Magia żywiołów Autor: LadyTory Oryginał: Elemental http://www.checkmated.com/story.php?story=7590 Przekład swobodny: manarai Część pierwsza: Ziemia Tak naprawdę zobaczył ją, kiedy szedł sobie pewnego dnia do Nory. Nie po raz pierwszy, widywał ją przecież setki razy – w szkole, w Norze, czasami w wiosce. W wiosce zazwyczaj była z ojcem, a w Norze i w szkole – z Ginny. Pamiętał kapelusz z ogromną głową lwa, w którym kiedyś przyszła na mecz quidditcha, i wyrwane z kontekstu uwagi o nieznanych stworzeniach na spotkaniach Gwardii Dumbledore’a. Ale to było całe lata temu, pomyślał. Przedtem. Przed tym wszystkim. Oczywiście widywał ją też samą. Nagle uświadomił sobie, że w szkole często była sama. On też był sam. Ostatnio George Weasley bywał sam coraz częściej. Fred na poważnie zabrał się do chodzenia z Angeliną, i chyba niedługo planował się oświadczyć. Bez ciągłej obecności bliźniaka czuł się inaczej, ale nie tak nieswojo, jak wyobrażał to sobie kiedyś. A więc był tego dnia sam, a Luna Lovegood wędrowała alejką, jakby bez żadnego konkretnego celu. Mogła iść na przykład do swojego domu, niedaleko, albo do Nory. Teraz, kiedy świat trochę się uspokoił, bywała w Norze częściej. Siadywała w ogrodzie z Harrym, Ginny, Ronem i Hermioną. George zastanawiał się czasami, co konkretnie zrobiła, żeby wspomóc Harry’ego w zeszłym roku. W jego domu rodzinnym nieczęsto przywoływano szczegóły zakończenia Drugiej Wojny, a przyczyny tego rozumiał aż za dobrze. On sam też wolał swobodę pracy nad nowymi gagami i żartami niż presję związaną z gorączkowym wykończaniem kolejnych zamówień oznaczonych „ściśle tajne”. Przez chwilę rozważał, czym Luna może się teraz zajmować. Właśnie skończyła Hogwart, razem z Ginny. Rozmyślając nad możliwymi zawodami, jakie mogłyby interesować tę dziwną dziewczynę, zobaczył, że niespodziewanie skręciła i usiadła w trawie kilka metrów od żwirowej alejki. Chwilę spoglądała na horyzont, po czym oparła się na łokciach, a jej długie blond włosy rozsypały się niesfornymi kosmykami między źdźbłami trawy. Pomyślał, że powinien zatrzymać się i przywitać, a jednocześnie upewnić się, że wszystko w porządku. Gdy podchodził, jego cień padł na jej twarz. George spojrzał w dół, zobaczył ogromne błękitne oczy, i nagle uświadomił sobie, że... pasowała tu. Było to dziwne, jak większość rzeczy z nią związanych, czego można się było spodziewać, ale wyglądała właśnie tak, jakby miała stopić się z tym trawiastym pagórkiem, tu i teraz. – Witaj, George – powiedziała rozmarzonym głosem, a George musiał się uśmiechnąć. Luna była jedną z nielicznych osób spoza najbliższej rodziny, które zawsze wiedziały, z którym bliźniakiem rozmawiają. Początkowo było to wręcz niesamowite – musiała przecież zauważać różnice tak drobne, że często umykały nawet ich matce. – Możesz sobie usiąść, jeśli chcesz. Nie będzie mi to przeszkadzało. – Uh... dzięki, Luna. I George usadowił się obok niej na rozgrzanej słońcem trawie. Przez ułamek sekundy bawił się myślą, jak dziwnie popatrzyłby na nich z pewnością każdy, kto przypadkowo przechodziłby tą właśnie alejką – siedzą sobie w trawie, ot tak, po prostu. A potem przestał się przejmować i wyciągnął się na całą długość. Zanim się odezwał, pomyślał, że rzadko zdarza się rozmawiać z kimś nie widząc jego twarzy. – Ładny dzień, prawda? – Tak, chmury są dziś wyjątkowo przyjemne – odpowiedziała Luna, i już wiedział, że nie będzie to zwyczajna rozmowa o pogodzie ociekająca oklepanymi frazesami. Nie z nią. – Też tak myślisz? – Tak. – George spojrzał uważniej na przesuwające się ponad nimi kształty i stwierdził, że są rzeczywiście ciekawe. – Naprawdę są. Lubię, kiedy się tak szybko poruszają, wtedy częściej zmieniają kształt. Nie wiedział do końca, dlaczego to powiedział. W każdym innym towarzystwie chyba umarłby ze wstydu, gdyby przyznał się do czegoś takiego. Ale Luna nie była taka. Nie dziwiło jej, że dwudziestoparoletni facet lubi patrzeć na chmury. Może nawet jej się to podoba, pomyślał. George nie był właściwie pewien, co taką dziewczynę jak Luna pociąga w mężczyznach. Lubiła się śmiać, a przynajmniej często śmiała się z żartów Freda i jego własnych. Chyba nie zależało jej tylko na wyglądzie. Zawsze widziała wszystko na swój własny sposób. Zamknął oczy. Dlaczego nagle zastanawia się, co też Lunie może się podobać? I dlaczego zastanawia się, czy on by się jej podobał? No cóż, na swój sposób była ładna, i zawsze się śmiała, kiedy żartował. I nigdy nie myliła go z Fredem. Powoli otworzył oczy i zapatrzył się w niebo, a wtedy Luna pokazała mu chmurę w kształcie widłowęża. Siedzieli tak i śledzili razem chmury o ciekawych kształtach, a Luna wspomniała o kilku zwierzętach, których na pewno nie opisywały podręczniki do opieki nad magicznymi stworzeniami. Roześmiał się hałaśliwie, kiedy znalazła obłok z kłami godnymi Rufusa Scrimgeoura. Sam zauważył jednego smoka i coś, co wyglądało dokładnie jak Fred, kiedy eksperymentował z Gigantojęzyczną Toffi. – Tak, to bardzo dobry dzień na chmury – oświadczył George, patrząc na skrzydło domniemanego gryfa Luny. Był zdumiony, że może tak dobrze się bawić robiąc coś tak nieskomplikowanego. – Jesteś nawykły widzieć je z bliska, z miotły. – Było to proste stwierdzenie, i przez chwilę był zaskoczony odkryciem, że miała rację. – Pewnie, tak jest inaczej. Prawie jakby się płynęło razem z nimi – odpowiedział, myśląc o tych wszystkich lotach z wiatrem we włosach, kiedy przyglądał się chmurom, nie przejmując się kaflami i tłuczkami, po prostu lecąc. – Chyba by mi to odpowiadało – odparła Luna. Jej głos płynął miękko na wietrze, a wyobraźnia George’a podsunęła mu obraz swobodnego szybowania nad Norą, własnych ramion obejmujących jej szczupłą talię, długich blond włosów unoszących się na wietrze i łaskoczących go w twarz. – Masz miotłę? Możemy sobie polatać, jeśli miałabyś kiedyś ochotę. – Słowa wyrwały mu się prawie bez udziału woli, i był zadowolony, że oboje patrzyli w niebo, a nie na siebie nawzajem. Czuł, jak krew uderza mu do twarzy. – Nie – powiedziała miękko Luna, a serce George’a uderzyło na trwogę. Musiał powiedzieć coś nie tak. Ale ona kontynuowała spokojnie. – Nie mam miotły. Jakoś nie udaje mi się pogodzić mioteł z moim osobistym zmysłem równowagi. A można by pomyśleć, że z czym jak z czym, ale z lataniem Krukoni nie powinni mieć kłopotów, prawda? George odwrócił głowę w jej kierunku, napotkał jej oczy patrzące na niego, i uśmiech rozchylający powoli jej usta. Też się uśmiechnął – docenił jej żart, ale nie mógł roześmiać się na głos. Czuł nieznośny rumieniec sunący powoli po szyi. Nagle zdał sobie sprawę, jak blisko siebie leżeli, jak blisko jego uśmiechu był uśmiech Luny, tylko kilka odważnych ździebeł trawy dzielących ich usta. Oderwał wzrok od jej warg i znów spojrzał w te wielkie, niebieskie oczy. – A może zajrzałabyś później do Nory i polatałabyś ze mną? – zdał sobie sprawę, że nie może przestać. Jej oczy były bezkresne, nie ciemnobłękitne jak głęboka woda, ale lazurowe jak niebo. – Może miotły dadzą się przekonać do twojej równowagi, jeżeli nie będziesz sama? – Teraz musiał odwrócić spojrzenie. Uświadomił sobie, że nagle bardzo mu zależy na jej odpowiedzi. – Bardzo miło z twojej strony – zgodziła się Luna. Ona też odwróciła głowę i wróciła do studiowania nieba nad sobą. – Pragnęłabym być jednocześnie i w równowadze, i bliżej chmur. – A więc, do zobaczenia? – Tak, niedługo przyjdę. Muszę tu jeszcze trochę poprzebywać. – To był sygnał dla niego. Wstał i pozwolił wzrokowi prześlizgnąć się wzdłuż jej ciała, leżącego w trawie, jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. Dotarł do alejki i pomachał jej, a ona posłała mu uśmiech na pożegnanie. Szedł do Nory, jego kroki były lżejsze niż jeszcze przed chwilą, i zastanawiał się, czy właśnie to ludzie mają na myśli, kiedy mówią, że ktoś chodzi z głową chmurach. No, jego głowa na pewno była w chmurach, i to dosłownie. *** Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zastał Norę mniej ludną niż zwykle. Zostawił na kuchennym stole paczki ze sprawunkami i wyszedł do ogrodu. Był piękny dzień sierpniowy, zbliżała się rocznica zakończenia Drugiej Wojny. Razem z Fredem już od tygodni przygotowywali na tę okazję fajerwerki. Właściwie udało im się nawet skończyć wcześniej, i właśnie dlatego George był w Norze, a Fred spędzał dzień z Angeliną. Doświadczenie uczyło, że taki dzień potrafi trwać cały dzień, całą noc i sporą część przedpołudnia dnia następnego, i jest nierozerwalnie związany z mieszkaniem bliźniaków na Pokątnej. George chcąc nie chcąc opróżnił lokal i planował zjawić się tam dopiero dużo, dużo później. Sklep był w ciągu dnia pod opieką sprzedawców, a Fred i Angelina zobowiązali się nałożyć zabezpieczenia w porze zamknięcia, George był jednak niespokojny. Nieczęsto zdarzało się, że przez cały dzień w ogóle tam nie zaglądał. Tradycyjnie nie otwierali sklepu w Boże Narodzenie i inne ważne święta – nie zrobili tego nawet w dzień ślubu Rona i Hermiony, ogłaszając go Świętem Państwa Weasley’ów. Ale spędzenie całego dnia na wsi, podczas kiedy w mieście tyle się działo, wydawało się George’owi niewłaściwe. I wyprawa do sklepiku po ananasy, pomarańcze i cytryny dla mamy, która już przygotowywała przyjęcie z okazji pierwszej rocznicy zakończenia wojny, też była jakaś nie na miejscu. Przez jego głowę przelatywały całe spisy innych rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim czasem. Ale tylko do momentu, kiedy ją zobaczył. Wizja Luny siedzącej przed nim na miotle narzucała mu się coraz bardziej – a wtedy zauważył, że jednak w ogrodzie jeszcze ktoś jest. Ginny i jej chłopak, a najprawdopodobniej już wkrótce narzeczony (małżeństwo wydawało się być w tej rodzinie zaraźliwe, przynajmniej ostatnio), karmili się truskawkami na kocu rozłożonym pod wielką jabłonią. George ogłosił niedwuznacznym odgłosem, że na ten widok dostaje nudności, co uznał, całkiem słusznie zresztą, za najlepszy sposób zwrócenia uwagi na swoją obecność. Niesforna siostrzyczka była przynajmniej kompletnie ubrana. W czasie ferii bożonarodzeniowych George doznał na tym tle urazu niemal na całe życie po tym, jak mama wysłała go po coś na strych. Błagał potem Freda o wymazanie tego fragmentu pamięci, ale jego tak zazwyczaj lojalny bliźniak uparcie odmawiał, a za to cały dzień rżał ze śmiechu kiedy tylko George i Ginny byli w tym samym pomieszczeniu. – Cześć, George – uśmiechnęła się Ginny, wciskając jednocześnie wyjątkowo soczystą truskawkę w usta Harry’emu. Ten w odwecie postanowił otrzeć cieknący po brodzie sok jej dłonią, czym właścicielka się nie zachwyciła. George tylko zwrócił wzrok ku górze. – Hej, George – powiedział Harry, jak tylko poradził sobie i ze swoją truskawką, i z nie swoją ręką. – Wolne masz? Czyżbyśmy zapomnieli o jakimś ślubie? A może znowu jest Boże Narodzenie? – Wzmianka o Bożym Narodzeniu wywołała wymowne spojrzenie starszego chłopaka, a młodszy miał na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić. – Nie, skończyliśmy z fajerwerkami i daliśmy sobie wolne w nagrodę. – George klapnął na koc i poczęstował się truskawką. – A więc, kochany bracie, gdzież twoja lepsza połowa? – Ginny trzepnęła go w rękę sięgającą po kolejny owoc. Harry przywołał z domu trzy piwa kremowe i otworzył butelki. – Z Angeliną – odparł George. Wziął swoje piwo i pociągnął sporego łyka. Po spacerze do wioski chciało mu się pić. I po rozmowie z Luną... Ginny wyrwała go szybko z zadumy. – A jak Fred będzie miał swoją lepszą połowę, to czym ty właściwie będziesz? Najgorszą ćwiartką? – Nawet Harry uśmiechał się pod nosem. George rzucił w Ginny truskawką. – Nie pozwalaj sobie, siostra. Nigdy nie wiesz, kiedy mogę tak zabajerować mamę, że zostawi Freda i mnie na pół godziny samych z napojami na przyjęcie... – George pogroził jej palcem, na co ona tylko przewróciła oczami. – Spotkałem po drodze Lunę – starał się brzmieć jak najbardziej obojętnie. – Będzie w piątek? – Pewnie, że będzie, i Neville też. Ona wprost uwielbia przyjęcia – odpowiedział szczerząc się Harry. – Bo wtedy czuje, że ma przyjaciół – dodała Ginny lekkim tonem. George poczuł ukłucie irytacji na myśl o prostej, szczerej radości Luny z przebywania z ludźmi, których tak mogła nazywać. Zdał sobie sprawę, że musiała ich mieć bardzo niewielu, zanim dołączyła do tej paczki. – Czy oni... są razem? – George ukrył swoje żywe zainteresowanie odpowiedzią na to pytanie trafiając kolejną na pół zjedzoną truskawką we włosy Ginny. Harry parsknął. – Luna i Neville? – spytał tonem zdradzającym raczej niepochlebną opinię o procesach myślowych George’a. – Nie, no coś ty – zaśmiała się Ginny. – Ona twierdzi, że Neville za mocno chodzi po ziemi, cokolwiek to znaczy. A w ogóle to on jest beznadziejnie zakochany w Susan Bones. – Poważnie? – wciął się Harry, najwyraźniej zdumiony. – Nic nie mówiłaś! – Wiem od niedawna, Hermiona mi powiedziała. Pracuje nad nim, żeby zdobył się na odwagę i się z nią umówił. – Ginny upiła piwa ze swojej butelki i oparła się o pień drzewa. – Susan jest całkiem sympatyczna – powiedział Harry z uśmiechem, po czym szybko dodał w kierunku Ginny – nieładna, ale sympatyczna. – Dobry Chłopiec, Który Przeżył. – Ginny pogłaskała Harry’ego po głowie jak szczeniaka, a George znów musiał spojrzeć w górę. Tak łatwo odwrócić uwagę zakochanych, pomyślał. – Zestaw do czyszczenia mioteł jest w szopce? – George wstał ostrożnie, żeby nie przewrócić butelek piwa stojących na kocu. – Chyba tak. – Ginny przeczesywała palcami włosy Harry’ego. – Będziesz latał? – No. Luna ma wpaść i dołączyć – dorzucił przez ramię, zostawiając ich samych. – Nie wiedziałem, że Luna lata na czymś poza thestralami – George usłyszał jeszcze głos Harry’ego. – Bo nie lata – dobiegła go po chwili odpowiedź Ginny, wyraźnie zabarwiona podejrzliwością. *** George spędził prawie godzinę przycinając odstające witki i sprawdzając zaklęcia na swojej starej miotle, tej, na której latał jeszcze w Hogwarcie. Razem z Fredem kupili sobie nowe kilka miesięcy po otwarciu sklepu, ale tę wciąż trzymał w szopce w Norze. Grał na niej swoje najlepsze sezony quidditcha w szkole, i wciąż używał jej w meczach rodzinnych. Była nienowa, ale solidna. Z łatwością mogła unieść jego i Lunę. Wciąż polerował rączkę, kiedy usłyszał głos nucący „Weasley jest naszym królem”. Podniósł wzrok i ujrzał Lunę, brodzącą w jego kierunku przez wysoką trawę i dzikie kwiaty. Pomachał na przywitanie, a na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech. Zbliżała się powoli; nagle schyliła się i zerwała jakiegoś kwiatka. Wetknęła go sobie za lewe ucho. Za prawe nie mogła, miała już tam różdżkę. Nagle George zapragnął mieć aparat fotograficzny i uwiecznić tę chwilę – móc bez końca patrzeć, jak Luna do niego idzie. Tu też pasowała. Nie miał wątpliwości, że do chmur będzie pasowała równie dobrze.
Część druga: Powietrze Luna Lovegood dobrze wiedziała, co ludzie o niej mówią. Zazwyczaj wyśmiewali się za jej plecami, ale czasami zdarzało się to również otwarcie. Wiedziała też, że wcale nie jest pomylona. Była bardzo spostrzegawcza, choć sama tego określenia by pewnie nie użyła. Czuła, że żyje w zgodzie z wszystkim, poza ludźmi. Ziemia i niebo, rośliny i zwierzęta, nawet księżyc i magia były naturalnymi częściami jej świata, ludzie zaś po prostu naturalni nie byli. Luna poświęciła więc cały swój umysł Krukonki ich obserwacji i badaniu. Obserwowała wielu Weasleyów, uważała nawet Ginny za kogoś w rodzaju przyjaciółki, oczywiście w takim stopniu, w jakim rozumiała ideę przyjaźni. Ginny była chyba pierwszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miała, a kolejnymi – Harry, Neville, Hermiona i Ron. Może właśnie dlatego obserwacja Weasleyów tak ją zajmowała. Miała w końcu w tej samej rodzinie dwoje przyjaciół, a nawet czworo, jeśli uznać Harry’ego i Hermionę za prawie–Weasleyów. W tej chwili obserwowała George’a Weasley’a, jak polerował uchwyt miotły, siedząc przy niewielkim stole obok szopki za Norą. Czuła, że to on musi być starszym z bliźniaków. Zastanowiła się przez chwilę, o ile mógł być starszy, o kilka minut? Godzin? Bardzo się różnili, dla Luny było to oczywiste, ale jeśli ktoś nie badał ludzi tak poważnie jak ona, mógł tego nie zauważać. Na przykład, to George kończył zdania zaczynane przez Freda, a nie odwrotnie. Pamiętała, że George nie miał partnerki na Balu Bożonarodzeniowym. Właściwie uważała, że pod pewnym względem jest nieśmiały. To nie był jakiś bardzo duży wzgląd, i nie miał zbyt poważnego wpływu na jego życie, ale na pewno gdzieś był. Krył się pod tymi wszystkimi fajerwerkami, wybuchami i kieszonkowymi bagnami. Wiedziała o nim też wiele innych rzeczy. Na przykład to, że żywo interesował się życiem uczuciowym Ginny, zanim zaczęła na dobre chodzić z Harrym. Jak każdy Weasley potrafił być niebezpieczny dla swoich wrogów, ale łatwiej było dostrzec jego złote serce i gotowość do pomocy tym, których kochał. Patrząc na niego w tej chwili zauważyła, że czegoś mu brakuje. Zobaczył ją, pomachał i uśmiechnął się, ale to nie o to chodziło. Wiedziona jakimś impulsem sięgnęła po bławatka i wsunęła go za ucho. – Cześć – George odłożył szmatkę do polerowania i uniósł miotłę ponad stołem. – Gotowa do startu? – Naprawdę chcesz mnie zabrać? – Luna nie wierzyła w życzliwość, oduczyła się w szkole. Zobaczyła jakiś cień przemykający przez twarz George’a. – Nie musisz. Mogę po prostu iść przywitać się z Ginny i Harrym. Zwróciła się w stronę ogrodu, skąd dobiegały radosne okrzyki, ale powstrzymał ją dotyk jego ręki na ramieniu. George stał tuż za nią z łagodnym, ale niewątpliwym uśmiechem na ustach. Odwróciła się, a jego dłoń wciąż leżała na jej ramieniu, ciepła jak promień słońca. – Chcę cię zabrać. Nie proponowałbym, gdybym nie chciał. – Piegowata ręka zsunęła się niżej, a Luna zastanowiła się, dlaczego właściwie nie poruszyły się jej włosy, bo odczuła jakby powiew wiatru na szyi. Może mogłaby zrozumieć George’a Weasleya, gdyby jeszcze trochę go poobserwowała? – A może ty się boisz ze mną lecieć? Miał błysk w oku. Luna wiedziała, że jeśli przekomarza się z nią w taki sposób, to nie chce jej tak naprawdę dokuczyć. Potrząsnęła głową i zbliżyła się do zawieszonej w powietrzu miotły. George wskoczył na siedzisko tak swobodnie, jakby nic innego nie robił przez całe życie, i przesunął się do tyłu, robiąc jej miejsce. Luna przełożyła nogę przez rączkę miotły i ostrożnie usiadła. Jego prawa ręka owinęła się łagodnie wokół jej talii, przycisnął ją do siebie. Było jej tak chyba nawet lepiej niż pod ulubionym kocem, który zrobiła jeszcze mama. Jego druga ręka chwyciła miotłę. Mówił cicho prosto do jej ucha. – Możesz się trzymać miotły albo mnie, jak wolisz. Jedna ręka mi wystarczy. – Jestem teraz jak pałka – skojarzyła szybko Luna, nakrywając jego rękę swoją, mniejszą. Nie bała się. Latał w końcu z pałką dłużej, niż go znała. – Właśnie – słyszała w jego głosie uśmiech. – Gotowa? – Luna przytaknęła i oparła się na jego ramieniu. Mogła już lecieć do chmur. George wystartował, i Luna poczuła, jak jej stopy odrywają się od ziemi. Było oszałamiająco. Słońce świeciło jaśniej, wiatr wiał silniej, a ona obejmowała mocne ramię trzymające ją w pasie. Lot był płynniejszy niż na thestralu, czuła się jednocześnie wolna i bezpieczna. Kiedy nurkowali, była liściem na wietrze, a kiedy się wznosili, niemal dotykała nieba. Śmiała się, długo i radośnie, aż była pewna, że popękają jej żebra. George chwycił ją mocniej, próbował przekrzyczeć wycie wiatru i krew pulsującą w jej uszach. – To jak, chyba lubisz latać? – Śmiał się z nią, nie z niej. To musiało być najwspanialsze uczucie na świecie. Albo jedno z najwspanialszych. – Z tobą jest cudownie! – Niemal krzyczała, odwracając głowę do jego ucha. Długie włosy owinęły się jej wokół twarzy, sięgnęła jedną ręką, żeby odgarnąć je do tyłu, a wtedy zza jej lewego ucha wypadł kwiatek. Musnął usta George’a i uleciał na wietrze. I znienacka ich lot zyskał cel. George szarpnął miotłą i nagle ścigali się z małą niebieską spadającą gwiazdką, szaleńcza pogoń zakończona dokładnie w momencie, w którym płatki bławatka dotknęły ziemi. Świat Luny wirował, i nie wiedziała, czy to z powodu zwariowanego lotu, czy może dlatego, że George schylił się i wsunął kwiatka z powrotem za jej ucho. Jego palce przemknęły po delikatnej skórze i na mgnienie oka dotknęły policzka. – Jeszcze raz? – Jego uśmiech był tak blisko, że widziała każdego piega na linii warg. – Chyba tak – odpowiedziała, wciąż przyglądając się ciemnym plamkom i świeżemu zarostowi wokół jego ust. – Ale najpierw zajmiemy się tym – powiedział, i na jego policzki wpełzł rumieniec. Prawa ręka zwolniła uścisk na jej talii, sięgnął po różdżkę. Wyszeptał zaklęcie, poczuła lekki dreszcz za uchem i po chwili łodyżka bławatka była magicznie umocowana. – Żebyś go więcej nie zgubiła. Znowu byli w powietrzu, tak nagle, że Luna nie zdążyła się niczego chwycić. Ramię George’a opasywało jednak jej talię mocniej niż wcześniej. Nakryła jego dłoń swoją i poczuła, jak obejmujące ją długie, szorstkie palce pozwalają jej własnym, mniejszym i gładszym, przepleść się między nimi. Prawie przeoczyła wielki obłok w kształcie hipogryfa. A potem objął jej palce swoimi i poczuła, jak ciepłe jest wnętrze jego dłoni. To nie był pierwszy raz. Na przyjęciu Slughorna trzymała przez chwilę dłoń Harry’ego, a kiedyś w pokoju wspólnym Ravenclawu Anthony Goldstein założył się z Terrym Bootem, że weźmie ją za rękę. Ale z George’em było inaczej. To było nowe uczucie, i nie była pewna, czy da się je zrozumieć. Na razie chciała się nim tylko cieszyć. Zanurkowali widowiskowo, a George ścisnął mocniej jej palce, pochylając ich oboje nad rączką miotły. Przez chwilę myślała, że jej serce wypadnie przez plecy i wyląduje w jego piersi. Odruchowo wyciągnęła nogi i zaczepiła stopy o jego kostki. On opierał podbródek na jej ramieniu, a ich policzki niemal się stykały. Drzewa i chmury rozpływały się w locie w barwne smugi, a jej myśli zajęły całkiem inne sprawy niż uroki lata. Gdy wreszcie unosili się spokojnie kilka stóp nad ziemią, Luna zaczęła zastanawiać się, czy u któregoś z nich nie pojawią się zaraz czułki lub coś innego, równie mało praktycznego. Czuła, jak z każdego miejsca, gdzie George jej dotykał, przenikały przez jej całe ciało tysiące drobnych czarów. Przy tak wysokim natężeniu naturalnej magii jakiś wypadek był niemal pewny, ale jak na razie jedynymi skutkami ubocznymi były mocne bicie serca i uśmiech niemal przyklejony do twarzy. Mógł je wywołać sam lot, ale Lunie jakoś nie chciało się w to wierzyć. Leciała przecież kiedyś z Hogwartu do Londynu na thestralu, i wcale się tak nie czuła. Oblecieli jeszcze kilka razy trawnik i trafili między drzewa w sadzie. Luna wyciągnęła rękę, tę, która nie była spleciona z dłonią George’a, żeby delikatnie pogłaskać usuwające się przed nimi liście. Ostrożnie manewrując miotłą, George kluczył wśród splecionych konarów. – Przyjemnie móc pobyć z nimi na ich poziomie – powiedziała Luna cicho, żeby nie przeszkadzać drzewom. Nie była tak delikatna jak wiatr, który lubiły, ale miała nadzieję, że zrozumieją jej czuły gest. Poczuła na ramieniu przytaknięcie, a jej ucho połaskotał pomruk oznaczający zgodę. Uśmiechnęła się. Dalej krążyli między drzewami, a George gładził kciukiem grzbiet jej dłoni. Jego dotyk nie starał się być delikatny jak wiatr, ale wydawał się właśnie czułym gestem. Luna nagle zrozumiała, że George mógł dotykać jej z tego samego powodu, dla którego ona dotykała liści. Było mu z nią dobrze. Z zadumy nad naturą czułych gestów wyrwał ją nagły szelest i cichy trzask. Odwróciła się i zobaczyła, że George zerwał jabłko z mijanego drzewa. Włożył je w jej dłoń. – Zabawimy się? – Jego głos dudnił przyjemnie w jej uchu, ale w tym momencie Luna pomyślała, że jednak nie miała racji. Znacznie łatwiej było rozumieć liście niż ludzi. – Ja się bawię całkiem dobrze. Ty nie? – Raczej nie miewała kłopotów z formułowaniem stwierdzeń. Pytania, jak zdążyła się już nauczyć, były bardziej skomplikowane. George przyciągnął ją do siebie mocniej, zatrzymując miotłę przy pniu jabłoni. – Oczywiście, że się dobrze bawię. Ja tylko... to znaczy... – wydał się nagle zmieszany i niepewny. Luna zdecydowała się spróbować, czy jeżeli pogłaszcze jego dłoń, on poczuje się lepiej dzięki tym drobnym czarom, które jakoś między nimi przeskakiwały. Chyba zadziałało, bo przesunął się lekko na bok, odchylając ją jednocześnie w drugą stronę dla równowagi – tak, że widziała jego twarz. Oczy mu lśniły. Bardzo miło wyglądał, delikatnie zaróżowiony pod tymi wszystkimi piegami, i był tak blisko. Uśmiechnął się do niej, a ona do niego. – Pomyślałem tylko, że moglibyśmy zrobić kawał Ginny i Harry’emu. – Aha. – Luna patrzyła, jak zerwał drugie jabłko i obrócił je w dłoni. Wróciła myślami do wszystkiego, co wiedziała o Weasley’ach. – Dlatego, że jesteś zły na Ginny? Dlatego, że jest twoją siostrą, a całuje się ze swoim chłopakiem pod tamtym drzewem? – George znowu się zaśmiał. Lubiła słuchać, jak się śmieje. – Tylko dlatego, że jest moją siostrą. – Wsunął jabłko w zgięcie łokcia Luny, i sięgnął po kolejne. – No i dlatego, że- no przecież oni się tam non stop całują! – Więc chcesz im zrzucić jabłka na głowy? – Nie do końca rozumiała. Kiedy ktoś robił kawał jej, prawie zawsze chodziło o coś bardzo złośliwego. – To będzie niemiłe. – Spojrzała na jabłko, które przytrzymywała łokciem. – Wcale nie. – Potrząsnął głową i wyciągnął rękę po jeszcze jedno, utrzymując chwiejną równowagę z drugą ręką wciąż obejmującą jej talię. Puścił do niej oko. – To będzie tylko śmieszne. – Dlatego, że ich lubisz? – Luna odzywała się dopiero, kiedy dochodziła do jakichś wniosków, ale raczej nie trwało to długo. Była w końcu Krukonką. – Właśnie. – Powiedział to cicho, jakby właśnie zrozumiał jej tok myślenia. Lunie każdy kawał kojarzył się przecież ze złośliwymi dowcipami, które miały jej dokuczyć. A ten żart mieli zrobić sobie przyjaciele. George przyciągnął ją znów do siebie. Przez krótką chwilę dotknął jej policzka swoim, i to wystarczyło, żeby przestała myśleć o wszystkich nieprzyjemnościach. – Oni też – kontynuował George – raczej nie będą tam siedzieć jak cielęta, więc miej różdżkę w pogotowiu. – Dobrze. – Puściła jego rękę, żeby unieść brzeg bluzki, która mogła służyć za prowizoryczny zbiornik. Nigdy jeszcze nie zrobiła nikomu żadnego kawału. Miała nadzieję, że Ginny nie będzie jej tego miała za złe, może przecież całować się z Harrym, kiedy tylko chce. No i przecież właśnie o to chodzi, prawda? – Pewnie, że dobrze. Słuchaj, na początek ja rzucę kilka, po jednym. A jak tylko zorientują się, że to nie wiatr, wypuszczasz resztę i łapiesz różdżkę. – Luna potakiwała, a jej bluzka napełniała się jabłkową amunicją. – Bo zaczną je na nas odrzucać i musimy być gotowi na wszystko. – Bitwa na śnieżki jabłkami – podsumowała, bardziej jako wyjaśnienie dla samej siebie niż do niego. Znowu się zaśmiał, i nie był to złośliwy śmiech. – Dokładnie tak, słonko. – Luna – zareagowała automatycznie, jak ktoś, kto całe życie musi poprawiać swoje imię, niemiłosiernie przekręcane przez prawie każdego nowego znajomego. – Wiem, jak masz na imię. – Piegowata ręka przestała zrywać jabłka, a szept miękko połaskotał jej ucho. Wydawało się jej, że ta zieleń liści i czerwień jabłek zostanie z nią już na zawsze, kiedy zrozumiała, co miał na myśli. Jego ramię znów ją obejmowało. Przypomniała sobie o oddychaniu, kiedy wreszcie zwrócił miotłę w kierunku zapamiętale całujących się Harry’ego i Ginny. – Gotowa? Wyglądało na to, na ile oczywiście Luna się orientowała – robiła to w końcu pierwszy raz w życiu – że plan George’a całkowicie się powiódł. Ginny i Harry zauważyli ich nad swoimi głowami już po drugim jabłku, a wtedy puściła brzeg bluzki, uwalniając prawie trzydzieści sztuk prosto na ich głowy, i miała już przygotowaną różdżkę, kiedy pierwsze jabłko rewanżowe frunęło w jej kierunku. Ginny na zmianę rzucała zaklęcia i klęła jak szewc, co z jakiegoś powodu Lunę bawiło. Wreszcie, może kwadrans po tym, jak wpadła na pomysł, żeby użyć zaklęcia rozsadzającego, wylądowali razem z George’em na kocu. Czwórka przyjaciół zaśmiewała się, aż rozbolały ich boki, zesztywniały im policzki i zaczęli turlać się po ziemi w ciepłym popołudniowym słońcu. Musieli stanowić widok jedyny w swoim rodzaju, cali w soku jabłkowym z wyjątkowo dużymi kawałkami owoców. – Co wy tu, do jasnej cholery... – Trzy ataki śmiechu trochę ucichły, ale Luny pojawienie się Rona i Hermiony nie powstrzymywało. – Bitwa na jabłka – odparł George, jakby chodziło o zajęcie jak najbardziej powszednie, a przynajmniej takie, o którym Ron powinien był już dawno słyszeć, jak każdy facet w pewnym wieku i o pewnym statusie społecznym. – Aha. – Ron wzruszył ramionami, potrząsnął głową i zawrócił do domu. Luna wreszcie zdołała opanować swój obłąkany chichot. Pomachała Hermionie, która odpowiedziała tym samym gestem z uśmiechem może nie całkiem zrozumienia, ale na pewno aprobaty, i dołączyła do Rona. Niesforna siostra odczekała, aż najmłodszy z braci zupełnie się oddali, i zebrała językiem kilka kawałków jabłka z twarzy swojego chłopaka. Luna domyśliła się, że Ron wolałby tego nie widzieć. – Jesteś słodki – szepnęła Ginny do Harry’ego, który wciąż się śmiejąc pocałował ją w usta. Luna mogła przypuszczać, co zrobiłby Ron, gdyby to widział, ale nie miała pojęcia, jak zachowa się George. No i nigdy nie zgadłaby, że zachowa się właśnie tak. Szorstki, piegowaty palec delikatnie musnął jej nos, zdejmując z niego odrobinę miąższu, która przyprawiała ją o zeza. Gdy spojrzała na George’a, odrywał z cichym cmoknięciem palec od ust. Spojrzał jej prosto w oczy. – Ty też jesteś słodka. – Uśmiechał się miękko, niemal nieśmiało, i nagle Luna poczuła się, jakby znów szybowała po niebie. Już potrafiła to zrozumieć.
Część trzecia: Woda George przewrócił się na drugi bok. Wydawało mu się, że słyszy swój budzik, który za zasługą jedynego bliźniaka charczał jak jakiś rozdeptywany drób. W ramach akcji odwetowej budzik Freda postękiwał jak marcowy kuguchar, z czego George miał niejaką satysfakcję. Chcąc uniknąć całego porannego rozgardiaszu w Norze, aportował się w środku nocy bezpośrednio do swojego pokoju w mieszkaniu na Pokątnej i od razu rzucił na drzwi zaklęcie nieprzenikalności. Miał nadzieję, że Fred i Angelina tylko śpią, ale wolał nie ryzykować. Nagle sufit rozjaśniła błyskawica, a po niebie przetoczył się grzmot. George usiadł, całkiem wybudzony. Jego wzrok padł na nocną szafkę, na której stał sobie w wazoniku mały niebieski kwiatek ze śladami soku jabłkowego na łodyżce. Westchnął. Śniło mu się, że latał, i to nie sam. A kiedy się przebudził, mocno tulił do siebie poduszkę. Luna Lovegood. Tyle innych dziewczyn, a tu – właśnie ona. Luna. Fred do końca życia nie da mu spokoju. Chociaż, patrząc na samotnego bławatka zdał sobie sprawę, że ma to mocno gdzieś. Kiedy tylko zdołali oczyścić się z resztek jabłek, odprowadził ją alejką do miejsca, skąd mogła się deportować do domu. Wziął ją za rękę i spytał, czy nie miałaby ochoty zajrzeć dziś do niego do sklepu. Odpowiedziała, pewnie z grzeczności, że spróbuje, a on już teraz chciał ją znowu zobaczyć. To nie jest normalne, pomyślał. Ale przecież mało co jest przy Lunie normalne, a tak w ogóle to normalne jest nudne. Wrócił myślami do przerwanego snu. Tak cudownie trzymało się ją w ramionach. Jej włosy pachniały deszczem i świeżo ściętą trawą. Miała drobne, miękkie dłonie, i nieśmiało muskała jego kciuk. Przez to wszystko czuł się, jakby miał znowu trzynaście lat i zero pojęcia o dziewczynach. A przecież wiedział sporo, miał za sobą różne doświadczenia, w schowkach na miotły i nie tylko – przy niej to wszystko przestawało istnieć. Zawróciła mu w głowie na dobre. Uśmiechnął się do siebie, wspominając dumę z jej sprytnej sztuczki z zaklęciem rozsadzającym rzuconym na jabłko przelatujące przed samą twarzą Harry’ego. Chyba nigdy jeszcze nie uczył dziewczyny robić kawałów, ale ona po prostu miała do tego talent. Tak bardzo chciał ją pocałować w tej alejce. Tylko jakoś nie wydawało mu się to właściwe. Co to za dziewczyna, której nie można od razu pocałować, a ona i tak się potem całą noc śni? Która dziewczyna może sobie leżeć w trawie i patrzeć na chmury, i nagle nie ma przyjemniejszego zajęcia pod słońcem? Która dziewczyna każe traktować jak potencjalną konkurencję Neville’a Longbottoma? I która wreszcie dziewczyna powoduje, że dorosły facet podnosi z ziemi zapomniany kwiatek i trzyma go przy łóżku? Właśnie ta. George padł na wznak na koc i westchnął ciężko. Był po uszy zakochany w Lunie Lovegood. *** Lało, i prawie nie było klientów. Żadne magiczne środki transportu nie mogły przekonać ludzi do wyjścia z domu w taką pogodę. George chyba po raz pięćdziesiąty tego ranka uruchomił Odwracalnego Oprawcę. Fred paradował po sklepie w Czapce Bezgłówce, też pewnie z nudów. Kolejne spojrzenia na strugi deszczu spływające po oknach nie mogły niczego zmienić. Nie przyjdzie. Miałaby wyjść na ten deszcz tylko po to, żeby się z nim zobaczyć? Zresztą, właściwie nie byli nawet umówieni. Na dźwięk dzwonka nad drzwiami natychmiast uniósł wzrok, ale zaraz po jego twarzy przemknął wyraz rozczarowania. To tylko jacyś przemoknięci smarkacze. Ale Fred oczywiście zauważył. – No, no, no, czyżbyśmy na kogoś czekali? – Ściągnął Bezgłówkę, nad jego resztą pojawiła się ruda czupryna i piegowata gęba o wyrazie kpiącym. George znał wszystkie jej grymasy, miał przecież taką samą. Ze wszystkich sił próbował utrzymać neutralny wyraz twarzy. Fred w końcu dowie się prawdy, innego wyjścia nie ma, ale da się to odwlec, gdyby nagle coś się zdarzyło. I nagle coś się zdarzyło. Znów zadzwonił dzwonek, a w drzwiach stanęła ociekająca wodą Luna Lovegood. Oczy lazurowe jak niebo prześlizgnęły się po Fredzie, jakby nie istniał, i spojrzały prosto na niego, a George zupełnie zapomniał o naiwnych próbach ukrycia swojego sekretu i uśmiechnął do niej z całego serca. Odpowiedziała tym samym, a Fred zerknął podejrzliwie najpierw na jedno, potem na drugie. – Luna! – huknął jowialnie, odzyskując rezon. Zezując w kierunku George’a, dodał – Co cię sprowadza w taką pogodę? Leje, jakby ktoś jezioro w Hogwarcie rozsadził! – Przecież to tylko deszcz. – Uniosła w jego kierunku jedną brew. – Przyszłam do George’a. – Dodała rzeczowo, odsuwając z twarzy kosmyk mokrych włosów. – Idziemy coś zjeść do Pękniętego Kotła. – George próbował nie dopuścić do tego, żeby bliźniak powiedział na głos cokolwiek z tego, co właśnie chodziło mu po głowie. – Świetna myśl, idę po kurtkę – rozpromienił się Fred. Co było niewątpliwie wyzwaniem. – Sami idziemy – syknął George, gdy tylko Fred się odwrócił. – Aj waj, chyba się rozpłaczę. – Fred zrobił minę melodramatyczną, a George próbował przekazać Lunie niewerbalnie, że bliźniaka nikt nigdy nie zapraszał. Dziewczyna przyglądała się klatce z puszkami pigmejskimi, a Fred kontynuował, zdecydowanie za głośno. – No cóż, jeśli naprawdę musisz wyjść, to mógłbyś mi najpierw pomóc dołożyć bombonierek. Chociaż tyle. Fred zniknął na zapleczu, a George szybko podszedł do Luny. Głaskała właśnie żółtego puszka. Był tylko jeden taki, i prawie zawsze siedział sam w kącie klatki. Inne go nie chciały, bo był żółty. – Zaraz wracam, dobrze? – Luna skinęła głową. – Mogłabyś przypilnować tamtych dwóch? – Pokazał chłopaków stojących przy regałach ze słodyczami. – I trochę ich zamotać, gdyby chcieli coś zwinąć? – Oczywiście. – Zadowolona z odpowiedzialnego zadania, sięgnęła po rękę George’a. – A jeżeli będziecie tam rozmawiać o mnie, to mi nie przeszkadza. Wiem, że nie powiesz niczego niemiłego. – Niczego. – Przełknął nerwowo i poklepał jej dłoń. Miał nadzieję, że ją to uspokoi. Schodząc na zaplecze zauważył, że jej policzki nieco się zaróżowiły. – Co ja widzę – zaatakował Fred, skoro tylko George zamknął za sobą drzwi – Luna Lovegood? – Bliźniak opierał się o blat, ręce miał założone na piersi, a na twarzy najczystsze niedowierzanie. Właśnie w takich chwilach George odczuwał dotkliwie, że są całkowicie różnymi ludźmi, którzy po prostu trochę za dobrze się znają. Patrzył na brata i czerwieniał nie ze wstydu czy zakłopotania, ale po prostu ze złości. – Coś ci w niej nie pasuje? – George starał się panować nad głosem, nie myśleć o wszystkich złośliwościach, które o Lunie słyszał, a z których wiele nawet sam powtarzał. Ale nigdy w oczy. Nigdy w te słodkie, ufne oczy. – Nie, wszystko mi w niej pasuje. – Fred potrząsnął głową, a zaskoczenie powoli znikało. – Chciałem powiedzieć... no wiesz – spojrzał w bok – jest... no, jedyna w swoim rodzaju, ale była zawsze po właściwej stronie, tak? Walczyła razem z Harrym i resztą naszych, a Ginny powtarza zawsze, że nawet nie chce myśleć o tym, jak byłoby w szkole na szóstym roku, gdyby nie ona. – Chyba dochodził do jakichś wniosków, kto by pomyślał. – Jest całkiem zmyślna z różdżką, Hermiona mówiła, a to coś znaczy. No i... – drgnął, jakby nagle zapaliło się światło – jak weszła, nawet nie spojrzała na mnie. – No i wychodzi na to, że jednak to ja jestem właśnie ten przystojny – George wyszczerzył się szelmowsko. – Taa, tak sobie mów. Co ona w tobie widzi, przecież to ty jesteś właśnie ten potworny. – Fred uderzył dłonią w blat, jakby coś przypieczętowywał. Nagle jego twarz przybrała zamyślony wyraz, jaki od końca wojny rzadko zdarzał się któremukolwiek z nich. – A tak poważnie, nie uważasz, że to świetne uczucie, jak ktoś widzi tylko ciebie? – Świetne – przytaknął George. – Weź na przykład Angelinę. Za mną szaleje, a ciebie trzyma za kompletnego kretyna – dokończył smacznie Fred, wychodząc z powrotem na sklep. – Zawsze do usług... – George przewrócił oczami. – Aj waj! Klasa robota, Luna! – okrz...
Semi111