Rodziewiczówna Maria - Klejnot.pdf

(804 KB) Pobierz
Klejnot
Maria Rodziewiczówna
Klejnot
I Szymon Łabędzki płynął juŜ godzinę, nikogo nie napotkawszy na
wodnym szlaku. Czas i pora nie były zachęcające do wycieczki: późna
jesień i późny zmierzch, chłód i ciemno׏. Pamięcią i nawyknieniem
moŜna się było tylko kierowaŹ, bo woda, niebo, ziemia były jedną
płachtą siwą, tak je mgły zasnuły i spoiły. WilgoŹ przejmowała do
ko×ci, a czasem, gdy słaby powiew poruszył opary, przewalały się
leniwie, przybierając postacie fantastyczne wiedźm, choroby i
×mierci. Na wydrąŜonym pniu stojąc i wiosłując, Szymon Łabędzki takŜe
do widma był podobny, tak miarowo i bez szelestu i powoli popychał
swe pierwotne czółenko, tak milczał i poruszał się naprzód, jakby w
mgle czy chmurach płynął. Wkoło panowała tak zupełna cisza, jaką
tylko na tej wodnej pustyni przynosi jesień zbierając ptactwo,
spędzając ryby na głębie, a my×liwych i rybaków do zagród i ognisk
domowych. Szymon, który rybakiem i my×liwym był z tradycji rodowej i
osobistego powołania, słuch wytęŜał, oczami szperał wokoło i nic nie
znajdował, co by rozerwało monotonię podróŜy. Niekiedy tylko
"pławica" jego otarła się o łozę nadbrzeŜną lub z wiosła plusnął w
wodę szmat zagarniętych mimochodem porostów. Pomimo nawyknienia,
zahartowania i znajomo×ci takich dróg Szymona powoli ogarniał smutek
i przymus. Nie lękał się, ale było mu nieswojo. Chciał dla otuchy
za×piewaŹ, zagwizdaŹ, a milczał przytłoczony grozą i ponuro×cią tego
bezludzia. Chłop w takich razach jest niefrasobliwy i obojętny, bo
nie my×li duŜo. Szymon był nieustraszony, a dręczyło go, bo
rozmy×lał. Rozmy×lał zrazu o niebezpieczeństwie zatonięcia, walki z
falą w nie×wiadomo×ci brzegu i miejsca, rozmy×lał potem o febrze i o
gorączkach, które w tych mgłach się lęgną; a wreszcie, rozdraŜniony,
wpadł w fantazję i wszystkie ba×nie, słyszane u komina w chatach,
przyszły mu na pamięŹ: i widział w×ród oparów topielice i zwodne
dziewki, co wiodą na manowce i trzęsawiska, wodzą po wertepach do
rana. Zdało mu się, Ŝe płynie bez końca, noc całą, Ŝe zbłądził. AŜeby
się uwolniŹ od nadchodzącej trwogi, sięgnął w zanadrze swej siwej
kurty i wydobył zegarek. Ale nic dostrzec na nim nie mógł; więc,
znowu zachowując tysiąc ostroŜno×ci, by nie straciŹ równowagi,
zapalił papierosa. Przy tej iskierce ×wiatła zobaczył godzinę,
uspokoił się: nie stracił czasu. W tej chwili gdzie× z boku, we mgle,
rozległ się głos kobiecy: - Ho, ho! OstroŜnie tam! - Ho, ho! -
odkrzyknął z otuchą, rzeźwiejąc na dźwięk ludzkiej mowy. Drugie
czółno zbliŜało się, ale go widaŹ nie było, tylko ten sam kobiecy
głos ozwał się wyraźniej: - Kto tam? - Szymon Hreczany! - odparł. - A
wy kto? - Dobry wieczór! Ja z Dubinek, Antolka Adamowa. - Dobry
wieczór. A was co wygnało z domu w taką porę? - Szukałam gęsi.
My×lałam, Ŝe na Połoni znajdę, a te szelmy zawędrowały na Wir i tak
mi czas zszedł. Dziadu× pewnie w strachu. - I nie dziw. śmiertelna
dzi× pora. - I was nie ochota teŜ wygnała - zagadnęła po chwili, a
była tak blisko, Ŝe juŜ sylwetkę jej ciemną rozpoznaŹ mógł obok swej
siwej pławicy. - SłuŜba! - odparł lakonicznie. - Do Dubinek wam? -
Tak. My×lałem, Ŝem zbłądził w tumanie. - Ej, nie! íeby×cie i nie
chcieli, to was woda sama zaniesie. Z prądem droga. Czy to na
zaręczyny ×pieszycie? - Na zaręczyny? Czyje? - A toŹ waszą Weronkę za
Makarewicza wydają. - Pierwszy raz słyszę. Za tego koniokrada, opoja.
- A cóŜ? - za×miała się szyderczo i urwała. I on milczał, nierad z
siebie, Ŝe mu się ten okrzyk wyrwał o sprawach rodzinnych wobec
ledwie znanej dziewczyny z za×cianka. Ona, prosta i prawdomówna jak
pierwotna natura, ciągnęła po chwili dalej przykre nowiny: -
Makarewicz bogaty, a proces kosztuje. Weronka teŜ nie od tego; więc,
jak to mówią, swój swego poznał i na piwo pozwał! Dzi× miały byŹ
zrękowiny u waszych tatków. íachnął się i porywczo odparł: - Nie mam
niejakich tam tatków ani to moja familia! - Ach, prawda, wy×cie się
swoich wyparli! Cuchnie wam za×cianek po malowanych stancjach
dworskich - roze×miała się szyderczo. - A cuchnie! - potwierdził
hardo, nie wdając się w dalszy spór. Dziewczyna niezraŜona, owszem
jakby podniecona jego niechęcią, mówiła znowu: - JednakŜe zbytnio
sobie nie ufajcie. Gromada wielki człowiek... - Ja teŜ nikogo nie
 
depczę, kto mi w drogę nie wchodzi; pilnuję swego i tyle! - Mnie to
jednako, co z wami będzie. Ni brat, ni swat, ale jeszcze z waszej
racji krew popłynie, to niezawodne, i dziadu× moŜe byŹ zamieszany do
×ledztwa. - Będzie słusznie, bo gdzie młodzi szaleją i popełniają
bezprawia i gwałty, starzy są winni i odpowiedzialni. Teraz kolej
oburzenia przyszła na dziewczynę. Podniesionym głosem, w którym
słychaŹ było co× na kształt szczęku wilka, zawołała: - Będziecie moŜe
mego dziadka uczyŹ... wy, dworski zaprzedańcze, zdrajco swojej krwi!
Dziadu× by wam mógł powiedzieŹ, co znaczy szlachecki klejnot i
hambicja, przez siedemdziesiąt lat cze׏ swoją i honor zachowując,
nie tak jak wy, co w obroŜy dworskiej chodzicie od dziecka! Co wy?
Ogar pański! Szymon słuchał cierpliwie i nic nie odrzekł. To
milczenie, pogardliwe czy lekcewaŜące, oburzyło dziewczynę. - Nie
raczycie odpowiedzieŹ! Ja wiem! My dla was za głupi, za pro×ci! Z
paniczem tylko umiecie rozprawiaŹ, lizaŹ mu buty! Poczekacie na
zapłatę pańską! Po chwili milczenia Szymon trochę drwiąco spytał: - A
czy duŜo wymędliła w tym roku panna Antolka? A kapusta obrodziła?
Dziewczyna chwilę zamilkła, zdziwiona nagłym zwrotem rozmowy, potem
się opamiętała, Ŝe to szyderstwo było i lekcewaŜenie, i drŜącym
głosem od zło×ci odparła: - Lnu mi starczy na moje potrzeby, a
kapusty zbędzie nawet dla Ŝebraków, którym zabraknie cudzych ko×ci do
ogryzienia. - Dziękuję pannie Antolce i za proroctwo, i za obietnicę,
i za miłe towarzystwo! - zawołał Szymon skręcając w lewo. - To juŜ
pan nie do Dubinek? Trochę strach obleciał! - za×miała się
dziewczyna. - ByŹ moŜe. Panieńskie języki tamtejsze nadto ostre.
Trzeba ustąpiŹ, bo u×miercą czasem. Dziewczyna miała odpowiedź
gotową, drwiącą, ale poprzestała na cofnięciu się nieprzyjaciela i
tylko pię×cią mu pogroziła w ciemno×ci. Gdzie on zawrócił? pomy×lała.
To pro׏ (przesmyk wodny) do Dubinek chłopskich, nigdzie dalej!
CzyŜby do dziewek tamecznych zaglądał? A moŜe panicza udaje... Na
wieczornice jeździ. Graf! (hrabia) Bodaj mu ostatni raz! Ale nie bez
racji on tu się wybrał i nie z dobrem jedzie! Trzeba donie׏ o tym...
Silniej zaczęła wiosłowaŹ. Szymon tymczasem, skręciwszy w przesmyk,
takŜe Ŝywiej się ruszał. Szło mu widocznie o po×piech. Wojownicza
Antolka była jeszcze o wiorstę od "okolicy" szlacheckiej, gdy on juŜ
wylądował na piaszczystym "wodopoju", przy wielkiej szarej wsi
nadwodnej. Pławicę swoją na piasek wyciągnął, wyjął z niej strzelbę i
pas z ładunkami, i wszedł w ulicę wioskową, która, jak wszystkie
tameczne, schodziła i kończyła się w wodzie. * * * Niskie szare chaty
ciągnęły się w dwa rzędy, tak do siebie podobne, jak chaty bobrów;
gdzieniegdzie jeszcze ogień w nich połyskał, ogień czerwony i dymny,
ze smolnych drzazg. Szymon minął chat dziesiątek, opędzając się psom
i rachując siedziby, nareszcie na jedno podwórko zawrócił, zajrzał do
izby przez malutkie okienko i do drzwi zakołatał. Gwar i ×piewy w
chacie na chwilę ucichły, kto× się poruszył, wyszedł do sieni i drzwi
otworzył. - Sława Bogu! - pozdrowił Szymon. - Na wieki! - odparł
chłop tonem szacunku i usunął się na bok. - Ojciec w domu? - Doma, na
wasze rozkazy! - odparł chłop. - To i dobrze! Zabiorę go zaraz! - O,
a gdzie to? - Wiadomo gdzie! - odparł Szymon ramionami ruszając. -
Aha, do okolicy. To i ×wiadkowie potrzebni? - A jakŜe. Czterech
tęgich chłopów, bo i bitwa byŹ moŜe. Na to hasło chłop się roze×miał
rado×nie, oczy mu zabłysły drapieŜnie. Rzucił się do drzwi chaty,
otworzył je przed Szymonem i zawołał: - Tatusiu, pan nadle×ny "za
dziełem" do was! Ja skoczę po setnika * i ×wiadków. setnik - człowiek
mający nadzór nad stu ludźmi. Szymon stanął w progu, jaskrawo
o×wietlony czerwoną łuną łuczywa palącego się w×ród chaty w Ŝelaznym,
wiszącym koszu. Fantastyczne to ×wiatło źle i nierówno rozja×niało
izbę wielką i czarną, pełną aŜ po brzegi ludzkiego mrowia. Ławy
wokoło obsiadły kobiety z przą×nicami, przewaŜnie młode, biało
odziane; na ×rodku izby bawiła się gromadka dzieci, po kątach
szarzały postacie męŜczyzn, bezczynnie siedzących i odpoczywających
po dziennym trudzie. Tylko u progu mały parobczak plótł z łozy
więcierz na ryby, a u komina na zydlu dziad, siwy jak gołąb, strugał
noŜem wrzeciona. Gwarno musiało tu byŹ i ×piewno, bo gdy Szymon się
ukazał, jeszcze u×miechy znaŹ było na twarzach, jeszcze ostatnie echo
przeciągłej pie×ni poleskiej drŜało w powietrzu; ale na jego widok
 
wszystko ucichło i czekało i słuchało, wlepiwszy weń oczy trochę
trwoŜne, trochę nie×miałe. On, obyczajów i stosunków tej chaty snadź
×wiadomy, wszedł schylając w progu swą olbrzymią postaŹ i
rozejrzawszy się spytał: - Czy baby nie ma? - Jestem! - odparł zza
pieca gruby głos. - Sława Bogu. Przyszedłem po waszego Makara. Z kąta
ruszył się chłop barczysty, moŜe czterdziestoletni, ale zamiast się
odezwaŹ, podniósł teŜ do pieca oczy i czekał, zda się, rozkazu. -
Makar, idźŜe, synku, z panem! - ozwał się gruby głos niewidzialnej
istoty. A zaraz potem: - Tekla, podaj panu zakąskę! Zróbcie mu
miejsce pod obrazami! PięŹ bab usunęło się z ław, Ŝwawo spełniając
rozkaz, a od jednej kądzieli wstała dziewczyna ×liczna, młoda, gibka,
a błysnąwszy na go×cia gorejącymi źrenicami, wyszła do komory po
jadło i napitek. Szymon usiadł i gdy pokorny Makar ubierał się przy
pomocy Ŝony, jął rozmawiaŹ z niewidzialną władczynią chaty. - Na
Dubinki pojedziemy z ludźmi, dzisiaj znowu siedem dębów w lesie mi
ukradli. Krótki szyderczy u×miech mu odpowiedział. - Kto, moŜe
Makarewicz? - spytała. - Zapewne, ale zresztą tam kaŜdy to potrafi. -
O, Makarewicze najlepsi! U nich wszystko przepada. I dusze ich
przepadłe. Wychyliła się ku ×wiatłu łuczywa, które ubarwiło czerwono
jej twarz ×niadą, suchą, o profilu orlim. Miała na ledwie siwiejących
włosach zawój biały, spod którego młodzieńczo jeszcze błyskały oczy
czarne, przenikliwe, surowe. Spojrzała ku nadle×nemu i wytrząsając o
krawędź pieca fajeczkę rzekła: - Mnie nazywają Wilczyca. Mało kogo
lubię z cudzych; mało do kogo zagadam, nikogo nie goszczę. Panu to
moŜe ×miech sprawi, ja panu powiem, Ŝe ja pana jednego honoruję.
Chłopski honor dla Lacha - to ×miech! - Nie ×miech! Dziękuję wam! -
odparł powaŜnie. Baba kiwnęła głową protekcjonalnie i mówiła dalej: -
A honoruję ja panu za to, Ŝe pan pierwszy nie zląkł się Dubinek i
choŹ to wasza krew i swojactwo, sam jeden za prawdę chciał stanąŹ.
Szkoda was, bo głową to nałoŜycie, ale cze׏ wasza i sława junaka
warte honoru, i póki Wilczyca Ŝywa, mój ród cały będzie na wasze
słuŜby. Słyszeli chłopcy? - zakończyła głos podnosząc. - Słyszelim! -
odpowiedział zgodny pomruk wszystkich męskich głosów. W tej chwili
piękna Tekla wniosła z komory i postawiła przed go×ciem flaszkę
wódki, ser i kiełbasę. Szymon oczy na nią podniósł i spotkali się
wzrokiem jak dobrzy znajomi. U×miech rozja×nił twarz dziewczyny, a on
jej głową skinął na powitanie. Potem zwrócił się do baby na piecu. -
Przypijcie do mnie! - rzekł. - Niech Makar wypije - odparła. Rozkaz
ten syn spełnił skwapliwie, a tymczasem Tekla, o róg pieca oparta,
stała bezczynnie, zadumanych oczu nie spuszczając z go×cia. Dziwny to
był ten zachwyt, bo Szymon Łabędzki ze swą twarzą pooraną przez ospę,
czarny, ×niady, nie był typem piękno×ci. Był w nim wyraz piękny
otwartej, szczerej natury i nieustraszonej prawo×ci, więc tym
bardziej dziw był, Ŝe dziewczyna chłopska wyraz ten upodobała.
Zapatrzona tak stała, aŜ z ciemnego pieca wysunęło się ku niej
wrzeciono i trąciło ją w ramię. Dziewczyna drgnęła i podniosła tam
wzrok wylękły. Baba groziła jej wrzecionem. Nie rzekła słowa, ale
Tekla zrozumiała i szybko wróciła do swej kądzieli. Nikt tego epizodu
nie spostrzegł, bo kobiety rozpoczęły gromadny rozhowor o nieprawo×ci
szlachty Dubinek i o domniemanym złodzieju dębiny. Drzwi rozwarły się
w sieni, rozległ się tupot nóg, głosy, i do izby wszedł młody
parobczak, syn Makara, prowadząc zwerbowanych setnika i dziesiętnika.
- Gotowe! - zawołał. - Ale za fatygę to i mnie ze sobą zabierzcie.
MoŜe będzie i bójka! W koszuli tylko i bosy, z rozwianą płową
czupryną, z błyszczącymi oczami rwał się do bójki jak brytan młody.
Makar jak zwykle ku matce spojrzał. - Ano, niechby szedł. Ja nie
silny - mruknął. - Niech idzie! - odparła baba. Parobczak u×miechnął
się rado×nie, rzucił się po odzieŜ i obuwie, a Makar, rozweselony
wódką, zawołał na Ŝonę, by mu z bodni * przyniosła pieczęŹ urzędową i
medal. bodnia - beczka o zamykanym wieku. - Ja nie silny, ale mój
znak pleców nie zastąpi. Ni pałką, ni pańską strzelbą nie przewojowaŹ
pieczątki. Nu, gotowe. MoŜem i׏, panie. Wyszli, poŜegnawszy tylko
babę na piecu. Zaraz w progu ciemno׏ ich ogarnęła tak nieprzebita,
Ŝe jeden drugiego nie widział. Deszczyk teraz uczynił się z mgły,
drobny, przenikliwy, chłodny. - Złodziejska noc! - mruknął który× z
chłopów. - I wilcza! - za×miał się syn Makara z dumą, bo ich we wsi
 
wilkami zwano. Więcej się nikt nie odezwał. Szli cicho, niewidzialni,
do rzeki.. Tam rozległo się parę uderzeń wioseł o brzeg łodzi, potem
plusk wody i przepadli jak bobry w dzikim gąszczu łóz i tataraków. Do
łódki Szymona wsiadł Ihnat, syn Makara, na dnie przykucnął i uwaŜał
to za zupełnie słuszne, aby wła×ciciel sam wiosłował. Wziął tedy w
opiekę strzelbę le×niczego, otulił kurki połą siermięgi * i rozpoczął
rozmowę: siermięga - wierzchnie ubranie z grubego samodziału;
sukmana. - To pan sam szkodę znalazł? - Nie, znalazł Denys, straŜnik,
ale się bał sam do Dubinek naraŜaŹ, bo mu przeszłego piątku
Makarewicz dwa zęby wybił. - O! Ja bym mu za to szczęki połamał! Ale
Denys to tchórz. Wiadomo, taki, co pisaŹ umie z naszych, rozumie się,
to juŜ trus i kaleka! Szymon się u×miechnął. - Pisanie nikomu nie
szkodzi. W innych stronach to i na pokaz nie znajdziesz
niepi×miennego chłopa, a przez to bogaci! - Oho! To nie dziw. Pisanie
nauczy wszelakiego szachrajstwa i sądzenia, i fałszowania, a tym
najprędzej bogactwo zbierzesz. Ale takie bogactwo nie pasuje chłopu
prawdziwemu. Uh, znam ja pi×miennych. Tekli ojciec zaszedł daleko
pisaniem! Niechta przepadnie! - Nie ma o nim wie×ci? - Chwała Bogu,
nie! A do kogoŜ by się dowiadywał, jak ciotka umarła? A moŜe teŜ i on
juŜ zdechł w katorgach. Nie daj BoŜe, by wrócił. Zamy×lił się chwilę
i spytał: - A nie widział kto pana po drodze? Nie mają oni tam
donosu? - Spotkałem Antolkę Adamową na rzece! Ihnat splunął. - To i
nasz trud przepadł, bo ona doniesie i drzewo zagrabią na amen! Było
panu przyczaiŹ się przed nią - zawołał frasobliwie. - Jeszcze ta
przede mną nic się nie ukryje! - rzekł hardo Szymon. - Nie błądzimy?
UwaŜasz? Ihnat rozejrzał się w prawo i lewo, rękę kilkakrotnie do
wody zanurzył, pociągnął nosem powietrze jak wyŜeł. - Nie - odparł. -
Za drogą jedziemy. Ojciec na przedzie, za nami stolnik z Michałkiem,
a wy naprzeciw Dubinieckich juŜ wygonów. - Skąd ty to wiesz? - Ano,
wiatr mamy w plecy, to czuję stamtąd dym fajki. To nie od ojca, bo u
nas oprócz baby nikt nie pali tytuniu, a płyniemy pod prąd i
uchwyciłem stamtąd łupinę "harbuzika", a widziałem w chacie, Ŝe
Semen, co z ojcem płynie, harbuziki łuskał. Ot i wiem! - Dobrze u
was, póki baba Ŝyje i rządzi. Jak jej nie stanie, gorzej będzie. -
Daj jej BoŜe długie lata. Baba jak sokół mądra, a potem, to juŜ
rozporządziła, jak ma byŹ. - No, jakŜe? - zagadnął Szymon ciekawie. -
A tak: jest oprócz ojca czterech braci. Nie podzielą się, tylko dla
kobiet i dzieci drugą chatę postawią, bo z bab najgorsze swary. Dobro
zostanie wspólne, a prawo baby i jej władzę weźmie najstarszy, Ustyn,
stryj kulawy, więc do roboty niesposobny, a głowę mądrą mający. On
juŜ i teraz babie pomaga. - Nie ma go doma? Nie widziałe×? - Nie ma,
pojechał na Pokrowski jarmark z towarem. - A jakŜe będzie, gdy który
nie zechce w gromadzie byŹ albo Ustyna słuchaŹ. - Jest i na to
postanowienie. Taki buntownik dostanie tysiąc rubli gotówką i wyrzec
się musi za siebie i swoje pokolenie dziedzictwa, i nawet swojactwa
zresztą. Baba wszystko obmy×liła. - Prawda, Ŝe sokół_baba. Pieniędzy
u was juŜ pewnie wiele się zebrało? - Pewnie! Gromada wielki
człowiek. Co wiosny dwunastu z naszej chaty idzie na flisów.
Pieniądze baba zabiera, to prawda; ale co my do domu naniesiemy jadła
z naszej ordynacji, * co łyk, co róŜnego zapasu zrobimy po drodze! W
kompanii zapas się zbiera! Potem do sianokosu stajemy gromadą, bo i
kobiet zbierze się z dziesiątek, więc siana ×wiat przekosimy i bydła
huk mamy przez to. A dzieci, to aŜ się roi w chacie. Co mniejsze, to
ich baba dogląda, co starsze, to im nie da próŜnowaŹ. Od maleństwa to
nawyknie do przemy×lno×ci i zajęcia. Chłopaki na rzece jak kaczki za
rybą, dziewczątka w lesie za grzybami i jagodami, pastuszków nie brak
do ptactwa, a baba wszelkiej rzeczy porę zna; czy manna, czy orzechy
- nic jej nie ucieknie, ze wszystkiego musi korzy׏ mieŹ. Dzieci do
niej nigdy nie mogą z próŜnymi rękami wróciŹ, bo bije... oj, bije
tęgo! Więc się to nauczy porządku upatrywaŹ, na swawolę i próŜniactwo
nie ma czasu. Taką kaŜdy po kolei szkołę przejdzie pod jej ręką, aŜ
zwyknie, i juŜ potem sam inaczej nie potrafi. ordynacja - majątek
ziemski. - Sokół_baba - powtórzył Szymon. W tej chwili w ciemno×ci i
ciszy rozległ się huk strzału. Nabój grubego ×rutu przeleciał obok
głowy le×niczego i posypał się z pluskiem w rzekę. Łódka zachybotała
się mocno; gdy oszołomiony Szymon się obejrzał, Ihnata w niej nie
 
było. Na przedzie, za nim rozległy się głosy, nawoływania i wnet
wszystkie trzy czółna zbiegły się w gromadkę. - Ranili was, panie? -
zagadnął starosta. - Mnie nic, trochę ucho dra×nięte, ale wasz Ihnat
przepadł! - Nie moŜe byŹ! Od ×rutu? - flegmatycznie chłop spytał. -
Ani krzyknął, ani zaklął... jak od gromu! Nie moŜe byŹ! Wpadł w wodę
i z impetu gardło wodą zalał. Hej, Ihnat! - zawołał parę razy
bezskutecznie. Tedy i jego lęk zdjął wobec czarnej nocy i toni;
bezradnie obejrzał się wkoło. - Nu! Niech no mu się co stanie! -
zamruczał, w stronę niewidzialnego brzegu posyłając zajadłe
spojrzenie. - Trzeba go szukaŹ choŹ do rana, choŹ do ×mierci! -
zawołał Szymon zrzucając juŜ kurtę z siebie, by i׏ w wodę po
towarzysza. - Łuczywa trzeba! - zawołał setnik. Wtem Makar syknął, by
się uciszyli. Ucha nadstawił, ręką w dal wskazał. Poprzez cięŜką mgłę
i deszcz przedarł się ku nim stłumiony, krótki skowyt wilka. Dwa razy
się odezwał i uciął. Tedy Makar ramionami podrzucił, w dłoń splunął,
za wiosło uchwycił i cichym szeptem rzekł: - Ruszaj no za swoją
sprawą. Mój wilczek na polowanie się wybrał. Zdobycz będzie! Ale
teraz cicho, panoczku, bo kto wie, ilu ich tam czatuje na was,
nasłuchuje głosu. - To juŜ drugi raz! - mruknął Szymon. - Oj, złe
strzelby w Dubinkach! Teraz, zda się, wszystko zamarło na rzece.
Chłopi przypadli do dna łódek, najlŜejszym szmerem nie zdradzając
swej obecno×ci, nieradzi skóry swej naraŜaŹ na ołów i ginąŹ jak
kaczki za Lacha. Jedną my×l wszyscy obracali w mózgu: na co i po co
ten Lach tak o cudze dobro zawzięty? Byli przed nim inni we dworze,
Ŝyli ludzie przy nich, doŜyli staro×ci, u pana zachowanie umieli
zachowaŹ i zebrali dla dzieci dostatki. Dwór przecie przez to nie
zuboŜał ani przepadł i teraz by dalej trwał bez zapalczywo×ci
Łabędzkiego. Trzy lata jak słuŜbę objął; Ŝe zrazu ostro stanął, nie
dziw, kaŜdy tym zaczyna; ale juŜ by pora była ustąpiŹ, zelŜeŹ, do
rozumu przyj׏! A on wciąŜ taki sam. Cudak się wyrodził czy tylko
sprytniejsty od tamtych i sekret utrzymaŹ umie! My×leli tak wszyscy,
ale dotąd nikt jeszcze się nie o×mielił słowa mu podsunąŹ ani przez
íyda, ani przez kobietę. Czekali nie rozumiejąc go, a respekt mając
wielki. Pod wierzbą, która swe bezlistne sploty pławiła w rzece,
Szymon swą łódkę zatrzymał i na brzeg wyskoczył. Zebrali się wkoło
niego w gromadkę, a on szeptem wydawał rozkazy, obejmując bez
protestu komendę. - Pójdziecie, starosto, z Semenem w prawo, my z
setnikiem w lewo. Od zagrody do zagrody przetrzą×niemy kąty, sami nie
budząc uwagi. Zejdziemy się przy krzyŜu, co ×ród osady stoi, i wtedy
na pewniaka ruszymy. Cicho i ostroŜnie, bo psy tu okrutne. Za×cianek
szlachecki, tak zwana w narzeczu miejscowym "okolica", składał się z
kilkunastu osad rozrzuconych bezładnie wokoło wody i boru w głębi.
Domki były większe od chłopskich chałup, a otaczały je sady owocowe i
warzywne ogrody okolone wysokimi płotami z łozy. W tym labiryncie i
ciemno×ci trudno się było zorientowaŹ, tym bardziej, Ŝe wrotka
wszystkie były szczelnie zaparte, budynki podobnieŜ, a kaŜdego
obej×cia strzegł kundys półdziki. Szczę×ciem dla sprawy Szymona
kundysy tej nocy rozdraŜnione były hałasem, który panował w jednej z
zagród. Rozlegały się tam ×piewy i krzyki, tupanie cięŜkich nóg i
dźwięki skrzypiec. Le×niczy z setnikiem przesadzili jeden i drugi
płot, szperali po gumnach i szopach, a psy wciąŜ ku hała×liwej
zagrodzie zwracały pyski i wyły do wtóru dzikiej uciesze. Pod węgłem
jednej stodoły, w słomie, setnik znalazł co× ukrytego. Było to
drzewo, ale lipowe. - To z grafskiego, od Niemców! - mruknął
obojętnie. Potem Szymon wyszperał w ciemnym kącie podwórza cały ul,
ale teŜ minął go obojętnie. Szlachta z Dubinek kradzieŜe le×ne
uprawiała jako proceder i zawód; więc kaŜdy z sąsiednich majątków
szukał swojej tylko własno×ci, o innych się nie troszcząc. W trzeciej
zagrodzie nic nie znaleźli. - Jednak stary Adam "najsprawiedliwszy" -
zauwaŜył setnik. - Dlatego, Ŝe jego wnuk tylko zwierzynę kradnie,
całe Ŝycie po cudzych lasach się włócząc, a dziewczyna, Antolka, nie
ma czasu ani sił tym się zająŹ. Och, taka sprawiedliwo׏! - mruknął
Szymon. - Ten Hipek ich strzela, jakby "co" znał! Onegdaj u mnie kunę
w sieni zastrzelił. A dziewczyna okrutnie "dowcipna" do wszelkiej
roboty. - Jędza! - krótko stre×cił swe zdanie Szymon. W czwartej
zagrodzie spłoszył ich pies; musieli długą chwilę przetrwaŹ
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin