GR581. Palmer Diana - Piękny, dobry i bogaty.rtf

(237 KB) Pobierz
Diana Palmer

Diana Palmer

PIĘKNY, DOBRY I BOGATY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Meredith Johns popatrzyła smętnie na barwny po­chód młodzieży świętującej Halloween. Ona miała na sobie strój jeszcze z czasów college'u. Zarabiała wprawdzie całkiem nieźle, ale na takie zbytki jak prze­brania nie było jej stać. Musiała płacić świadczenia związane z domem, który wraz z ojcem zajmowali.

Ostatnie miesiące były dla Meredith szczególnie ciężkie, z trudem dochodziła do jako takiej równowagi.

Jill, jej koleżanka z pracy, zaprosiła ją na przyjęcie halloweenowe. Meredith było to nie na rękę - jej ojciec wrócił właśnie do domu po trzydniowej nieobecności - ale Jill, wiedząc o jej niedawnych przeżyciach, nie dawała za wygraną. Meredith włożyła więc jedyny ko­stium, jaki jej pozostał z lat studenckich, i wyszła, kie­rując się do mieszkania przyjaciółki znajdującego się trzy przecznice dalej. Drażnił ją ten tłum. Zła była na siebie, że uległa namowom Jill.

Ten ostatni tydzień dał jej się naprawdę we znaki i chciałaby choć na krótko zapomnieć o tym wszystkim. Ojciec nie panował nad nerwami i był wręcz nie do zniesienia. Oboje, rzecz jasna, pogrążeni byli w bólu, ale ojciec przeżywał to znacznie ciężej niż ona. Czuł się odpowiedzialny za to, co się stało. I z tej właśnie przyczyny szacowny naukowiec, profesor college'u, rzucił pracę i zaczął pić. Meredith robiła, co mogła, by skłonić go do leczenia, ale nie dawało to żadnego rezultatu, a taka kuracja wymagała zgody delikwenta. Po jakiejś awanturze trafił ostatnio do więzienia, a gdy wrócił po trzech dniach, znowu sięgnął po butelkę.

Nim wyszła z domu na tę imprezę, uprzedził ją, by nie ważyła się późno wracać. Jak gdyby często jej się to zdarzało!

Sączyła powoli drinka. Nie lubiła alkoholu i w ogóle czuła się tu niezręcznie. I wcale nie dlatego, że jej ko­stium przyciągał spojrzenia. Włożyła taki, jaki miała. Gdyby ubrała się normalnie, to dopiero wywołałaby powszechne zdziwienie.

Odsunęła się od podpitego kolegi, który chciał jej pokazać sypialnię Jill, i postawiła dyskretnie szklankę na stole. Odnalazła w tłumie gości gospodynię, podzię­kowała jej za „miły wieczór" i, wymawiając się bólem głowy, ruszyła w stronę drzwi. Już na dworze łyknęła spory haust świeżego powietrza.

Co za banda dzikusów, pomyślała. Gęsty dym w mieszkaniu Jill drażnił jej gardło, szczypał w oczy. A łudziła się nadzieją, że przyjemnie spędzi czas. Ze może spotka kogoś, kto pomoże jej w tej ciężkiej sytu­acji. Nadzieja matką głupich! Od wielu miesięcy z nikim się nie spotykała. Raz zaprosiła na kolację pewnego swojego wielbiciela. Lecz po krótkiej rozmowie z oj­cem, który, gdy był pijany, nie przebierał w złośliwościach, ów wielbiciel wyniósł się czym prędzej. Nie­wielka szkoda, bo nie zależało jej na nim. I od tamtej pory dała sobie spokój z życiem towarzyskim. I tak miała roboty po uszy. Zresztą ból po tragedii, jaką prze­żyła, był jeszcze zbyt świeży.

Nagle jakiś dziwny hałas dobiegł jej uszu. W tym stroju czuła się nieco skrępowana, a gdy przypomniała sobie lubieżne uwagi faceta, który zazwyczaj zachowy­wał się nienagannie, pomyślała sobie, że powinna była narzucić płaszcz na tę sukienkę. Miała na ogół same stare rzeczy, bo po spłaceniu kredytu i rachunków nie­wiele pozostawało jej gotówki. Ojciec nie pracował, nie otrzymywał znikąd żadnego wsparcia, ale ona kochała go i nie zamierzała opuścić. Była to jednak dość ko­sztowna decyzja.

Skrzyżowała ramiona na piersi, chroniąc się jak gdy­by przed wzrokiem gapiów. Spódnicę miała krótką i po­wiewną, pończochy siatkowe, pantofle na wysokich ob­casach, wciętą w talii bluzkę i różowe boa z piór. Włosy opadały jej na ramiona, a makijaż zrobiła sobie taki, jak przystało na zawodową tancereczkę. O taki właśnie wi­zerunek jej chodziło. Niestety przypominała bardziej zawodową prostytutkę niż baletnicę.

Za rogiem dostrzegła dwie postacie pochylone nad kimś leżącym na ziemi.

- Co się tu dzieje?! - wrzasnęła jak mogła najgłoś­niej. I ruszyła w ich stronę, wymachując ramionami i wykrzykując groźby pod ich adresem.

Tak jak przewidywała, zaskoczeni jej postawą ucie­kli, nie obejrzawszy się nawet. Najskuteczniejszą bronią jest atak, pomyślała z satysfakcją.

Podbiegła do leżącego człowieka i przyjrzała mu się dokładnie w słabym blasku latarni ulicznych. Wstrząśnienie mózgu, pomyślała. Krew. Napastnicy uderzyli go w głowę i prawdopodobnie obrabowali. Przy pasku pod marynarką wyczuła prostokątny przedmiot. Aha, ko­mórka, stwierdziła w duchu. Wybrała numer pogoto­wia, po czym podała stan pacjenta i określiła miejsce, gdzie się znajdują.

Czekając na karetkę, usiadła na skraju chodnika. Uję­ła dłoń mężczyzny. Jęknął i poruszył się.

- Leż spokojnie - rzekła ostro. - Wszystko będzie dobrze. Wezwałam pogotowie. Zaraz tu będą.

- Głowa... boli mnie głowa.

- Wyobrażam sobie. Solidnie oberwałeś. Leż spo­kojnie. Masz mdłości? Jest ci słabo?

- Tak, niedobrze mi - odrzekł cicho.

- Nie ruszaj się. - Uniosła głowę, słysząc dźwięk syreny. Szpital znajdował się niedaleko jej domu, a więc i niedaleko stąd. Facet ma szczęście, pomyślała. Uraz czaszki zawsze jest niebezpieczny.

- Moi... bracia - szeptał urywanym głosem. - Ran­czo Hart... Jacobsville, Teksas.

- Zawiadomię ich - obiecała.

Chwycił jej dłoń, jak gdyby bojąc się utraty świado­mości.

- Nie... opuszczaj mnie - jęknął.

- Nie opuszczę cię. Masz moje słowo.

- Jesteś aniołem - szepnął. Westchnął głęboko i stracił przytomność, co rokowało nie najlepiej.

Karetka zakręciła na rogu i przednie światła wozu wydobyły z mroku sylwetki Meredith i leżącego mężczyzny. Dwie osoby w białych fartuchach pospieszyły ku rannemu.

- Uraz głowy - oznajmiła Meredith. - Puls słaby, ale miarowy. Pacjent cały czas był przytomny, miał mdłości, skóra chłodna, wilgotna. Prawdopodobnie lek­kie wstrząśnienie mózgu.

- Ja panią skądś znam - powiedziała lekarka. - Oczywiście! Pani jest córką Johnsa.

- Zgadza się - potwierdziła Meredith z ironicznym uśmiechem. - Jak widać, jestem znana.

- Nie tyle pani, co ojciec - sprostowała lekarka, przyglądając się dziewczynie.

- Niestety. Ostatnio ojciec sporo czasu spędza w ambulansach.

- Co tu się wydarzyło? - zapytała, zmieniając temat.

- Była pani świadkiem zdarzenia?

- Krzyknęłam i spłoszyłam dwóch facetów, którzy pochylali się nad nim. Ale nie mam pojęcia, czy to właśnie oni na niego napadli. Jak pani ocenia jego stan?

- zapytała, gdy lekarka zbadała pobieżnie leżącego mężczyznę.

- Wstrząśnienie mózgu, oczywiście. Żadnego zła­mania, tylko guz na głowie wielkości naszego długu państwowego. Bierzemy go. Jedzie pani z nami?

- Tak, pojadę - odparła Meredith, gdy sanitariusze umieszczali pacjenta na noszach. Wciąż był nieprzy­tomny. - Tylko że jak na szpital nie jestem odpowiednio ubrana.

Lekarka obrzuciła ją wielce wymownym spojrzeniem.

- Mogę wiedzieć, dlaczego występuje pani w takim stroju? Czy pani szef wie, jak dorabia pani sobie do pensji? - zapytała z wrednym uśmieszkiem.

- Jill Baxley urządziła przyjęcie z okazji Halloween. Zaprosiła mnie.

Kobieta zmarszczyła czoło.

- Imprezy u Jill mają złą sławę. Nie wiedziałam, że lubi pani pić.

- Mój ojciec pije za nas oboje - odparła dziewczyna. - Ja ani nie piję, ani nie biorę prochów. Zastanawiałam się, czy w ogóle tam iść. I szybko ulotniłam się z jej domu. W drodze powrotnej natknęłam się na tego człowieka.

- Miał szczęście - mruknęła lekarka. - Gdyby nie pani, mógłby nie doczekać rana.

Meredith usiadła na bocznej ławce, kierowca za kół­kiem, a lekarka w tym czasie zadzwoniła do pełniącego ostry dyżur szpitala.

Zanosi się na to, że spędzą poza domem noc, po­myślała Meredith. Dostanie jej się od ojca, gdy wróci tak późno. Przyszła jej na myśl matka, która uwielbiała wszelkie imprezy, bawiła się często do rana i nierzadko z innymi mężczyznami. Po ostatnich wydarzeniach oj­ciec rozpamiętywał to jej zachowanie. I jak gdyby sku­piał teraz na córce całą złość za błędy swojej żony. Gdy ona, Meredith, wróci do domu o świcie, wszystko może się stać. Lecz z drugiej strony nie zostawi przecież tego człowieka na pastwę losu. Obiecała mu, że go nie opu­ści. Musi dotrzymać słowa.

Lekarz dyżurny po zbadaniu pacjenta orzekł wstrząśnienie mózgu. Przez prawie całą drogę do szpitala mężczyzna był nieprzytomny. Raz tylko ocknął się z omd­lenia, spojrzał na Meredith, uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń.

Należało zawiadomić jego rodzinę. Wręczono jej książkę telefoniczną i posadzono przy telefonie w peł­nej zgiełku dyżurce pielęgniarek. Jacobsville było sie­dzibą władz hrabstwa. Odnalazła wreszcie ranczo Hart. Wybrała numer i czekała dłuższą chwilę. Niebawem usłyszała niski, męski głos:

- Słucham. Ranczo Hart.

- Dzwonię w imieniu pana Leo Harta - zaczęła. Je­go nazwisko odczytała z prawa jazdy, które było w po­rtfelu; widocznie napastnikom zabrakło czasu, by go ukraść. - Jest teraz w Houston...

- Co się stało? - zapytał mężczyzna zniecierpliwio­nym tonem.

- Napadnięto na niego. Ma wstrząśnienie mózgu. Na razie nic więcej nie wiadomo.

- Kim pani jest?

- Nazywam się Meredith Johns. Pracuję...

- Kto go znalazł?

- Ja. Wezwałam pogotowie przez jego komórkę. Prosił, bym zadzwoniła do jego brata. Podał nazwę miejscowości.

- Jest druga w nocy! - podkreślił ze złością jej roz­mówca.

- Wiem - odparła. - To wydarzyło się przed kilku­nastoma minutami. Przechodziłam i zobaczyłam, że człowiek leży na chodniku. Prosił, by ktoś z rodziny...

- Mam na imię Rey, jestem jego bratem. Już tam jadę. Dzięki. - Odłożył słuchawkę, a Meredith pomy­ślała, że to ostatnie słowo wypowiedział takim tonem, jakby z trudem przechodziło mu ono przez gardło.

Wróciła do poczekalni. Po dziesięciu minutach po­proszono ją do pokoju, w którym ofiara napadu składała zeznania.

- Jest przytomny - oświadczył lekarz dyżurny. - Chcę zadać mu parę pytań, żeby nie było żadnych wąt­pliwości. Udało się pani dodzwonić?

- Jego brat niedługo tu będzie.

- Świetnie. A czy pani zostanie z nim tutaj? Panuje epidemia zapalenia oskrzeli i brakuje nam pielęgniarek, a pacjent nie powinien być sam.

- Zostanę - rzekła z uśmiechem. - Ale proszę nie sądzić, że to, co mam na sobie, świadczy o tym, kim jestem.

Lekarz obrzucił spojrzeniem jej strój.

- Halloween! - rzekł, wykrzywiając usta z ironią. - Siłą by mnie na taką imprezę nie zaciągnęli!

Trzy kwadranse później coś się wydarzyło. Do gabi­netu zabiegowego wpadł niczym tornado wysoki, czar­nowłosy i czarnooki mężczyzna, w dżinsach, kowboj­skich butach i kurtce z frędzlami narzuconej niedbale na beżową jedwabną koszulę. Do tego kapelusz z sze­rokim rondem, najdroższej marki, której symbolem była wpięta w szarfę szpilka w kształcie pióra. Wprost kipiał od nadmiaru nagromadzonej w nim złości.

Na widok leżącego na stole zabiegowym brata, który to tracił, to odzyskiwał przytomność, jego wściekłość sięgnęła zenitu. Przeszył Meredith, a właściwie jej strój, piorunującym spojrzeniem.

- Teraz rozumiem, dlaczego o drugiej w nocy zna­lazłaś się na ulicy - wychrypiał gniewnie. - Co zatem się stało? Obrabowałaś go, a potem sumienie cię ruszyło i wezwałaś pomoc?

- Co też pan... - zaczęła, wstając.

- Proszę sobie darować! - Odwrócił się i położył silną, smukłą dłoń na piersi brata. - Leo, Leo, to ja, Rey! Słyszysz mnie? - pytał pełnym zatroskania tonem.

Poturbowany mężczyzna uchylił powieki, popatrzył na brata.

- Rey?

- Powiedz, jak to się stało. Leo uśmiechnął się nieznacznie.

- Szedłem pogrążony w myślach - zaczął słabym głosem - i raptem ktoś uderzył mnie w głowę. Przewró­ciłem się. Nic nie widziałem. - Sięgnął do kieszeni. - Cholera! Ukradli mi portfel! I moją komórkę!

Meredith chciała mu powiedzieć, że ma i portfel, i komórkę, ale nim zdołała otworzyć usta, Rey Hart spojrzał na nią groźnie i wybiegł z sali.

Tymczasem Leo znów stracił przytomność. Meredith stała obok i zastanawiała się, co robić. Nie minęło pięć minut, gdy Rey wrócił, a towarzyszył mu wysoki męż­czyzna w policyjnym mundurze. Jego twarz była jej znajoma, nie potrafiła jednak skojarzyć okoliczności. Na pewno już go kiedyś widziała.

- To ona - powiedział Rey, wskazując palcem Me­redith. - Podpiszę każdy papierek, gdy tylko stan zdrowia mojego brata się poprawi. Ale teraz nie chcę jej tu widzieć!

- Spokojna głowa, załatwię to - rzekł policjant. Za­nim Meredith zdążyła zaprotestować, założył jej kaj­danki i wypchnął z sali.

- Czy jestem aresztowana?! - wykrzyknęła oszoło­miona. - Za co? Dlaczego? Ja nic złego nie zrobiłam!

- Wiem, wiem - powiedział policjant znudzonym tonem, gdy próbowała opowiedzieć mu, czego była świadkiem. - Każdy jest niewinny. Zdajesz chyba sobie sprawę, że spacerowanie po mieście w takim stroju, w dodatku po północy, nie świadczy na twoją korzyść? Co zrobiłaś z jego telefonem komórkowym i portfelem?

- Mam je w torebce.

Ściągnął torbę z jej ramienia i wypchnął z gmachu szpitala.

- Czekają cię poważne kłopoty. Obrabowałaś nie­właściwego człowieka.

- Ja go nie obrabowałam! Gdy nadeszłam, pochylali się nad nim jacyś dwaj mężczyźni! Nie widziałam ich twarzy, ale to na pewno oni go okradli!

- Nagabywanie przechodniów jest przestępstwem - oznajmił znacząco.

- Nikogo nie nagabywałam! Wracałam z imprezy Halloween, gdzie występowałam w przebraniu tancer­ki! - wykrzyknęła z gniewem wobec kolejnego zarzutu. Przeczytała nazwisko policjanta na identyfikatorze. - Sierżancie Sanders, musi mi pan uwierzyć!

Słowem się nie odezwał. Doprowadził ją do samo­chodu i wepchnął na tylne siedzenie.

- Chwileczkę! - zawołała, nim zamknął drzwi. - Niech pan zajrzy do mojego portfela! Ale to już! - roz­kazała.

Obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, lecz zastosował się do jej woli. Po czym popatrzył na nią innym już wzrokiem.

- Pomyślałem nawet, że skądś panią znam - mruknął.

- Nie obrabowałam pana Harta - ciągnęła. - I mogę udowodnić, gdzie byłam, gdy na niego napadnięto. - Podała mu adres Jill.

Zajechali przed dom Jill. Sanders wszedł do miesz­kania, porozmawiał z jego gospodynią, na pewno pod­pitą i rozbawioną, i wrócił. Kazał Meredith wysiąść, zdjął jej kajdanki. Panował nocny chłód i dziewczyna drżała z zimna, ponadto źle się czuła w tym dziwacz­nym przebraniu, mimo że policjant znał już prawdę.

- Jest mi doprawdy przykro - zaczął, patrząc w jej szare oczy. - Nie rozpoznałem pani. Wiedziałem tyle, ile powiedział mi pan Hart, a jego poniosły emocje...

Musi pani jednak przyznać, że pani wygląd...

- Zdaję sobie z tego sprawę. Pan Hart był przerażo­ny stanem brata, nie wiedział, co się stało, a widząc mnie w tym stroju... Gdy jeszcze usłyszał od brata, że zginął mu portfel i telefon komórkowy, to już nie miał żadnych wątpliwości. Nie znał mnie przecież. Trudno go winić za to, że podejrzewał mnie o najgorsze. Gdy­bym wtedy nie nadeszła, ci dwaj na pewno ukradliby portfel. Uciekli i upiekło im się.

- Może mi pani wskazać miejsce, gdzie leżał pan Hart? - zapytał policjant.

- Oczywiście. Chodźmy.

Podążył za nią, omiatając światłem latarki chodnik. Wskazała mu miejsce znalezienia rannego. Pochylił się w poszukiwaniu śladów. Znalazł papierek po cukierku i niedopałek papierosa.

- Nie wie pani, czy pan Hart pali i czy lubi słody­cze?

Potrząsnęła głową.

- Podał mi tylko nazwisko. Nic więcej o nim nie wiem.

- Zapytam o to jego brata. Proszę tu poczekać. Wez­wę techników, niech zabiorą do analizy to, co znala­złem.

- Poczekam - zgodziła się, otulając się szalem z piór. - Wyobrażam sobie ich radość, gdy wyciągnie ich pan z łóżka, by obejrzeli niedopałek i papierek po cukierku.

- Nie ma pani pojęcia, czym się ci faceci ekscytują - rzekł chichocząc. - Tropienie przestępców to dla nich prawdziwa frajda.

- Mam nadzieję, że złapią tych dwóch typów. Lu­dzie nie powinni się bać wychodzić w nocy z domu, nawet w takim stroju - dodała, dotykając swej powiew­nej spódniczki.

- Słusznie - przyznał i wezwał przez radiotelefon ludzi z grupy operacyjnej.

Meredith chciałaby już iść do domu, ale musiała jeszcze złożyć pisemne oświadczenie. Krótko to trwało, bo niewiele wiedziała.

Wręczyła kartkę policjantowi.

- Może już pan mnie zwolnić? - zapytała. - Miesz­kam z ojcem, który na pewno bardzo się o mnie niepo­koi. Pójdę pieszo, to tylko trzy przecznice stąd.

Zmarszczył brwi.

- Pani ojciec to Alan Johns, prawda? A może mam z panią pójść?

Była na ogół odporna na ataki irytacji ojca, umiała sobie z nim radzić. Jednakże tym razem czuła, że nie sprosta zadaniu.

- Mógłby pan? - zapytała speszona własnym lę­kiem.

- Oczywiście. Jedziemy.

Dom był pogrążony w ciemnościach, co sprawiło, że poczuła ulgę: nic się nie dzieje.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin