dzikusa lub szaleńca, ze straszliwym rozmysłem zbliżającego się do Szacha Amurata. Obcy był potężnym mężczyzną odzianym jedynie w przepaskę zbroczoną krwią i pokrytą zaschniętym błotem. Je­go czarna grzywa też była zlepiona mułem i krwią; czarne strumyki znaczyły jego szeroką pierś, zastygły na ostrzu długiego miecza, który dzierżył w prawej dłoni. Nabiegłe krwią oczy jarzyły mu się pod gęstymi brwiami jak rozżarzone węgle.

- Hyrkański psie! - warknął nieznajomy z barbarzyńskim akcentem.  – Chyba przywiodły cię tu demony zemsty!

- Kozak! - krzyknął Szach Amurat cofając się o krok. – Nie spodziewałem się, że choć jeden z was uszedł! Myślałem, że wszyscy leżycie w stepie nad rzeką Ilbars!

- Wszyscy prócz mnie, psie!  - krzyknął kozak.  - Och, marzyłem o takim spotkaniu, gdy czołgałem się wśród cierni lub leżałem pod skałami żywcem pożerany przez mrówki, albo kryłem się po szyję w błocie... Marzyłem, ale nie sądziłem, że do niego dojdzie. Och, bogowie Piekieł, jakże tego pragnąłem!

Wojownik z trudem powstrzymał wybuch straszliwego śmiechu: Spazmatycznie zacisnął szczęki i piana pojawiła się na jego poczerniałych wargach.

- Nie podchodź!  - ostrzegł Szach Amurat, patrząc nań zwężonymi oczyma.

- Ha! - warknął barbarzyńca jak wygłodniały wilk. – Szach Amurat, wielki pan Akif! Jak dobrze, że cię widzę, przeklęty - ciebie, który zostawiłeś moich towarzyszy na żer sępom, który rozrywałeś ich końmi, wyłupiałeś oczy i ucinałeś ręce! Psie, nędzny psie!

Ostatnie słowa niemal wywrzeszczał i jeszcze nim skończył, rzucił się z furią na znienawidzonego Hyrkańczyka.

Mimo przerażenia, jakie budził w niej okropny wygląd nieznajomego, Oliwia patrzyła z zapartym tchem, spodzie­wając się, że walka rozstrzygnie się przy pierwszym starciu. Szaleniec czy dzikus, cóż mógł zdziałać, nagi, przeciwko okrytemu kolczugą wodzowi z Akif?

Ostrza błysnęły i związały się na moment; wydawało się, że ledwie się dotknęły i odskoczyły od siebie; później szeroki miecz ominął zastawę przeciwnika i ze straszliwą siłą spadł na jego bark. Oliwia wydała mimowolny okrzyk. Przez chrzęst pękającej zbroi wyraźnie usłyszała trzask rozcinanych kości. Hyrkańczyk zatoczył się z nagle poszarzałą twarzą i krew trysnęła mu przez ogniwa kolczugi. Szabla wypadła mu z pozbawionych czucia palców.

- Łaski!   - jęknął.

- Łaski? - wykrzyknął tamten głosem drżącym z wściekło­ści. - Tyle łaski ile ty miałeś dla nas, wieprzu!

Oliwia zamknęła oczy. To już nie była walka lecz krwawe jatki, histeryczny wybuch wściekłości i nienawiści spotęgo­wanej grozą bitwy, widokiem masakry i tortur, głodem, pragnieniem i rozpaczą. Oliwia wiedziała, że Szach Amurat nie zasłużył na litość, ale zamknęła oczy i zatkała uszy rękami, żeby nie widzieć unoszącego się i opadającego ostrza, nie słyszeć odgłosu ciosów i bulgoczących krzyków, które cichły z wolna, aż wreszcie ustały.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że nieznajomy odchodzi od okrwawionych szczątków słabo przypominających ludzką istotę. Pierś mężczyzny unosiła się w ciężkim oddechu wywo­łanym wysiłkiem i wzburzeniem; na jego czole perlił się pot, a prawa ręka ociekała krwią.

Nie odezwał się do Oliwii; nawet na nią nie spojrzał. Zobaczyła, jak wchodzi między trzciny rosnące na brzegu, pochyla się i sięga po coś. Z szuwarów wysunęła się ukryta tam łódź. Dziewczyna pojęła zamiary nieznajomego i zerwała się na równe nogi.

- Och,  zaczekaj! - jęknęła  i  chwiejnie  podbiegła do mężczyzny. – Nie zostawiaj mnie tu! Weź mnie ze sobą!

Okręcił się na pięcie i spojrzał na Oliwię. W jego twarzy zaszła zmiana. Z nabiegłych krwią oczu zniknął opar szaleństwa. Wydawało się, że krew, którą właśnie przelał, ugasiła pożar jego zmysłów.

- Kim jesteś? - spytał.

- Mam na imię Oliwia. Byłam jego niewolnicą. Uciekłam. Ścigał   mnie.   To   dlatego  tu   jestem.   Jego  wojownicy  są niedaleko. Znajdą trupa... i mnie przy nim... och! – jęknęła z przerażenia i załamała białe ramiona.

Spojrzał na nią z zakłopotaniem.

- Wolisz  popłynąć ze mną?- zapytał. - Jestem barbarzyńcą i widzę, że się mnie boisz.

- Tak, boję się - odparła,   zbyt   zaskoczona,   żeby zaprzeczać. - Patrząc na ciebie dostaję gęsiej skórki. Jednak bardziej obawiam się Hyrkańczyków. Och, pozwól mi płynąć z tobą! Jeżeli znajdą mnie obok zwłok Amurata wezmą mnie na tortury!

- Zatem chodź.

Odsunął się na bok i Oliwia szybko wsiadła do łódki, usilnie starając się nawet o niego nie otrzeć. Usadowiła się na dziobie. Nieznajomy wszedł do łodzi, odepchnął się od brzegu wiosłem i posługując się nim jak pagajem mozolnie torował sobie drogę wśród wysokich trzcin, aż wypłynęli na otwartą wodę. Wtedy zaczął wiosłować obydwoma wiosłami. Długimi, równymi pociągnięciami popychał łódź naprzód; potężne mięśnie jego barów i ramion napinały się i rozluźniały rytmicznie.

Przez jakiś czas panowało milczenie; dziewczyna kuliła się na dziobie, mężczyzna wiosłował. Obserwowała go z lękliwą fascynacją. Nie ulegało wątpliwości, że nie był Hyrkańczykiem; nie przypominał też przedstawiciela żadnej ze znanych jej hyboriańskich ras. Miał w sobie jakąś nieuchwytną dzikość, zdradzającą barbarzyńskie pochodzenie. Mimo śladów, jakie pozostawiły na jego twarzy trudy bitwy i ucieczki przez bagna, jego rysy wciąż wyrażały chłodny, posępny upór; nie była to twarz złoczyńcy czy degenerata.

- Kim jesteś?   -   spytała.   -   Szach Amurat nazwał cię kozakiem. Należałeś do nich?

- Jestem Conan z Cymmerii - mrukną. - Byłem jednym z kozaków, jak nazywają nas te hyrkańskie psy.

Niejasno zdawała sobie sprawę, że jego ojczyzna leży gdzieś daleko na północy, za najdalej wysuniętymi przyczół­kami cywilizacji.

- Ja jestem córką króla Ophiru - powiedziała. – Ojciec sprzedał mnie shemickiemu wodzowi, ponieważ nie chciałam poślubić księcia Koth.

Cymmerianin mruknął coś ze zdziwieniem i wargi dziewczy­ny skrzywiły się w gorzkim uśmiechu.

- Tak, cywilizowani ludzie czasem sprzedają swoje dzieci dzikusom. Twój lud nazywają barbarzyńcami. Cymmerianinie...

- My nie sprzedajemy naszych dzieci - warknął, wysuwając podbródek.

- No, mnie sprzedano. Jednak wódz nomadów nie uczynił mi  krzywdy.  Chciał zaskarbić sobie łaski Szacha Amurata. Byłam jednym z darów, jakie przywiózł mu do Akif – miasta purpurowych ogrodów. Potem...  - zadrżała i ukryła twarz w dłoniach.

- Powinnam już zapomnieć co to wstyd - powiedziała w końcu. - A jednak każde wspomnienie pali mnie jak cios bata. Przebywałam w pałacu Szacha Amurata, kiedy, kilka tygodni temu,   wyruszył   ze   swoją   jazdą,   aby   walczyć   z   bandą najeźdźców, którzy naruszyli granice Turanu. Wczoraj wrócił i wydano na jego cześć wielką fetę. Wśród ogólnego pijaństwa i zamieszania znalazłam sposobność, by wydostać się z mia­sta na skradzionym koniu. Chciałam uciec - ale on ruszył w pościg i w końcu mnie dogonił. Zostawiłam w tyle jego ludzi, ale jemu nie zdołałam ujść. Potem ty się zjawiłeś.

- Leżałem ukryty w trzcinach  - mruknął barbarzyńca.  - Byłem jednym z tych rozpuszczonych obwiesiów, Wolnych Towarzyszy, którzy palili i plądrowali pogranicze. Było nas pięć tysięcy,  mieszanina wielu  ras i szczepów. Służyliśmy jako najemnicy   zbuntowanego   księcia   Wschodniego   Koth    - przynajmniej większość z nas - i kiedy zawarł pokój ze swym parszywym władcą, zostaliśmy bez pracy. Zaczęliśmy grabić nadgraniczne prowincje Koth, Zamory i Turanu - po równi. Tydzień temu Szach Amurat ze swymi piętnastoma tysiącami jazdy wciągnął nas w pułapkę nad rzeką Ilbars. Mitro! Niebo było czarne od sępów. Kiedy po całym dniu walki nasze szyki pękły, jedni próbowali przedrzeć się na północ, inni na zachód. Wątpię, by ktokolwiek uszedł. Stepy roiły się od jeźdźców, ścigających i uciekających. Ja ruszyłem na wschód i w końcu dotarłem do bagien otaczających tu Morze Vilayet. Od tego czasu kryłem się na mokradłach. Dopiero przedwczoraj jezdni przestali przetrząsać szuwary w poszukiwaniu takich marude­rów jak ja. Czołgałem się, kryłem i przemykałem jak wąż, żywiąc się złapanymi piżmowcami, które z konieczności zjadałem na surowo. Dziś rano znalazłem tę łódź ukrytą wśród szuwarów. Przed zmrokiem nie miałem zamiaru wypływać na morze, ale kiedy spotkałem Szacha Amurata, wiedziałem, że jego zbrojni są niedaleko.

- I co teraz?

- Niewątpliwie będą nas ścigać. Jeżeli nie znajdą śladów pozostawionych przez łódź, które zatarłem jak mogłem, to i tak domyśla się, że wypłynęliśmy na morze, kiedy nie uda im się nas znaleźć w trzcinach. Jednak zostawiliśmy ich w tyle i za­mierzam wiosłować bez przerwy, aż dotrzemy w bezpieczne miejsce.

- Tylko gdzie je znajdziemy? - spytała bezradnie. – Vilayet to hyrkański staw.

- Nie  wszyscy tak  uważają   -   ponuro  uśmiechnął się Cymmerianin.   -   A szczególnie   niewolnicy,   którzy  zbiegli z galer i zostali piratami.

- Co zrobimy?

Południowo-zachodni brzeg jest na przestrzeni setek mil opanowany przez Hyrkanian. Musimy przebyć długą drogę zanim miniemy ich najdalej wysunięte posterunki. Zamierzam popłynąć  na  północ,  aż  do chwili  gdy je  miniemy;  wtedy skierujemy się na zachód i spróbujemy wylądować na brzegu nie zamieszkanego stepu.

- A jeżeli  napotkamy piratów,  albo sztorm?   -  spytała Oli...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin