Jack London - Zamążpójście Lit-Lit.pdf

(89 KB) Pobierz
Jack London
ZAMĄŻPÓJŚCIE LIT - LIT
John Fox przybył do krainy, gdzie whisky zamarza na kamień i przez znaczną część roku
może służyć za przycisk do papierów, a przybył tam wolny od mrzonek i złudzeń, jakie zazwyczaj
utrudniają drogę do celu śmiałkom bardziej delikatnego pokroju. Urodzony i wychowany na samej
granicy Stanów Zjednoczonych, przywiózł z sobą do Kanady umysł ciasny i sporą dozę
prymitywnej prostoty, ale nie był — jak to mówią — w ciemię bity, dzięki czemu od razu świetnie
mu się powiodło na nowej drodze życia. Ze zwykłego sługi Towarzystwa Zatoki Hudsona, który
wraz z voyageurs obraca wiosłem i między jednym szlakiem wodnym a drugim dyrda na piechotę
objuczony bagażem, szybko awansował na kierownika faktorii w forcie Angelus.
Tutaj, jako człowiek ubogi duchem, wziął za żonę kobietę z tubylczego plemienia i w
szczęśliwym pożyciu małżeńskim uniknął niepokojów i próżnych tęsknot, jakie są przekleństwem
bardziej wybrednych mężczyzn, zatruwają im życie i stają się w końcu przyczyną klęski. Dobrze
mu się wiodło, obowiązki swe spełniał chwalebnie i jako pracownik Towarzystwa zyskał sobie jak
najlepszą opinię. Potem żona Foxa umarła. Jej ziomkowie zabrali zwłoki i wedle plemiennego
obyczaju pochowali w blaszanej skrzyni wysoko na drzewie.
Żona urodziła mu dwóch synów. Awansowany przez Towarzystwo Fox powędrował z nimi
jeszcze dalej w głąb Północno-Zachodniego Terytorium, aż do osady zwanej Sin Rock, gdzie objął
ważną placówkę skupu futer. Spędził tam kilka samotnych i posępnych miesięcy, w czasie których
niemałą odrazą napawał go widok szpetnych indiańskich dziewuch. Bardzo się przy tym gryzł, że
synowie rosną i brak im matczynej opieki. Aż oko jego spoczęło na Lit-Lit.
— Lit-Lit, no cóż, to jest Lit-Lit — na taki opis dziewczyny wysi- lił się Fox i tyle o niej
powiedział swemu zastępcy, Aleksandrowi McLeanowi.
McLean niedawno przyjechał ze Szkocji, gdzie się wychował, i jeszcze miał mleko pod
nosem — jak mawiał Pox, mało więc obchodziło go, jak wygląda ożenek w tym kraju. Nie miał
wszakże nic przeciw temu, żeby pryncypał naraził na potępienie swą nieśmiertelną duszę. Poza tym
sam odczuwał zgubny pociąg do Lit-Lit i ponurą radość sprawiała mu myśl o ocaleniu własnej
duszy kosztem małżeństwa tamtych dwojga.
Nie należy się dziwić, iż surowa szkocka dusza McLeana gotowa była jak na zawołanie
odtajać w słonecznym blasku oczu Lit-Lit. Dziewczyna była ładna, smukła i gibka, niepodobna do
zwyczajnych squaw — najczęściej o niekształtnej, szerokiej twarzy i pozbawionej temperamentu.
Nazywano ją Lit-Lit, bo od dziecka była trzpiotką, fruwała jak motyl z kwiatka na kwiatek —
płoche, wesołe stworzenie, śmieszka, wszędobylska fryga.
Ojcem Lit-Lit był Snettishane, znakomity wódz plemienia, a matką półkrwi Indianka.
Pewnego letniego dnia zaszedł do niego John Fox, niby to po drodze, a w gruncie rzeczy w
zamiarze wszczęcia pertraktacji o córkę. Usiedli razem w dymie ogniska, rozpalonego u wejścia do
szałasu wodza dla ochrony przed moskitami, i gawędzili o wszystkim pod słońcem, a w każdym
razie pod słońcem Północy, skrzętnie jednak omijali temat małżeństwa. Kupiec przyszedł w tej
sprawie, Snettishane wiedział o tym, gość wiedział, że tamten domyśla się, o co chodzi, i dlatego
obaj jak ognia unikali wzmianki na ten temat. Wymagała tego indiańska przebiegłość, która jest,
prawdę mówiąc, oczywistą naiwnością.
Godziny mijały, a Fox i Snettishane zawzięcie palili fajki patrząc sobie niewinnie w oczy
jak dwaj znakomici aktorzy. Było już dobrze po południu, gdy McLean i jego serdeczny kolega,
McTavish przeszli koło chatynki wodza, jakby ich to nic a nic nie obchodziło, i podążyli w stronę
rzeki. Kiedy w godzinę później wracali ze spaceru, Fox i Snettishane zdołali już zacząć oficjalną
wymianę poglądów na temat jakości prochu i bekonu sprzedawanych przez Towarzystwo.
Tymczasem Lit-Lit, domyślając się, po co Kupiec przyszedł do ojca, wpełzła od tyłu do szałasu i
zza zasłony wiszącej u wejścia podglądała dwóch elokwentnych mężczyzn siedzących przy
ognisku. Na twarz wystąpiły jej rumieńce, oczy iskrzyły się ze szczęścia. Była dumna, że sam
Kupiec (który w hierarchii północnej krainy szedł zaraz po Bogu) właśnie ją sobie upodobał, i po
kobiecemu ciekawa zobaczyć z bliska, jak wygląda ten mężczyzna. Słońce odbite od tafli lodu, dym
obozowego ogniska i wiatr sprawiły, że twarz ogorzała mu na kolor miedzi. Był więc tak samo
śniady jak jej ojciec, a ona miała płeć jaśniejszą. Cieszyło ją to, ale najwięcej jej się podobało, że
Fox jest barczystym, silnym mężczyzną, choć wielka czarna broda wyglądała tajemniczo i
niepokojąco.
Młodziutka Lit-Lit nic nie wiedziała o mężczyznach. Siedemnaście razy patrzyła, jak słońce
wędruje na południe i znika za linią horyzontu. Siedemnaście razy widziała, jak słońce wraca,
dniem i nocą płynie po niebie, aż w końcu noc przed nim pierzcha. Przez wszystkie te lata ojciec
strzegł jej zazdrośnie i zawsze stawał między nią a zalotnikami, z pogardą wysłuchiwał młodych
myśliwych, gdy prosili o jej rękę, i odprawiał ich z kwitkiem, jak gdyby Lit-Lit nie miała ceny.
Snettishane miał bowiem łeb do interesów. Lit-Lit była dla niego lokatą kapitału, od którego
spodziewał się nie określonego procentu, lecz niewyczerpanych zysków.
Wychowana nieomal w klasztorze, w tej mierze naturalnie, w jakiej na to pozwalały
warunki życia plemiennego, Lit-Lit z iście dziewczęcą ciekawością przyglądała się mężczyźnie,
który niewątpliwie przyszedł po nią, mężowi, co miał ją nauczyć tylu nieznanych rzeczy, władczej
istocie, której słowo stanie się dla niej prawem, która po wszystkie dni kierować będzie każdym
krokiem w jej życiu.
Gdy tak szpiegowała obu mężczyzn, przyczaiwszy się za zasłoną u wejścia do szałasu,
spłoniona i drżąca w obliczu nieznanego losu wyciągającego po nią rękę, ogarniało ją coraz
większe rozczarowanie, w miarę jak dzień chylił się ku końcowi, a Kupiec i ojciec wciąż z nadętą
powagą mówili o wszystkim, tylko nie o małżeństwie. Słońce skłaniało się coraz niżej, północ była
już blisko. Kupiec zaczął wyraźnie zbierać się do odejścia. Już odchodzi — serce przestało jej bić,
ożyło jednak, gdy Pox przystanął i odwrócił się na pięcie.
— Słuchaj, Snettishane, co to jeszcze chciałem powiedzieć? Potrzebuję squaw, żeby mi
prała bieliznę i reperowała odzież — zagadnął.
Snettishane chrząknął i zaproponował Wanidani, bezzębną staruchę.
— Ale skąd! — przerwał mu Kupiec. — Potrzebna mi żona. Myślałem o tym i przyszło mi
do głowy, że może znasz dziewczynę, która by się nadawała.
Snettishane zrobił minę świadczącą, że go to zainteresowało. Kupiec zawrócił i z kamienną
twarzą zatrzymał się na chwilę, by pogadać na ten nowy, mało zresztą ważny temat.
— A może Kattou?
— Ma tylko jedno oko — obruszył się Kupiec.
— Laska?
— Kolana szeroko jej się rozłażą. Gdy stoi, Kips, twój największy pies, może jej hycnąć
między nogami.
— Senatee? — Snettishane wciąż nie dawał za wygraną. Tu John Fox udał, że się
rozgniewał.
— Kpisz sobie ze mnie, czy jak? — wołał. — Czy jestem stary, że mi raisz leciwe baby?
Zębów nie mam? Kulawy jestem? Ślepy? A może taki biedak, że żadna pięknooka dziewczyna nie
spojrzy na mnie łaskawie? Słuchaj! Jestem Kupiec, bogaty i wielki, mocarz w tym kraju. Gdy ja
mówię, ludzie drżą i słuchają moich rozkazów!
Snettishane był bardzo z tego zadowolony, ale jego sfinksowa twarz ani drgnęła. Wciągał
Kupca coraz dalej i prowokował do inicjatywy. Sam był stworzeniem pierwotnym, w głowie nie
mieściło mu się więcej niż jedna myśl i dlatego mógł trzymać się tej myśli dłużej niż Fox. Tamten
bowiem, przy całym swym prostactwie, był naturą na tyle złożoną, że mogło mu naraz świtać w
głowie kilka myśli, co nie pozwalało trzymać się swego tak uporczywie i długo, jak to potrafi wódz
plemienia.
Snettishane z niezmąconym spokojem wywoływał, jak na apelu, imiona kandydatek. John
Fox bez chwili namysłu dyskwalifikował jedną po drugiej, wyliczając ich braki. Wreszcie machnął
ręką i wybrał się w drogę powrotną. Snettishane patrzył za nim, lecz nie próbował go zatrzymać.
Wnet ujrzał, że Fox znów wraca.
— Wyobraź sobie — zaczął Kupiec — że obaj na śmierć zapomnieliśmy o Lit-Lit. Tak
sobie myślę, czy ona by mi się nie nadała?
Snettishane przyjął to z obojętną miną, lecz poza tą maską dusza jego szeroko się
uśmiechała. Zwycięstwo było wyraźne. Gdyby Kupiec odszedł jeden krok dalej, wódz musiałby
sam napomknąć o Lit-Lit, no ale Kupiec tego kroku nie zrobił.
Snettishane ani słówka nie pisnął na temat zalet swej córki, chciał bowiem, żeby biały zrobił
następny krok przewidziany protokołem dyplomatycznym.
— Hm — Kupiec myślał głośno. — Widzę tu jeden tylko sposób: po prostu trzeba
spróbować. — Podniósł głos. — Wobec tego dam ci za Lit-Lit dziesięć koców i trzy funty tytoniu, i
to dobrego tytoniu.
Snettishane odpowiedział na to gestem mającym oznaczać, że wszystkie koce i cały tytoń w
świecie nie mogłyby wynagrodzić mu straty Lit-Lit z jej niezliczonymi zaletami. Ulegając jednak
namowom Kupca, żeby oznaczył cenę, bez zmrużenia oka wymienił pięćset koców, dziesięć
strzelb, pięćdziesiąt funtów tytoniu, dwadzieścia sztuk szkarłatnego materiału, dziesięć butelek
rumu, grające pudło i wreszcie życzliwość, nieustanne wzglądy Kupca oraz miejsce przy jego
ognisku.
Na to Pox dostał najwyraźniej ataku apopleksji, który miał tę dobrą stronę, że liczba koców
zmalała do dwustu i odpadło miejsce przy ognisku, warunek nie spotykany w małżeństwach białych
z córami północnej ziemi. Dopiero po trzech godzinach targów doszli do zgody. Snettishane miał
otrzymać za Lit-Lit sto koców, pięć funtów tytoniu, trzy strzelby i butelkę rumu, w czym mieściła
się już życzliwość i względy dla jej ojca w postaci — jak twierdził Fox — dziesięciu koców i jednej
strzelby ponad istotną wartość dziewczęcia. Wracając do siebie o trzeciej nad ranem w świetle
słońca świecącego na północo-wschodzie, szef placówki handlowej miał niemiłe wrażenie, iż
Snettishane grubo go okpił.
Zmęczony, zwycięski wódz postanowił udać się na spoczynek. U wejścia do szałasu
przydybał Lit-Lit, zanim zdążyła umknąć.
Chrząknął znacząco.
— Widziałaś. Słyszałaś. Przekonałaś się więc, jak wielki jest rozum i nieprzebrana mądrość
twego ojca. Świetnie wydałem cię za mąż. Bacz na moje słowa i tańcz, jak ci zagram, idź, gdy ci
każę, i wracaj, gdy cię zawołam, a będziemy się paśli bogactwami dużego białego człowieka, który
jest taki głupi jak duży.
Następnego dnia zamknięto sklep Towarzystwa. Pryncypał otworzył przed śniadaniem
butelkę whisky ku wielkiej radości McLeana i McTavisha, psom wydał podwójne racje, a sam
włożył najlepsze mokasyny. Na dworze przygotowywano potlatch. Słowo to oznacza ucztę, a
trzeba powiedzieć, że John Fox pragnął uczcić swój ślub z Lit-Lit przyjęciem równie wspaniałym,
jak piękna była panna młoda. Po południu całe plemię przybyło na weselisko. Mężczyźni, kobiety,
dzieci i psy — wszystko to obżerało się nieprzytomnie i każdy, nie wyłączając przygodnych gości i
myśliwych z innych plemion, którzy akurat się nawinęli, każdy bez wyjątku został obdarowany z
hojnej ręki pana młodego.
Spłakaną i wystraszoną Lit-Lit brodaty małżonek wystroił w nową perkalową sukienkę,
mokasyny pięknie obszyte paciorkami, wspaniałą jedwabną chustkę na kruczoczarną głowę,
purpurowy szalik na szyję, miedziane kolczyki i pierścionki, a do tego pół litra rozmaitych
błyskotek i nawet tani zegarek. Snettishane na ten widok nie wytrzymał i przy pierwszej okazji
odciągnął ją na bok.
— Nie tej nocy ani następnej — mówił z wielką powagą — ale w którąś noc głosem kruka
zawołam znad brzegu rzeki. Wtedy masz wstać złoża twego wielkiego męża, który jest głupiec, i
przyjść do mnie.
Nie, nie — dodał śpiesznie widząc, że spochmurniała na myśl o rozstaniu się z nowym,
cudownym życiem. — Jak tylko to się stanie, twój wielki mąż, który jest głupiec, przyjdzie z
płaczem do mnie. Wówczas ty też będziesz beczeć i narzekać, że to jest niedobrze, tamto ci się nie
podoba, że być żoną Kupca jest trudniej, niż się zdawało, ale zgodzisz się wrócić, jeśli twój biedny
stary ojciec, Snettishane, dostanie nową porcję koców, tytoniu i różnych innych bogactw. Pamiętaj:
kiedy zawołam w nocy głosem kruka, znad rzeki.
Lit-Lit skinęła głową, wiedziała bowiem, że niebezpiecznie byłoby odmówić ojcu
posłuszeństwa, a poza tym stary niewiele żądał — krótkiej rozłąki z Kupcem, który będzie jeszcze
szczęśliwszy, gdy ją odzyska. Wróciła na ucztę, a że zbliżała się północ, Kupiec odszukał ją i zabrał
do fortu pośród żartów i głośnych przycinków, w których szczególnie celowały indiańskie squaw.
Lit-Lit szybko się przekonała, że pożycie małżeńskie z wodzem fortu przewyższa jej
najśmielsze marzenia. Nie musiała już nosić drzewa i wody ani usługiwać grubiańskim
mężczyznom. Po raz pierwszy w życiu mogła wylegiwać się w łóżku do chwili, gdy śniadanie było
na stole. A co za łóżko! Czyste, miękkie, wygodne — czegoś podobnego jak żyje nie widziała.
Albo jedzenie! Mąka upieczona na sucharki, gorące placki i chleb — trzy razy na dzień, codziennie,
i tyle, ile dusza zapragnie! Rozrzutność przechodząca wszelkie pojęcie.
Radość jej była tym większa, że mądry Kupiec dobrze ją traktował. Pochował już jedną
żonę i wiedział, że można popuścić cugli, a należy ściągnąć je, i to ostro, gdy trzeba.
— Lit-Lit jest panią tego domu — oznajmił stanowczo przy śniadaniu w dzień po weselu.
— Trzeba jej słuchać. Zrozumiano?
McLean i McTavish zrozumieli. Wiadomo było, że szef ma ciężką rękę.
Lit-Lit jednak nie nadużywała swej władzy. Z miejsca zajęła się obu podrastającymi synami
męża, a idąc za jego wzorem postarała się, aby im było lepiej niż dotąd i dała im tyle swobody, ile
sama otrzymała od swego pana i władcy. Chłopcy nie mogli się nachwalić nowej mamy, McLean i
MeTavish przyłączyli się do nich, a Kupiec też nie szczędził pochwał małżeństwu, które przyniosło
mu tyle radości. Wkrótce cała okolica Sin Rock wiedziała, jak dobrze sprawuje się Lit-Lit i jaki
zadowolony jest jej mąż.
Tymczasem Snettishane, któremu wizje nieprzebranych korzyści nie dawały spać, uznał, że
nadszedł czas i trzeba przystąpić do dzieła. W dziesiątą noc małżeńskiego pożycia, Lit-Lit obudziło
krakanie kruka. Wiedziała, że to Snettishane czeka na nią nad rzeką. W swym wielkim szczęściu
zapomniała o układzie. Wraz z przypomnieniem odżył cały jej dziecinny lęk przed ojcem. Przez
chwilę leżała drżąc ze strachu. Nie miała ochoty wyjść, a bała się zostać. W końcu jednak Kupiec
odniósł ciche zwycięstwo. Jego dobroć, poparta siłą potężnych muskułów i kwadratową szczęką,
dodała jej ducha, postanowiła więc zlekceważyć zew Snettishane'a.
Ale rankiem wstała wystraszona. Krzątając się po domu obawiała się, że lada chwila
przyjdzie ojciec. W miarę jednak jak dzień upływał, odzyskiwała pewność siebie. Wielce
podtrzymał ją na duchu podniesiony głos męża, gdy sztorcował McLeana i McTavisha za jakieś
drobne uchybienie w pracy. Starała się nie tracić go z oczu. Kiedy poszła z nim do ogromnej
piwnicy i ujrzała, jak obraca i ciska wielkimi belami towaru niczym puchowymi poduszkami,
poczuła się umocniona w swym nieposłuszeństwie wobec ojca. Po raz pierwszy znalazła się w
magazynie (Sin Rock był głównym punktem rozdzielczym dla całej sieci mniejszych placówek
Towarzystwa). Oszołomiły ją nieprzebrane bogactwa, jakie tam zgromadzono.
Widok składu i wspomnienie pustego szałasu Snettishane'a rozwiały resztę wątpliwości.
Wiarę w męża uwieńczyła krótka rozmowa z pasierbem.
— Biały tata dobry? — zapytała, a chłopiec odparł, że lepszego tatusia nie ma na całym
świecie.
W nocy kruk znów się odezwał. Następnej nocy krakanie stało się jeszcze bardziej natrętne i
obudziło Kupca, który przez chwilę niespokojnie obracał się na łóżku. Po czym głośno powiedział:
— Diabli nadali tego kruka! — a Lit-Lit zachichotała cichutko pod kocami.
Z pierwszym brzaskiem dnia zjawił się chmurny Snettishane. Do śniadania posadzono go w
kuchni wraz z Wanidani. Odmówił „babskiego jadła” i w chwilę później dopadł zięcia w otwartym
sklepie. Oświadczył, że dowiedział się, jakim klejnotem jest jego dziewczę, i przyszedł po nową
porcję koców, tytoniu i strzelb — zwłaszcza strzelb. Został niewątpliwie oszukany i przybył, żeby
sprawiedliwości stało się zadość. Ale Kupiec nie miał niepotrzebnych koców ani nie chciał
szafować sprawiedliwością. Wobec czego został poinformowany, że Snettishane spotkał się z
misjonarzem w Rozstajnych Drogach, który oświadczył mu, że w niebie takie małżeństwa nie są
dobrze widziane i ojciec ma obowiązek zażądać zwrotu córki.
— Jestem teraz gorliwym chrześcijaninem — zakończył Snettishane. — Pragnę, żeby moja
Lit-Lit poszła do nieba.
Odpowiedź Kupca była zwięzła i rzeczowa. Posłał go bowiem nie do nieba, lecz w
przeciwnym kierunku, czyli do diabła, i ująwszy za kołnierz oraz za fałdę koca, pomógł mu odbyć
część drogi wypychając go za drzwi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin