Ja Gelerth.pdf

(2859 KB) Pobierz
120364773 UNPDF
WŁADYSŁAW PASIKOWSKI
JA, GELERTH
120364773.001.png
Sekwencja pierwsza
NĘDZA
Ja, Rah V. Gelerth, obchodziłem tego dnia urodziny. Udało mi się zastrzelić psa w sile
wieku i średniej wielkości. Obdarłem go z gęstej sierści, wypatroszyłem, odciąłem łeb i
nadziałem na prowizoryczny rożen, pod którym rozpaliłem niewielkie ognisko. Piekł się zupełnie
dobrze. Obiecywałem sobie prawdziwie urodzinową kolację.
Miałem trzydzieści osiem albo trzydzieści dziewięć lat, raczej trzydzieści dziewięć i
czułem się już bardzo stary. Miałem za sobą szczęśliwe dzieciństwo, interesujące studia nad
historią teatru, a nawet udział w wydarzeniach politycznych, które w mojej najwcześniejszej
dorosłości przetoczyły się przez Europę. Najlepiej pamiętam moje osiemnaste urodziny...
Dostałem wtedy od rodziców małolitrażowego fiata, nie nowego, ale w idealnym stanie.
Pamiętam piękną dziewczynę, która miała zostać mojążoną i były pewne szansę, że jeszcze w
trakcie zimy zostanie moją kobietą. Kilku wypróbowanych przyjaciół, którzy pochodzili z równie
dobrych i chlubiących się tradycjami domów, jak mój. Moi rodzice. Ojciec, wzięty adwokat, był
doradcą opozycji politycznej, cieszącej się zdecydowanym poparciem większości społeczeństwa,
zaś moja matka była cenionym pediatrą. Szanowało ją całe miasto, a wyleczone przez nią dzieci
po prostu za nią szalały. Moi starzy chyba się kochali. Kochali na pewno mnie i moje trzy starsze
siostry. Nie cierpieliśmy biedy, która w owych czasach nękała wielu ludzi — właściwie
większość. Ojciec i matka zarabiali, jak to się wtedy mówiło, godziwie, a wkrótce doszły do tego
zarobki najstarszej z sióstr, która została spikerką i redaktorem programów kulturalnych w
telewizji. Byłem szczęśliwy. Czasami tylko brakowało mi jednego na świecie — Agnieszki.
Rok później miałem już licencję kierowcy rajdowego i trzy zwycięstwa w klasie 600 cm
w mniej prestiżowych rajdach. Dostałem też od siostry małoobrazkowy aparat fotograficzny
renomowanej firmy japońskiej, a od Agnieszki psa. Pies został mi wprawdzie tylko powierzony
na czas jej nieobecności w kraju, ale zachowywał się bardzo po przyjacielsku, a ja czułem się
jego panem. Lubię psy. Małżeństwo z Agnieszką zostało odłożone z powodu uzyskania przez nią
rocznego stypendium w szkole baletowej w Nicei. Cieszyłem się z tego, ale nie wiedziałem, jak
wytrzymam bez dziewczyny przez cały rok. Przez jakiś czas pisywała do mnie zakochane listy,
2
aż w którymś poinformowała mnie sucho, że zostaje na stałe we Francji i że poznała kogoś, kto
na pewno by mi się spodobał. Nie zdążyłem się nawet zmartwić.
Położyłem się obok ogniska opierając się plecami o granitową płytę przykrytąśpiworem,
co dość skutecznie chroniło mnie przed chłodem. Noc właśnie się kończyła i czekało mnie
dwanaście godzin ukrywania się przed światłem dnia, bowiem na niebie lśniły wszystkie gwiazdy
i dzień zapowiadał się równie bezchmurnie. Bóg mógł więc oglądać z niebiesiech całą ziemię, a
ja specjalnie nie starałem się wpaść mu w oko. Już od dawna nikt nie nazywał go bogiem, tylko
Okiem właśnie, ale ja pozostałem przy starej nazwie, jak większość starców. Tak czy owak,
wolałem nie stawać oko w oko z Okiem. Do świtu pozostało nie więcej niż trzydzieści pięć
minut. Pies skwierczał przyjemnie, obracałem go właśnie, gdy usłyszałem stukot końskich
podków o płyty placu. Były to powolne uderzenia zbliżające się do mnie z jakąś nieodgadnioną
nieodwołalnością, jak Śmierć pukająca do drzwi. Jeśli to była Śmierć, człapała najwidoczniej
dotychczasową harówką i pewna, że tym razem ujdę, co udawało mi się przez ostatnie
dwadzieścia lat.
No dobrze, może rzeczywiście byłem głodny po trzech dniach i przymusowego postu i
nieco mąciło mi się w głowie. Nie traktujcie tego zbyt poważnie. Ale stukot słyszałem naprawdę.
Wyciągnąłem ze zrolowanego koca M16 — ciągle używałem M16, mimo, że coraz trudniej było
o amunicję i wbiegłem na najwyższą stertę gruzów. Położyłem się cegłami i wysunąłem lufę
giwery. W rowku celownika miałem teraz czterdzieści procent placu, a to znaczyło, że nam
czterdzieści procent szans, aby przeżyć. Liczyłem, że nieznajomy jeździec przeczłapie się na
swojej chabecie w ciągu najbliższej pół godziny i nie będę musiał tu leżeć, aż słońce wzejdzie i
odsłoni mnie przed Okiem. Zupełnie jak kurtyna scenę w teatrze przed widzami. Oko był raczej
niecierpliwy i rzadko któremu aktorowi udało się przeżyć odsłonę do końca.
Nie musiałem czekać pół godziny i nie doczekałem się własnej śmierci. Jeździec był
bliżej niż sądziłem z odgłosów kopyt, bo koń wlókł się gdzieś o kilometr, a on lawirował
pomiędzy gruzami na czymś, co kiedyś może było rowerem, a teraz przypominało nieco
zwichrowaną ramę od łóżka. Poza tym rowerzysta (jeździec?) zawadiacko gwizdał. Zataczał
sobie ósemki na zósemkowanych kołach i gwizdał. Ta błazenada ocaliła mu życie. Nie potrafiłem
go zastrzelić, jak mojej dzisiejszej urodzinowej kolacji — psa średniej wielkości i w średnim
wieku. Prowadziłem faceta w środku celownika, palec trzymałem na spuście, a policzek
przyciskałem do metalowej kolby, ale nie strzelałem. Jeszcze nie. Cyklista zobaczył blask ognia,
3
stracił równowagę, przewrócił się i jak wąż wczołgał się pomiędzy sterty gruzu. Zniknął mi z
oczu. Gdy go ponownie zobaczyłem, ściskał w dłoni colta 45 automatic i rozglądał się dookoła w
sposób świadczący, że potrafi z pukawki zrobić użytek. I że nie waha się przy tym długo — na
tyle długo, aby nie mieć następnej okazji. Zniecierpliwiony wypatrywał swojego konia, przy
którym pewnie miał coś więcej niż tylko rewolwer coś, co dawało mu wystarczającą siłę ognia,
aby przeżyć ostatnie dwadzieścia lat.
Koń wreszcie przyczłapał niespiesznie, ale stanął dość daleko. Czuł dym o wiele
wcześniej, niż jego właściciel zdołał zobaczyć ogień. Obcy klął bezgłośnie przywołując go
gestami do siebie, ale koń nie miał ochoty zapoznawać się z nieznajomymi. Wyjąłem z kieszeni
bluzy lornetkę z noktowizorem. Słabo było widać, bo mimo oszczędnego użytkowania mój
noktowizor już ledwo działał. Przyjrzałem najpierw koniowi. Rozpoznałem przytroczone do
siodła kolby: od kałacha z jednej strony i najprawdopodobniej od winchestera — z drugiej. Z
tego, co widziałem, nie był winchester myśliwski, raczej taki, jakich w starych dobrych czasach
używali amerykańscy gliniarze do rozwalania wszystkiego, co im stanęło na drodze podczas
przywracania prawa i porządku. Po prostu armata. Zaintrygowany przyjrzałem się
nieznajomemu, a raczej próbowałem to zrobić bowiem gdzieś znikł. Nie było go już w okolicy
roweru, ani za najbliższymi kupami kamieni. Rower obracał jeszcze przez chwilężałośnie
zósemkowanymi kołami. Na placu był tylko koń i gdzieś daleko (blisko?) — Śmierć.
Zniknięcie faceta zaniepokoiło mnie nie na żarty. Już dawno minęły czasy, gdy
pojawienie się kogoś na horyzoncie zwiastowało przyjemne towarzystwo. Teraz był to
najczęściej doręczyciel biletu na ostatnią podróż. Jeśli mi pecha i spotkałeś Teutona, to
wyruszałeś w nią zanim poznałeś, że to Teuton. Ten gość jednak nie był, chwała bogu — nie
temu, ale dawnemu dobremu Bogu, Teutonem. Był normalnym człowiekiem i choć mało
prawdopodobne, aby był tylko uzbrojonym cywilem, to jednak — do pokonania. Zastanawiałem
się, czy był niebezpieczny. Jazda na rowerze i wygwizdywanie na pół miasta jakiegoś durnego
przeboju świadczyły, że nie za bardzo, ale koń i broń wskazywały na coś zupełnie przeciwnego.
Właściwie nie miałem wątpliwości, że byłżołnierzem, a wnosząc z tego, jak zniknął —
żołnierzem niebezpiecznym.
Wycofałem się z dotychczasowej pozycji i wczołgałem pod leżące nieco poniżej,
obrośnięte zielskiem blachy. Kiedyś pewnie były to maski samochodów. Cuchnęło pod nimi
zgnilizną. Ulokowałem się w tej śmierdzącej dziurze i czekałem. Właśnie myślałem o tym, że
4
jeszcze chwila i pies będzie do wyrzucenia, gdy obcy wyskoczył spoza przeciwległej kupy gruzu
i stanął nad miejscem, gdzie przed chwilą leżałem i gdzie jeszcze był odciśnięty ślad mojego
ciała. Trzymał oburącz colta, młotek iglicy odwiedziony, palec na spuście, a wylotem lufy
mierzył w miejsce, gdzie przedtem znajdowała się moja głowa. Colt nie wystrzelił tylko dlatego,
że jego właściciel miał jeszcze lepszy refleks, niż myślałem.
Nie mogłem dłużej czekać. Mięśnie ścierpły mi od nieruchomego leżenia na tyle, że za
minutę byłbym zdolny do odegrania raczej zreumatyzowanego starucha, niż wojownika.
Wojownika, którego miałem zamiar odegrać z maestrią przed sobą, ale przede wszystkim przed
obcym.
Moje M16 to była lżejsza, luksusowa wersja — przeznaczona dla sierżantów armii
amerykańskiej, gdy jeszcze istniały armie i ich sierżanci. Zamiast masywnej kolby z ciężkiego
winylu miało składane metalowe ramię. Takie ramię nie jest, niestety, najlepszym narzędziem do
walenia w łeb, a nieznajomy nie był aż tak zaskoczony moim niespodziewanym pojawieniem się,
jak bym chciał. Mimo to całkiem solidnie rąbnąłem go w skroń. Wystarczająco solidnie: poleciał
na zbity pysk dwanaście metrów w dół, kosząc chwasty i ciągnąc za sobą lawinę kamieni. Na
dole leżał nieruchomo i najwidoczniej nie przejmował się kawałkami gruzu i połówkami cegieł,
które się na niego posypały.
Zbiegłem za nim natychmiast, już po drodze odpinając od pasa kajdanki. Skułem mu łapy
za plecami, zabrałem leżącego obok colta i pobiegłem zająć się psem. Ku mojemu żalowi trochę
się przypalił. Na szczęście nie na tyle, żeby całkiem zepsuć urodzinowe przyjęcie. Odrobinę
polałem go wytopionym tłuszczem. Zapachniało smakowicie. Obcy ocknął się po pięciu
minutach i spróbował się poruszyć, ale nie bardzo mu się to udało. Zanim zabrałem się do mojej
psiny na dziko, przekułem faceta tak, że obejmował wpół Władysława IV. To znaczy jego posąg.
Nieznajomy, krzywiąc się z bólu, wyjrzał zza głowy króla i popatrzył na mnie: bez strachu czy
wściekłości, raczej z odrobiną zblazowaną ciekawością. Był młodszy ode mnie, ale nie na tyle,
aby nie pamiętać Starego Świata. Uśmiechnąłem się do niego łagodnie i dalej jadłem tylną psią
szynkę. Może nie była to wieprzowina, ale i tak przewyższała smakowo mojego własnego konia,
którego zjadłem przed tygodniem.
— Jakim mówisz językiem? — spytałem.
— Możemy mówić twoim.
Powiedział to płynnie, ale z komicznym akcentem.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin